„Mój mąż to śmierdzący leń i maruda. Sama urabiałam się po łokcie przy dzieciach, aż ten nierób wreszcie dostał nauczkę”

Kłótnia małżeństwa fot. iStock by Getty Images, LittleBee80
„On jak zwykle przesadza. Przecież wychodzi ze znajomymi na piwo, a co czwartek gra w piłkę. Niestety, widzi nie to, co ma, ale to, czego mu brakuje: mało luzu, dobrej zabawy, świętego spokoju. Ciekawi mnie, jakby sobie poradził na moim miejscu...”.
/ 02.09.2024 20:00
Kłótnia małżeństwa fot. iStock by Getty Images, LittleBee80

Jestem szczęśliwą mamą trójki pociech i żoną kochającego, wrażliwego, choć niekiedy zbyt leniwego małżonka. Marek to naprawdę fantastyczny tata – doskonale rozumie nasze dzieciaki, ma z nimi świetny kontakt i poświęca im mnóstwo czasu na wspólne zabawy. Kłopot w tym, że dość prędko opada z sił. A kiedy brakuje mu werwy, zaczyna zrzędzić, łatwo wtedy wpada w irytację i nic mu nie pasuje.

– Jestem wykończony – powtarza to niemal codziennie. – Serio, ledwo daję radę...

– Co ci jest? Źle się czujesz? – dopytuję za każdym razem, żeby wiedział, że mi zależy.

– Jak to co mi jest? Od samego rana ciągle tylko z tymi dzieciakami! Kochanie, nie marzysz czasem, żeby chwilę odpocząć, poleżeć?

– Jasne, że tak, ale przecież ktoś musi się nimi zająć. Samo się nie zrobi – próbuję mu wytłumaczyć sens życia, który my, kobiety, łapiemy o wiele szybciej niż faceci.

– Tylko nie wiem, jak długo jeszcze dam radę. W ogóle już nie mam czasu dla siebie!

Jasne, że trochę przesadza. Raz na jakiś czas wyskoczy z kumplami na piwko albo w każdy czwartek pobiega za piłką. Ale widzi jedynie to, czego mu brak: luzu, zabawy, imprez, wyluzowania… Kiedy dopada go chandra, wygląda jak ostatni nieszczęśnik.

– Człowieku, spójrz tylko na swoje wspaniałe, pełne energii dzieci i uroczą, oddaną małżonkę – mówię zalotnie, kiedy bezwładnie opada na fotel. – No weź, uśmiechnij się trochę…

– Wiem o tym, Ewunia. Doskonale zdaję sobie sprawę z tych wszystkich dobrodziejstw, które mam Ale widzisz…

– O co chodzi?

Ten nadmiar szczęścia trochę mnie przygniata – wzdycha, a na jego twarzy gości jakiś dziwny uśmiech, ni to smutny, ni radosny.

Tak mijały nam kolejne dni – raz lepiej, raz gorzej. Zdarzało się, że rozpoczynaliśmy wolny weekend w doskonałych nastrojach, a już w niedzielne popołudnie Marek znowu zaczynał swoje zrzędzenie. Niejednokrotnie sama zabierałam dzieciaki na przechadzkę czy na plac zabaw, aby on mógł pobyć sam w domu i trochę odetchnąć, zrelaksować choć odrobinę. Tolerowałam jego narzekania i nawet nie miałam nadziei, że coś się zmieni. Jednak do przemiany doszło, i to zupełnie nieoczekiwanie.

Skąd on czerpie tyle cierpliwości do dzieci?

Nasza wyprawa na wakacje rozpoczęła się oczywiście od zrzędzenia związanego z pakowaniem bagaży, a następnie jęków spowodowanych targaniem do auta ciężkich walizek. Mój współmałżonek utyskiwał także podczas jazdy. Mamrotał coś pod nosem, chyba o postojach, grymasach naszej córeczki i wrzaskach starszych pociech. Kiedy w końcu udało nam się dotrzeć do celu, Marek ledwie łapał oddech.

Z wielkim zapałem asystował mi podczas rozpakowywania bagaży, a przy okazji doglądał nasze pociechy, które wcale nie mogły usiedzieć w miejscu, podekscytowane wyjazdem i nowym otoczeniem. Nad naszym domkiem stopniowo podnosił się harmider, a atmosfera zagęszczała się w bardzo szybkim tempie, ponieważ przede mną i mężem wciąż było mnóstwo pracy, podczas gdy dzieciaki w najlepsze broiły. Kiedy zaczynałam już czuć, że wszystko powoli wymyka mi się spod kontroli, z sąsiednich drzwi wyłonił się sędziwy mężczyzna.

Może mógłbym się przydać? Chętnie zajmę się tą małą – zaproponował niespodziewanie, pokazując palcem na naszą najmłodszą pociechę, Anię.

– Ależ nie chcielibyśmy sprawiać kłopotów. Za moment nakarmię córeczkę i już nie będzie państwu przeszkadzać… – odparłam.

– Skąd, to żadna niedogodność. Opiekować się taką śliczną kruszynką to czysta przyjemność. Chodź do dziadziusia, robaczku! Chodź tu, słoneczko… – nagle chwycił Anię w ramiona, a ta nawet nie pisnęła; na początku przyglądała się mężczyźnie trochę nieufnie, ale już po chwili śmiała się, widząc zabawne miny, które do niej robił.

– Widać, że świetnie radzi pan sobie z małymi dziećmi – stwierdził małżonek, a starszy pan odpowiedział promiennym uśmiechem.

Małżonka seniora okazała się nie mniej serdeczna i chętna do pomocy. Pani Marysia, bo tak miała na imię, zaopiekowała się naszą Anką, podczas gdy pan Ryszard zabrał Michasia i Dagusię na plac zabaw. Z początku czuliśmy się trochę niezręcznie, korzystając z ich sporej uprzejmości, ale ostatecznie wykorzystaliśmy sytuację i błyskawicznie udało nam się rozpakować bagażnik auta. Następnie wyraziliśmy wdzięczność za wsparcie i całą familią ruszyliśmy w stronę jeziora.

Po dotarciu na miejsce atmosfera stała się już o wiele luźniejsza. Maluchy wyczyniały harce w wodzie, a my wkrótce dołączyliśmy do zabawy. Marek w końcu spełnił marzenie, o którym mówił niemalże całą drogę – otworzył sobie zimne piwo. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, ruszyliśmy z powrotem do naszej chatki.

Po szybkim prysznicu i kolacji, wszyscy postanowiliśmy trochę odpocząć. Najmłodsi zasnęli w mgnieniu oka, a tuż po nich w objęcia Morfeusza zapadł również mój mąż.. Tuż przed zaśnięciem wspomniał jedynie, że jest totalnie wyczerpany tym dniem i planuje odsypiać aż do godziny dziesiątej. Tak też uczynił. Ja z kolei zerwałam się z łóżka już o siódmej rano, odświeżyłam trochę i przygotowałam pociechom śniadanie, które zjadły ze smakiem na werandzie. W tym momencie zjawił się też pan Rysio, proponując, że ponownie zabierze starszą gromadkę na pobliski plac zabaw.

– Małżonek gdzieś zniknął? Czyżby poszedł wędkować? – zagadnął.

Dalej odsypia… – wymamrotałam.

– Dobrze, niech pośpi. Ja i moja żona już tyle nie śpimy, nie potrzebujemy – zbagatelizował sprawę gestem dłoni.

Jego zasługą było to, że w spokoju mogłam delektować się poranną kawą, a później przywitać Marka, który akurat wstał. Obudził się nad wyraz radosny i pełen energii, ale i tak trochę ponarzekał. Tym razem chodziło o ból pleców od wczorajszego wygłupiania się z dziećmi w basenie. Kiedy usłyszał, że pan Ryszard od prawie godziny bawi się z nimi na placu, chyba poczuł się trochę głupio i co sił pognał, żeby go zmienić.

Ta para seniorów to naprawdę mili ludzie

Raz po raz proponowali nam, że znów zaopiekują się dziećmi. Kiedy plażowaliśmy nad morzem lokowali się niedaleko i sprawowali pieczę nad szkrabami, kiedy tylko zaistniała taka potrzeba. Nie byli jednak przy tym natrętni, nie wciskali się na siłę do naszego towarzystwa. Swoje koce i ręczniki ułożyli w niewielkiej odległości, dając nam możliwość rodzinnego odosobnienia. Tacy taktowni i mili przypisani babcia z dziadkiem.

Najbardziej komiczną rzeczą w całej tej sytuacji okazał się fakt, iż zachowanie pana Rysia wzbudzało w moim mężu  zakłopotanie. Zapał starszego pana do maluchów, jego energia, siła oraz gotowość do udzielania wsparcia, skłaniały mojego lenia do refleksji. Parokrotnie dostrzegałam, jak pędzi na ratunek sąsiadowi, aby uwolnić go od naszych dzieciaków, które podczas kontaktu z uroczym staruszkiem potrafiły dać się ponieść fantazji. Mimo to, mąż nie potrafił szczerze przyznać, że jest pod wrażeniem postawy „dziadka” i jego werwy. Wręcz przeciwnie, zdarzyło mu się nawet trochę umniejszać znaczeniu pogodnego usposobienia seniora.

– E tam, bez przesady z tym podekscytowaniem – stwierdził. – Ja tam już ich znam dobrze. I założę się, że mają tylko jedno dziecko. Gdyby dochowali się takiej gromady, jak my, to na emeryturze marzyliby wyłącznie o chwili ciszy i regeneracji straconych sił – gderał pod nosem.

Obiecałam sobie, że przy najbliższym spotkaniu zapytam pana Ryszarda o liczbę dzieci oraz wnucząt, ale nie było mi to wcale dane. W sobotę do domku obok zawitała cała familia sąsiada. Wtedy zrozumiałam, skąd u tych ludzi takie podejście do dzieciaków w każdym wieku.

Tuż przed dziewiątą na podjeździe pojawiło się pierwsze auto, z którego wygramoliło się małżeństwo z dwiema pociechami. Okazali się być rodziną córki starszych państwa. Kwadrans później zaparkowało kolejne, nieco przestronniejsze. Z tego wyszła cała czwórka – druga córka wraz z mężem i dwójką maluchów. Przez kolejne pół godziny przybyły jeszcze dwa pojazdy. Jeden z nich przywiózł parę z jednym dzieckiem, natomiast drugi – pięcioosobową rodzinę, czyli dwoje dorosłych i trójkę dzieci. Łącznie do naszych przyszywanych dziadków na weekendowy pobyt zawitało aż szesnaście osób! Mało, że wypełnili oni po brzegi domek sąsiadów, to nawet zajęli dwa dodatkowe.

– Nie do wiary… – mąż głośno westchnął – Po prostu w to nie wierzę… – wpatrywał się w gości jak urzeczony. Najwyraźniej nie umknęło to uwadze pana Rysia, bo podszedł do nas, żeby wytłumaczyć, że to wcale nie koniec.

– Nasza najmłodsza córka nie dała rady dojechać. Spodziewa się pierwszego dzidziusia, jest już mocno zaokrąglona, więc musi na siebie bardzo uważać. Ale ładną mam ekipę, co nie? – rzucił pytanie.

– Cudowną, panie Rysiu! – odpowiedziałam z uśmiechem od ucha do ucha.

– Normalnie chyba zwariuję! – mąż pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy senior oddalił się do swoich. Chwilę później zaczął po cichu liczyć coś na palcach, po czym stwierdził:

Pięcioro dzieci i aż ośmioro wnucząt, no no!

– A dziewiąte w drodze – wtrąciłam.

– Dziewiąte nadchodzi… – westchnął z wysiłkiem.

Najwidoczniej nie mógł się od tej myśli uwolnić przez dwa dni, bo ledwo tylko krewni naszych sąsiadów odjechali, od razu zaprosił dziadków na małe ogrodowe przyjęcie.

– Panie Ryszardzie, jestem pod ogromnym wrażeniem – powiedział z podziwem. – Jakim cudem pan sobie poradził z wychowaniem aż piątki dzieci i nie postradał przy tym zmysłów? Jak pan obecnie daje radę z taką gromadką wnucząt?

– Ale o co chodzi z tym, jak pan to mówi, dawaniem sobie rady? W końcu to wszystko moi bliscy – roześmiał się nasz sąsiad.

– Ja bym tego nie ogarnął. Chyba bym się zastrzelił – odparł mąż, ciężko wzdychając.

Przysiadł przy łóżku syna i czule go głaskał

Wypuścił z siebie przejmujące, przygnębiające wręcz westchnienie. Zupełnie jak jakiś skazaniec. Nasi sąsiedzi z pewnością dostrzegli udrękę w tym jęku, bo pan Rysiek stwierdził, że nadszedł odpowiedni czas, aby dać Markowi porządną szkołę wdzięczności i pokory.

– Panie Marku, ja kiedyś patrzyłem na pewne sprawy zupełnie podobnie jak pan teraz. Moje podejście zmieniło się diametralnie wtedy, gdy straciliśmy naszą najstarszą córeczkę. Wpadła wprost pod koła rozpędzonego auta. Mieliśmy już wtedy czworo dzieci, a ona właśnie kończyłaby jedenaście latek. Nie chcę pana zanudzać opowieściami o tym, jak bardzo cierpieliśmy i jak bardzo rozpaczaliśmy po jej odejściu. Wtedy pojąłem, że nic nie może być ważniejsze od naszych dzieci. Zrozumiałem, że narzekanie na nie jest trochę takie, jakby mieć pretensje do Stwórcy o to, że w ogóle dał nam możliwość życia. Czy to do pana przemawia?

– No tak, ma pan rację – odparł Marek, który był wyraźnie zmieszany.

Niech mi pan wierzy, zrozumie pan, kiedy dziś tuż przed snem stanie pan przy posłaniu jednego z maluchów i wyobrazi sobie, że nagle go nie ma, że go zabrakło. Niech pan nie udaje tylko, po prostu to zrobi… Niech pan spróbuje i zobaczy, że dotrze to do pana.

Blisko godzinę później rozeszliśmy się do naszych domków letniskowych. Postanowiłam jeszcze skorzystać z łazienki, podczas gdy mój mąż zajął się ogarnianiem talerzy i sztućców po naszym przyjęciu. Po chwili zauważyłam go w sypialni naszych pociech. Najwyraźniej wziął sobie do serca sugestię seniora. Przycupnął na posłaniu syna, delikatnie muskając dłonią jego nóżkę. Mina Marka wskazywała, że coś go dręczy.

– Wiesz, że to moje narzekactwo to tylko taka gadka szmatka. Bez większego przekonania, ja tak mam… – powiedział ochrypłym głosem.

– Rozumiem to. Widać gołym okiem, że je kochasz.

– Koniec z tym jęczeniem i marudzeniem. Masz to jak w banku.

Muszę stwierdzić, że naprawdę wyciągnął dużo z tej lekcji. Jasne, nie przeszedł totalnej przemiany. Nadal musi mieć czas dla siebie, pobyć chwilę sam. Jednak zdecydowanie mniej czasu poświęca na marudzenie. A czasami, gdy wchodzę do pokoju dzieciaków, widzę go, jak przygląda im się dokładnie tak, jak tego pamiętnego wieczoru.

Ewa, 37 lat

Czytaj także:
„Wysłałem dzieci na wakacje pod namiot, mimo że zarabiam 10 tysięcy. Teściowa ma pretensje, że żałuję im kasy”
„Facet bez prawka był dla mnie nieużyteczny jak stara opona. Nie umiał prowadzić, ale bezbłędnie pokierował mnie do łóżka”
„Mąż zabrał mnie na Mazury na wakacje w stylu slow life. Moimi perfumami stał się preparat na komary”

Redakcja poleca

REKLAMA