„Mój mąż dawno nie żył, ale ja ciągle udawałam, że co rano piję z nim kawę. Każdy kąt był naznaczony żałobą”

kobieta, która nosi żałobę po mężu fot. Adobe Stock, zinkevych
„Miesiącami wegetowałam w moim smutku. Czekałam tylko na śmierć. Jeszcze rok temu sama bym nie pomyślała, że odwiedzę jakiegokolwiek mężczyznę w jego domu. Moja jedynaczka była zgorszona moim zachowaniem. Ja sama zresztą też...”.
/ 28.01.2022 09:26
kobieta, która nosi żałobę po mężu fot. Adobe Stock, zinkevych

Pierwszy raz zobaczyłam go przez okno z mojej kuchni. Patrzyłam, patrzyłam i oczom nie mogłam uwierzyć. Miał zupełnie długie, siwe, rozpuszczone włosy, rzadziutkie już, oj, cieniutkie, spływały mu na plecy jak przetarty stary płaszcz.

Facet miał też brodę, równie siwą, równie długą, za to zaplecioną w warkoczyk ściągnięty w okolicach torsu czerwoną gumką frotką. Całości dopełniał strój – krwistoczerwone dżinsy rurki i jakiś pozszywany z kawałków różnych materii, pstrokaty chałat. Na nogach miał trampki, które pozwalały mu przemierzać ulicę raźnym, sprężystym, energicznym krokiem młodzieńca. Z pół wieku mu odejmowały.

A to cudak – pomyślałam rozbawiona – czyżby zapomniał, kiedy się urodził? Chyba tak, w dodatku pewnie nie ma w domu lustra. Bo gdyby się w nim przejrzał, nie wyszedłby na ulicę. Nie śledziłam go wzrokiem, szybko straciłam zainteresowanie.

Co mnie obchodzą jakieś dziwadła?

Poranna kawa to był dla mnie wciąż rytuał poświęcony pamięci męża. Stefuś umarł prawie dwa lata wcześniej, ale ja nadal żyłam u jego boku i szczególnie rano, sącząc gorące espresso z maszynki podarowanej przez córkę, „opowiadałam mu” moje sny albo myśli zrodzone w bezsenną noc. Po latach gorączkowego zbierania się do roboty skoro świt, teraz, gdy przeszłam na emeryturę, rozkoszowałam się długim i leniwym startem w nowy dzień. To był czas dla Stefka, dla wspomnień.

Żałoba w końcu przestała być taka nieznośna. A już szczególnie kiedy się przeprowadziłam. To Kasia, nasza jedynaczka, doradziła mi, bym zamieniła mieszkanie. „W każdym kącie mieszka tu smutek, mamusiu. Na co ci te pokoje?” – pytała retorycznie, ale przez długi czas nadaremnie. Nie wyobrażałam sobie życia w innym otoczeniu niż to, do którego przywykłam przez lata małżeństwa.

No bo gdzież ja pomieszczę wszystkie meble, dywany, bibeloty, jeśli przeniosę się do czegoś mniejszego? Co, wyrzucę je? A widok z okna? A ścieżki, którymi chadzaliśmy? Starzy sąsiedzi, co tak dobrze nas znali i zawsze mogłam na nich liczyć?

W końcu podjęłam decyzję i jakoś poszło

Sprzedałam nasze stare mieszkanie w miesiąc, córka znalazła mi nowe. Na szczęście duch Stefana powędrował za mną, nie opuścił mnie w nowych ścianach apartamentowca, nie przeraził się nowoczesnej kuchni połączonej z salonem ogołoconym z naszych gratów. Nadal „rozmawialiśmy” przy śniadaniu.

Kilka dni po przeprowadzce spotkałam tego małego biedaczka. Był chudy, zagłodzony, brudny i zziębnięty, a do tego tak żałośnie i cienko popiskiwał, że nie sposób było przejść koło niego obojętnie.

– Przynajmniej cię nakarmię, nieszczęsna istoto, potem zobaczymy – szepnęłam i ze ściśniętym gardłem uniosłam pieska.

Pod palcami wyczułam delikatne kostki i bijące mocno serduszko. Ludzie to jednak świnie są, wybaczcie mi, świnie, myślałam wzburzona. Gołym okiem widać było, że piesek został wyrzucony. Przez chwilę myślałam o tym, by zawieźć go do schroniska, ale potem przyszło mi do głowy, że spróbuję na własną rękę znaleźć mu dom. Nie chciałam zostawić go u siebie, choć był naprawdę uroczy.

Czułam, że jestem za stara na psa. I zbyt samotna

A jak zachoruję? Kto go wyprowadzi, gdy nie będę w stanie wyjść z domu? A jeśli umrę? Lepiej niech go weźmie jakaś rodzina, młodzi ludzie z dziećmi, które pokochają pieska. Na wszelki wypadek nie nadałam mu imienia, łatwiej będzie się rozstać, myślałam. „Piesku” – mówiłam do niego. Wywiesiłam kartki z ogłoszeniem gdzie się dało – w sąsiedztwie, w parku – i czekałam na odzew. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił facet.

– Marzę o nowym psie, właśnie niedawno opuścił mnie Hugo, najwspanialszy bokser świata, mówię pani, drugiego takiego nie ma. Miałem nawet jechać do schroniska, rozejrzeć się, poszukać, ale nie mogłem się zebrać, wie pani, jak to jest, jeszcze nie opłakałem przyjaciela, czuję się, jak bym miał go zdradzić, ale z drugiej strony… – gadał jak katarynka, bez chwili na oddech. – Ale z drugiej strony, to myślę, że on chyba nie miałby do mnie żalu, był wspaniałomyślnym zwierzęciem, bardzo szlachetnym, miał dobry charakter. Kiedy mogę do pani wpaść, zobaczyć tego pieska? Jeśli o mnie chodzi, to nawet za chwilę, czuję się taki podekscytowany!
– Może jednak jutro? Dzisiaj nie mogę.

Mogłam, ale nagle zrobiło mi się strasznie żal. Czy rzeczywiście muszę cię oddawać? – pomyślałam, patrząc na wtulone w fotel chucherko. No, czym prędzej, tym lepiej, każdego kolejnego dnia będzie trudniej nam się rozstać, prawda, piesku? A może on wcale cię nie weźmie? Może mu się nie spodobasz? Miał boksera, a ty jesteś wyraźnie pomieszany, po prostu zwykły kundel. I mały taki, cudak…

Może będziesz dla niego zbyt pospolity? Może to snob? Muszę mu się dobrze przyjrzeć. Nie oddam cię byle komu. A więc to ten cudak, co go widywałam z okna… Umówiliśmy się z gościem następnego dnia w południe.

– Mam czas, oczywiście, ja też jestem emerytem – wykrzyknął radośnie, jakby było z czego się cieszyć. – Piesek nie będzie siedział sam. Już ja się nim zaopiekuję!

Fajnie, ale… Dokładnie o dwunastej zadźwięczał dzwonek u drzwi. Przynajmniej punktualny – pomyślałam z niechęcią i poczłapałam do przedpokoju. Piesek wydobył z siebie zaniepokojony cienki szczek. Zerwał się na równe nogi i w podnieceniu merdał ogonkiem. Otworzyłam drzwi. Mężczyzna uśmiechał się od ucha do ucha. Miał na sobie ten sam wielobarwny chałat, tylko spodnie bardziej zwykłe, jeśli można tak powiedzieć o wyświechtanych, podziurawionych dżinsach.

Cienki warkoczyk brody zwieńczała czerwona frotka, a opaska w tym samym kolorze przytrzymywała rozpuszczone białe włosy. Z bliska jego twarz wyglądała naprawdę staro, cała w siatce zmarszczek, szczególnie głębokich przy oczach. Ale te oczy wydawały się młode, radosne, pełne życia i energii. Onieśmielenie mnie sparaliżowało. Nigdy w życiu nie rozmawiałam z kimś takim, ba!, nigdy nawet kogoś takiego nie widziałam z bliska na oczy.

– Dzień dobry. Mam na imię Zbyszek, to ja dzwoniłem wczoraj w sprawie pieska.
– Domyślam się. Proszę, niech pan wejdzie – mruknęłam.

W przedpokoju ściągnął chałat, o co wcale go nie prosiłam. Pozostał w kolorowej, włóczkowej i chyba samodzielnie wydzierganej z resztek wełny kamizelce, założonej na podkoszulek. Wciąż nie mogłam wyjść ze stanu oszołomienia.

– Napije się pan herbaty? Proszę zapoznać się z pieskiem, ja zagotuję wodę.

Kiedyś nie odwiedziłabym samotnego mężczyzny!

W końcu jestem cywilizowaną osobą, a on chce wybawić mnie z kłopotu. Niech mu będzie, mogę nawet podać herbatniki.

– Bardzo chętnie bym się napił. Czy ma pani może zieloną?

Wymagający ten dziwak.

– Tak, przez przypadek mam. Ja piję zwykłą, czyli czarną, prawda? Z torebki. Ale zieloną przywiozła mi córka latem. To w jej stylu takie prezenty. Mieszka w Nowej Soli, pojechała tam za mężem, zakochała się i wyprowadziła – plotłam nie wiadomo po co, a właściwie wiadomo: żeby pokryć zakłopotanie.
– W Nowej Soli? A to dopiero zbieg okoliczności! Ja mam tam kuzynkę, a właściwie dwie, matkę i córkę, przemiłe kobiety, uwielbiam je i odwiedzam co jakiś czas. Świat taki mały, mogłem nawet spotkać pani córkę gdzieś w sklepie albo nad Odrą, przepięknie tam rzeka płynie, dziko, a te dęby na brzegach, cudowne, prawda? Była pani oczywiście, widziała.
– Nie.
– O, jaka szkoda, musi pani koniecznie pojechać! Mogę nawet zabrać panią samochodem, bardzo chętnie. Już się cieszę na tę wyprawę, weźmiemy oczywiście pieska. Jest słodki, jak ma na imię?
– Nie wiem – mruknęłam.

To jakiś wariat, lepiej się z nim nie spoufalać, kołatało mi z tyłu głowy.

– No tak, skąd ma pani wiedzieć? Ale przecież trzeba go jakoś nazwać – zastanawiał się chwilę. – Już wiem, może Korek? Ma sierść w kolorze korka. Jak Burki są bure, tak Korki korkowe, ha, ha.

Cały czas się śmiał, wesoło i zaraźliwie. Czego jak czego, ale dobrego humoru nie dało mu się odmówić. I naturalnego wdzięku. A ja czułam się jakby ściśnięta, cała zasznurowana. Bąknęłam tylko:

– Jeśli pan go bierze, to pana sprawa.
– Ale dlaczego w ogóle chce mi go pani oddać? Jest taki śliczny i miły. I jaki delikatny, jak ładnie się zachowuje. Ja od razu rozpoznam subtelną duszę, i w człowieku, i w zwierzęciu. Coś mi mówi, że pasujecie do siebie, pani i on, idealnie.
– Dzięki, ale nie chcę psa. Mogę umrzeć wcześniej i co się wtedy z nim stanie? Za kilka lat nikt go już nie weźmie. Poza tym wcale nie wiem, czy dałabym radę wyprowadzać go na spacery.
– Ale czemu nie? Nie rozumiem… Nie lubi pani spacerować?
– Lubię, nawet bardzo. Tylko nie zawsze, nie o każdej porze. Przyjdzie zima, będzie zimno, ciemno, ślisko, mogłabym na przykład poślizgnąć się i złamać nogę, w moim wieku takie rzeczy się zdarzają. I co wtedy? Ja tu nikogo nie znam.
– No tak… Rozumiem – mruknął.

Głaskał pieska czule, a ten patrzył mu w oczy, jakby już go pokochał. Mały zdrajca.

– Mam pomysł! – wykrzyknął nagle ten Zbyszek, aż się przestraszyłam. – Przygarnę Korka, ale pani obieca mi, że od czasu do czasu pójdzie z nami na spacer. Nie po ciemku, ale w środku dnia, przy ładnej pogodzie. I kiedy sama będzie pani miała na to ochotę.

Zatkało mnie normalnie. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Eee, ja chyba wolałabym, żeby wziął go pan bez żadnych warunków.
– Wezmę, oczywiście. Ale zależy mi na pani obietnicy, pani Ewo, dobrze zapamiętałem imię?
– Tak, jestem Ewa. I naprawdę nie mogę tego panu obiecać.

Jasne, przecież wstydziłabym pokazać się z takim na ulicy! Żeby i mnie palcem wytykali? Gapili się i podśmiewali? W życiu! Mój mąż był mężczyzną eleganckim, wszystkie koleżanki mi go zazdrościły. Nigdy nie wyszedłby z domu w niewyczyszczonych butach, o które dbał do tego stopnia, że czasem niszczyły się od… czyszczenia właśnie. Ubierał się nobliwie nawet w młodości, koszula zawsze świeża, biała, oczywiście krawat, modny płaszcz albo klasyczna parka. Na stare lata jeszcze bardziej się starał. Powtarzał mi, że im człowiek starszy, tym większą wagę przywiązywać powinien do schludności, żeby nie wyglądać jak dziad. Biedny Stefan. A ten tutaj…

– Pani Ewo, mieszkam przy samym lesie, zostawię pani mój adres i telefon. Może zatęskni pani za Korkiem? Jemu na pewno będzie pani brakować, więc dobrze by było, gdyby jednak chociaż raz, wkrótce, pani do nas zajrzała. Zgoda?
– Powiedzmy.

Nawet się uśmiechnęłam. Pękł we mnie jeden ze sznurków. Kiedy ostatni raz ktoś tak nastawał na moje towarzystwo?

Ja też siebie nie poznaję, córeczko, ja też…

Jeszcze tego samego wieczoru przeszłam się pod oknami jego domu. Trochę tęskniłam za pieskiem, a trochę mnie tam ciągnęło i byłam ciekawa: jak też może mieszkać taki cudak? Idąc do lasu, przechodziłam już parę razy jego ulicą i widziałam bardzo śmieszny domek, pełen kiczowatych ozdób: jakichś drewnianych świątków, dziwnych rzeźb, starodawnych sprzętów. Więc domyśliłam się, że to pewnie właśnie jego lokum, i adres się zgadzał.

No tak, jasne, wzdłuż ogrodzenia biegał wtedy bokser – przypomniałam sobie. Stanęłam w cieniu, żeby przypadkiem mnie nie ujrzał, i przypatrywałam się wnętrzu, w oknach nie wisiały żadne zasłonki czy nawet firany. Pokój obwieszony był obrazami, fotografiami, mnóstwo ramek na każdej ścianie, blisko, obok siebie. Meble chyba stare, między nimi dostrzegłam prawdziwy fortepian jak w filharmonii. Artysta – pomyślałam niechętnie. Tak też wygląda. Pewnie jakiś muzyk, a może poeta?

Nigdy nie poznałam ani muzyka, ani pisarza, żadnego artysty. Raczej nie chciałam poznać. Oboje ze Stefanem całe życie byliśmy urzędnikami, to był nasz świat. Wystarczał nam. Wyrzuciłam kartkę, którą mi zostawił, nie zapisałam numeru telefonu, ale i tak wkrótce się spotkaliśmy. Piesek na mój widok mało nie oszalał z radości, a ja mało się nie popłakałam. Staliśmy na chodniku, nie mogąc zdecydować się, co dalej. Szłam do sklepu, ale z wrażenia o tym zapomniałam. Mój dziwaczny znajomy zdawał się znowu fruwać w najwyższym uniesieniu.

– Co za pogoda – pokrzykiwał, szczerząc ładne sztuczne zęby. – Istne cudo! Czy pani też tak lubi jesień, pani Ewo? To moja najukochańsza pora roku. Co prawda wiosną mówię to samo, i latem, a nawet zimą, gdy spadnie śnieg i tak przepięknie się skrzy. Świat jest piękny, tak krótko jesteśmy na nim gośćmi, trzeba wykorzystywać każdą chwilę, cieszyć się nią.

Trajkotał jak nakręcona zabawka. Dziwne, ale już nie wydawał mi się tak irytujący jak za pierwszym razem. Może poza tym, że co chwilę komuś się kłaniał. Znał tu wszystkich? To chyba przecież niemożliwe. Ja nie znałam nikogo, mimo że mieszkałam tu już rok.

To co, idziemy do lasu?
– Ja właśnie do sklepu się wybrałam.
– A tam, szkoda dnia na zakupy!

I za nim poszłam. Pękł jakiś następny sznurek we mnie. Łaziliśmy długo, a Korek zdawał się taki szczęśliwy, cały czas biegał i podskakiwał z radości. Dobrze się stało, trafił do dobrego człowieka – myślałam z zadowoleniem. Chociaż starego. Już trudno. W drodze powrotnej pan Zbyszek zaprosił mnie na herbatę, oczywiście zieloną. Chwilę się wahałam, ten sklep przecież… Ale on niemal mnie wepchnął do swojego cudacznego królestwa. Pachniało w nim kadzidłami. Czułam, jak rwą się we mnie kolejne sznurki. Nigdy wcześniej nie odwiedziłabym samotnego mężczyzny. Co to, to nie.

– Jestem Zbyszek. Wszyscy tak do mnie mówią. Nie lubię być na „pan”.
– Ewa.

Jeszcze trzepotało mi w głowie, żeby się nie spoufalać. Jeszcze czułam się obca i kompletnie nie na miejscu w tej scenerii, zabałaganionej, chaotycznej, tak różnej od tego, do czego przywykłam, co lubiłam. Jeszcze nie zasmakowałam w zielonej herbacie… Ale Korek tak radośnie merdał ogonkiem, a Zbyszek szykował kanapki.

– Zjadłbym konia z kopytami – pohukiwał. – Czy ty też jesteś taka głodna?! 

No cóż, skończyła się ta dziwna jesień, a my spotykamy się codziennie o tej samej porze i powolutku, krok za krokiem, suniemy do lasu, w słońcu, w śniegu albo w słocie. Mamy sobie coraz więcej do powiedzenia. Nie tylko on mnie – ja jemu też. Nigdy bym nie przypuszczała, że na starość zaprzyjaźnię się z kimś takim. Starym postrzelonym hipisem. Ostatnio podarował mi pstrokatą włóczkową czapkę i długachny szalik w tych samych kolorach. „Mamo, nie poznaję Cię!” – napisała Kasia, gdy jej posłałam swoje zdjęcie. „Ja też nie, córeczko” – odpisałam. Zniknęły moje sznurki. Jestem wolna. 

Czytaj także:
Firma jest na skraju bankructwa, ale moja żona nadal kupuje drogie ciuchy
Po śmierci taty, mama czciła go jak świętego. A on... miał nieślubnego syna
Okradałem dziadka, bo myślałem że mama ma raka. A ona kłamała

Redakcja poleca

REKLAMA