Dobrze, że Martusia zgodziła się podrzucić nas samochodem na zakupy! Przez tę chorobę Waldka narobiło się tyle braków, że całe wieki uzupełnialibyśmy zapasy, nosząc je w torbach. To znaczy tylko ja bym nosiła, bo mąż w tym czasie szwendałby się po pobliskich stawach z Mirkiem, swoim nieodłącznym koleżką…
Nie poznawałam go
Leżąc w szpitalu z gorączką obiecał mi, że jak wyzdrowieje już nawet słowa nie powie o wędkarstwie. Stąd dziś nasza wspólna wyprawa do marketu, jakaś może nawet uroczysta, jak przypieczętowanie nowego życia, które, mam nadzieję, zacznie wreszcie przypominać to, o czym marzyłam, planując emeryturę.
Rozmawiając z prowadzącą samochód córką, zerkałam w lusterko wsteczne: Waldek siedział na tylnym siedzeniu jak niedbale rzucony tłumok, jakiś taki bez życia, zgięty w pół. Zapytałam nawet, czy dobrze się czuje, wzruszył ramionami, mruknął coś zniecierpliwiony i znów oklapł.
Zupełnie go nie poznawałam. Rozumiem, że jest po chorobie, która go wyczerpała, ale chyba pora dojść do siebie, to w końcu tylko zapalenie płuc!
Kiedyś w czasie takiej podróży usta by mu się nie zamykały, opowiadałby żarty i historyjki, żeby nas rozbawić. A teraz nic. Może to początki demencji albo co? Przecież nie można się zestarzeć o dziesięć lat w dwa miesiące!
Przyjechaliśmy pod blok, wnieśliśmy torby na górę, a Waldek zamiast się zabrać za rozpakowanie produktów, stanął na środku kuchni i ani wte, ani wewte.
– O, tatuś nam się znowu zawiesił – skomentowała Marta, po czym cmoknęła mnie w policzek i powiedziała, że musi już zmykać.
To do niego niepodobne
Myślałam, że zostanie na obiad, ale machnęła tylko ręką, że zje na mieście. Jak się ma swoją firmę, to nie ma czasu na celebracje, niestety. Może wpadną z Bartoszem na obiad w niedzielę, obiecała, zastrzegając od razu, że co do tego jeszcze się zdzwonimy.
– Mamuś, a z tatą to w porządku? – zapytała już na klatce, gdy wyszłam ją odprowadzić. – Wyniki ma dobre? Jakiś dziwny jest.
– No dziwny. Najwyraźniej same badania o niczym nie świadczą!
Pomyśleć, że kiedyś doczekać się nie mogłam, kiedy dzieci dorosną, zajmą się własnymi sprawami i będziemy mieli z Waldkiem czas tylko dla siebie… A teraz mam go tuż obok i zero z tego radości Sama już nie wiem, czy ta jego bezwolność bardziej mnie złości, czy martwi.
– To co byś, Walduś, zjadł? – zapytałam w nadziei, że go rozruszam. – Może pierogów ci zrobić, takich jak lubisz, z kapustą i grzybami?
– Co dasz, to zjem – wzruszył ramionami. – Nie rób sobie kłopotu, Helenko, przecież to żadna różnica.
„Jak to żadna różnica, to mogę ci zrobić płatki owsiane z obierkami od kartofli!” – pomyślałam. A kiedyś tak lubił smacznie zjeść, ba, nawet sam trochę pichcił. Uchodził w całej rodzinie za najlepszego fachowca od potraw z ryb!
Jego koleżka ciągle wydzwaniał
– Ale rybę to byś zjadł, co? – wyzłośliwiłam się.
Spojrzał na mnie wzrokiem rannej sarny, a potem wzruszył ramionami.
– Nie wiem, o co ci chodzi, Helu – powiedział. – Marta mówiła przecież, żeby absolutnie nie kupować ryb w markecie, bo są z jakichś zatrutych wód czy coś… Pomóc ci w kuchni, czy mogę się trochę położyć?
A niech się kładzie, i tak żaden tu z niego pożytek!
Potem zrobiło mi się głupio, że niepotrzebnie się czepiam: może faktycznie wciąż jeszcze czuje się osłabiony, może nawet zmysł smaku nadal mu szwankuje? Trzeba trochę czasu, by doszedł do formy i by się nauczył czerpać radość z życia ze mną, a nie z tych durnych wypraw z Mirkiem.
Nawiasem mówiąc, facet wciąż wydzwania i tyle dobrego, że Waldek, utopiwszy swoją komórkę w czasie polowania na brzany, którego mało nie przypłacił życiem, nie wie o tym, bo zmieniłam sygnał w stacjonarnym.
Ale wreszcie się zorientuje…
Zrobiłam w końcu pomidorówkę z ryżem i naleśniki na słodko. Waldek zjadł, pochwalił, że smaczne, i usiadł w pokoju nad krzyżówką. Zaproponowałam, żebyśmy za jakąś godzinkę wybrali się na spacer, ale spojrzał i zapytał:
– Dokąd?
– Dokąd, dokąd… Normalnie, jak wszyscy, po deptaku się przejść, może do parku? Weźmiemy akurat suchy chleb, którego się sporo nazbierało, pokarmimy kaczki.
– A, kaczki – zasępił się. – A to je się karmi o tej porze roku?
– Jak je nakarmimy, to się będzie karmić, co za głupie gadanie. Gdzie niby można tu iść? To nie Lazurowe Wybrzeże, tylko dziura na Podbeskidziu!
Jak tak człowiek się wda w głupie dyskusje, to się wszystkiego odechciewa, ale tym razem postanowiłam, że nie ustąpię. Może dla niego spacer ze starą żoną to żadna atrakcja, ale lepszych nie ma i nie będzie. Poza tym czterdzieści lat małżeństwa, dwoje dzieci – więc, przepraszam, mnie się też coś należy.
Szliśmy powoli, noga za nogą, przed fontanną na rynku usiedliśmy chwilę, by odsapnąć.
– Waldek! – usłyszałam znienacka tuż nad głową znienawidzony głos. – Brachu, już myślałem, że zszedłeś, i nawet miałem żal, że mnie na pogrzeb nie zaprosiłeś. Witam również szanowną małżonkę!
– Mirek? – mąż patrzył na kolegę, jakby nagle zobaczył zstępującego z niebios anioła. – Co słychać, opowiadaj! Na ryby jeździsz?
Miałam nadzieję, że go nie spotkamy
Odsunęłam się na brzeg ławki i ostentacyjnie zamknęłam oczy, wystawiając twarz do słońca. Oni tymczasem już żonglowali tajemnymi nazwami ryb, zalewów, sprzętów i Bóg wie czego jeszcze. Myślałby kto, spotkanie członków ukrytej loży! Do tego Mirek kupił właśnie jakąś nową wędkę i ciągnął Waldka do samochodu, by mu ją natychmiast pokazać, koniecznie teraz! Mąż już się zrywał, ale nagle oklapł jak przekłuty balon.
– A nie, nie chce mi się – powiedział. – Kij jak kij. Co za różnica?
– Nie bądź nieużyty, człowieku, kto mi doradzi jak nie ty? – obruszył się Mirek. – Kolega jesteś czy nie?
„Co za bezczelny szantażysta” – pomyślałam, ale ruchem ręki dałam Waldkowi znak, że może iść na pięć minut, bo było mi go szkoda. Po co ma mieć zszarganą opinię u kolegów, a przecież wiadomo, że ten cały Miruś nie omieszka mu tyłka obrobić!
Poszli do jednego z samochodów na parkingu, Mirek wyjął wędkę, coś tam oglądali, mierzyli, jakby mieli do czynienia co najmniej z kosmiczną technologią. Ktoś do nich doszedł, pewnie jakiś następny miejscowy Tony Halik, zaczęło się wyciąganie map, gwałtowne gestykulacje, wybuchy śmiechu…
Nagle wróciła mu chęć do życia
Nie uwierzyłabym, jakbym nie widziała na własne oczy. Nie dość, że mój chłop odżył jak pod życiodajną kroplówką, to jeszcze w najlepsze się chwalił przed innymi, rozkładając ręce, jaką to on rybę złowił! Ciekawe, czy miał na myśli tę brzanę, za którą runął w lodowate odmęty i przypłacił to ciężkim zapaleniem płuc?
Tak się tam doskonale bawił, że aż pomyślałam, że o mnie zapomniał. Mało razy tak było? Ja czekałam, a on wracał po nocy albo i na drugi dzień: zszargany, utytłany jak świnia, zmarznięty. Trzymając w jednej ręce wiązankę jakichś chabazi na przeprosiny, a w drugiej siatę ryb do skrobania! A rozświergotany jak skowronek, przynajmniej zanim padł do łóżka, by odespać.
Nie, jednak o mnie pamiętał, no, no! Pożegnał się z kolegami i wraca, a im był bliżej, tym uśmiech na jego twarzy bladł i szarzał, aż gdy już stanął przy ławce, stał się tylko wspomnieniem.
– Pójdziemy już, Helu? – zapytał.
– Jasne, chodźmy – wstałam i wzięłam go pod rękę.
I znowu szliśmy, noga za nogą jak dwoje starych dziadków, którzy już nie mają się dokąd śpieszyć, bo i gdzie niby, na cmentarz?
– I co tam nowego u kolegów? – zagadnęłam.
– A nic – machnął ręką. – Głupstwa.
Myślałam, że spróbuje renegocjować umowę, coś dla siebie utargować, ale nie, tylko przygarbił się znowu i zamilkł.
No i teraz niby mam, co chciałam, czyli chłopa w domu od rana do nocy. Tylko że coś czuję, że żadne z nas nie będzie w tym nowym układzie szczęśliwe…
Helena, 67 lat
Czytaj także:
„Przy Wandzie mogłem poczuć się jak w prawdziwej bajce. Ona była bogatą królową, a ja nędznym żebrakiem”
„Nowi sąsiedzi ożywili senną atmosferę w bloku. Gdy mój mąż zaczął się wymykać z domu, zwęszyłam, że coś jest nie tak”
„Teściowa kręci się po naszym domu jak smród po gaciach. Panoszy się jak na swoim i nie rozumie, że nikt jej tu nie chce”