„Miałem świetny pomysł na biznes, ale żona nie chciała o tym słyszeć. Postawiłem na swoim, ale moja kobieta miała rację”

smutny mężczyzna fot. Adobe Stock, JustLife
„Zgodziłem się potulnie, bo w takiej chwili jakakolwiek dyskusja byłaby szaleństwem. Oczywiście Zuzanna potem właściwie sama w całości zajęła się tym projektem. Ale, jak zaznaczała, nie po to, żeby mi pomóc, bo na pomoc nie zasługiwałem, ale z nudów. Bo nic innego nie miała do roboty, a plotkować z nowymi sąsiadkami nie miała o czym”.
/ 27.05.2023 16:30
smutny mężczyzna fot. Adobe Stock, JustLife

Marzyłem o tym, od kiedy sięgnę pamięcią. Nie znoszę miasta, smrodu spalin i wszechobecnego pośpiechu. Co więcej, codzienny stres psuł nasze małżeństwo, sprawiał, że ja i moja żona coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie. 

– Na początek to musielibyśmy zwolnić się z pracy! – denerwowała się Zuzanna. – I z czego będziemy żyć na tej wsi, Michałku?

– Kochanie, mamy dwudziesty pierwszy wiek – przekonywałem ją. – Internet dociera wszędzie, jako grafik mogę pracować online.

– Ale ja nie mogę kierować zespołem ludzi na odległość! – żona zapaliła papierosa i zaciągnęła się intensywnie dymem.

– Sama widzisz, nawet spokojnie nie możemy porozmawiać, bo jesteś cała zestresowana…

Złożyła wypowiedzenie, zanim je jej wręczono

– Jak mam się nie stresować? Ubzdurałeś sobie, że musimy wrócić do źródeł i wyprowadzić się na wieś!

– Wiesz, do niedawna 90 procent ludzi żyło na wsiach…

– Za to nasze rodziny mieszkają w miastach od dwustu lat. Skąd w ogóle ten pomysł, że powinniśmy się przenieść na wieś?! I co ja mam tam robić?! Obiadki ci gotować?!

– Nie. Zajmiesz się uprawą ekologicznych warzyw. Przecież i tak robisz to w naszym ogródku.

– Myślisz? – po raz pierwszy spojrzała na mnie z zainteresowaniem. – Ale wiesz, ja to tak amatorsko przecież robię. To musiałaby być większa produkcja. Nie wiem, czy poradziłabym sobie, dotąd uprawiałam tylko ten ogródek pod blokiem. I komu bym to sprzedawała?

– Przecież znajomi sobie wyrywają z rąk twoje warzywa. Dostarczalibyśmy im je kurierem albo sami wpadali czasem do Warszawy z dostawą – wymyśliłem na poczekaniu. – Na wsi będziesz mogła robić to, co uwielbiasz, bez użerania się z ludźmi, którzy psują ci nerwy.

Zuzanna powoli dawała się porwać romantycznej wizji, jaką przed nią kreśliłem. Jeszcze się opierała, ale wkrótce w jej firmie zaczęło rządzić magiczne słowo „reorganizacja”.

Krótko mówiąc, w obawie przed utratą pracy każdy z pracowników  musiał pracować dwa razy więcej. Wtedy moja żona zdecydowała się złożyć wymówienie. Dzięki temu przez trzy miesiące pracowała jeszcze na zupełnym luzie, nie przejmując się nadchodzącymi zwolnieniami. Mogliśmy też spokojnie poszukać domu w jakiejś ustronnej, czystej okolicy, z kawałkiem ziemi, na którym

Zuzia mogłaby uprawiać swoje warzywa.

Zjeździliśmy wszerz i wzdłuż podwarszawskie miejscowości, obejrzeliśmy kilka domów i wreszcie kupiliśmy jeden z nich. Poszły na to pieniądze ze sprzedaży naszego mieszkania na parterze z ogródkiem. Oszczędności przeznaczyliśmy na remont i nasiona niezbędne do uprawy warzyw. Z końcem kwietnia wyprowadziliśmy się na dobre z miasta.

Moi zleceniodawcy chcieli natychmiastowych efektów

Dla mnie po przeprowadzce niewiele zmieniło się w trybie pracy. Już od dawna nie byłem nigdzie zatrudniony na etat, tylko wykonywałem zlecenia graficzne dla moich klientów online. Teraz jednak mogłem to robić, podziwiając widoki pięknej okolicy. To pozytywnie wpływało na moje natchnienie i moje projekty stały się jeszcze lepsze.

Nie była to zresztą tylko moja opinia, ale również zleceniodawców. Liczyłem więc nawet, że wkrótce będę mógł zarobić dzięki temu więcej i nawet jeśli plony z upraw mojej żony nie okażą się zbyt duże, to i tak będziemy mieli z czego się utrzymać. Tymczasem wraz z upływem tygodni zleceń jakby mi ubywało. Postanowiłem zapytać jednego z klientów o przyczynę.

Panie Michale, pańskie projekty są naprawdę fantastyczne, ale sam pan wie, jak u nas jest w firmie. Potrzebujemy zwykle czegoś „na cito”. A do pana na tę wieś nie jest się łatwo dodzwonić…

– Zawsze odbieram. Tylko zasięg u mnie jest słaby. Za to regularnie odsłuchuję pocztę – zapewniłem.

– Ja wiem. Ale do tego czasem się zdarza, że musimy do późna w nocy czekać na przesłanie projektu, bo w ciągu dnia pana łącza są za wolne, żeby przeszedł. Rozumiem te obiektywne trudności, jednak my po prostu musimy mieć te rzeczy „na już”. Jak nam się nie śpieszy, to chętnie z pana usług korzystamy. Niestety, w innych wypadkach… No, sam pan rozumie.

Rozumiałem, bo właśnie od takiego wariackiego tempa pracy uciekałem na wieś. I pomyślałem, że po prostu muszę poszukać jakichś nowych zleceniodawców, którzy nie zawsze wszystko muszą mieć „na już”. Jednak wcale to nie było łatwe i musiało trochę potrwać. A przez ten czas mogło być krucho z naszymi finansami.

Nadzieję pokładałem w zbiorach warzyw Zuzanny. Plony, na szczęście, zapowiadały się nadzwyczaj obfite. Kiedy warzywa zaczęły dojrzewać, moja żona obdzwoniła znajomych. Wszyscy się bardzo ucieszyli z jej telefonu, pozdrawiali ją, dowiadywali się, czy mogą się u nas zatrzymać. Gdy jednak była mowa o kupnie warzyw, nagle okazywało się, że nie mają czasu, że coś się zmieniło, albo że ktoś tam już coś im skądś przywiózł.

Znajomi byli zachwyceni naszym domem i okolicą

– I co teraz?! – zapytała Zuza załamana, drżącą ręką sięgając po paczkę papierosów; po raz pierwszy od przeprowadzki widziałem ją w tak kiepskim nastroju.

Do tej pory wydawało się, że w spokojnym rytmie na wsi znalazła sens swojego życia. Wyciszyła się, zaczęła spokojnie sypiać. I rzuciła palenie papierosów. Aż do tej chwili.

– Początki zawsze są trudne, kochanie – stwierdziłem, podsuwając jej talerzyk, aby nie sypała popiołu na podłogę. – Na pewno, jak im się będziesz przypominać co jakiś czas, to coś w końcu zamówią.

– Nie wierzę. Kiedy?! Jak wszystko mi zgnije?! Za darmo to każdy chciał próbować mojej marchewki albo buraczków, ale żeby zapłacić, to już nie…

– Mam pomysł! – trzepnąłem się ręką w czoło. – Zaprośmy Malinowskich i Taczyków na weekend. Sama mówiłaś, że mieli ochotę do nas wpaść. A jak już będą stąd wyjeżdżać, to na pewno chętnie kupią po koszu pięknych warzyw.

Mój plan wypalił tylko połowicznie. Na cztery letnie weekendy udało się nam zaprosić gromadę znajomych. Goście byli zachwyceni okolicą i tym, że odważyliśmy się na taki krok jak wyprowadzka.
Za to gdy przy wyjeździe zobaczyli kosze pełen warzyw, które ustawiłem na ganku, zaczęli nam wylewnie dziękować, że nie trzeba, że nie musimy ich tak obdarowywać, że wystarczył im sam pobyt tutaj. Ale skoro tak nalegamy, to oczywiście zabiorą warzywa, bo i tak pewnie nie mamy co z nimi robić. O zapłacie nawet nikt się nie zająknął.

– No i co, geniuszu? – Zuza popatrzyła na mnie bez złości; była tak załamana, że nie miała siły się wściekać. – Masz jakiś pomysł?

– Tak. Dla następnych urządzimy po prostu ładny straganik z warzywami tuż przy bramie. A na skrzynkach umieścimy ceny, żeby wszystko było jasne.

Warunki umowy z tą firmą nie były zbyt korzystne 

Kolejnych gości rzeczywiście nie musieliśmy obdarowywać warzywami, niestety, rezultaty ich sprzedaży były więcej niż mizerne. Ktoś tam coś symbolicznie wziął, trochę pomidorów, ogórków, jednak cały nasz przychód nie przekroczył kilkuset złotych. Gdy wyjeżdżała ostatnia z naszych znajomych, Matylda, na straganiku wciąż piętrzyły się ogórki, pomidory i kartofle.

Teraz już rzeczywiście nie bardzo mieliśmy co z nimi zrobić i chcieliśmy nimi obdarować Matyldę.

– Dobra, zapakujcie mi worek kartofli, z dziesięć kilo pomidorów i ogórków. I w ogóle wszystko co macie – zakomenderowała.

– Aha, już się robi – westchnęła smętnie moja żona.

– Głowa do góry, Zuzia. Nie chcę tego od was za darmo. Mam znajomych, którzy prowadzą firmę cateringową z ekologicznym żarciem. Obiecałam, że im od was przywiozę wszystkiego po trochu.

Zbawczyni nasza! – rzuciliśmy się ją przytulać.

– No już, dajcie spokój – odganiała się od nas z szerokim uśmiechem. – Jeszcze nic nie zrobiłam.

– Ale… czekaj, skąd wiedziałaś, że będziemy coś mieli na zbyciu? – spojrzałem na nią zdziwiony.

– Wszyscy znajomi już gadają, że im wpychacie te warzywa…

Matylda zadzwoniła kilka dni później, żeby powiedzieć, że nasze produkty uzyskały akceptację właścicieli firmy cateringowej. I że wkrótce się do nas odezwie, żeby zamówić większą partię.
Po jej telefonie wpadliśmy w euforię. Trochę ona opadła, gdy zadzwonił właściciel firmy cateringowej. Zaoferował nam nie najlepsze warunki umowy, a na dodatek okazało się, że może wziąć tylko część naszej produkcji, bo resztę miał zamówione wcześniej. Obiecał jednak, że jeśli dobrze się wywiążemy z naszych zobowiązań, to na przyszły rok pogadamy o większej umowie.
Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy się zgodzić na jego warunki. Nasze warzywa były w coraz gorszym stanie i powoli zaczęliśmy wszystko, poza ziemniakami, przerabiać na przetwory.

Zamówiliśmy samochód dostawczy w firmie specjalizującej się w przewozach żywności i czekaliśmy na odbiór naszego towaru.

Zamówień na przetwory mieliśmy mnóstwo

W tym czasie drastycznie spadła liczba moich zleceń. W dodatku były gorzej płatne, bo jak się komuś nie śpieszy, to nie chce wydawać za wiele. Dlatego zaczęło być u nas coraz gorzej z pieniędzmi.

W dodatku zamówiony samochód nie przyjeżdżał, a gdy dzwoniliśmy do firmy, z której go wynajęliśmy, to mówiono nam zawsze: „jutro”. To jutro zamieniło się w półtora tygodnia, kiedy to wciąż byliśmy nękani telefonami o dostawę towaru.

W końcu zrozpaczona Zuzanna chciała sama wieźć warzywa naszym samochodem. Ale ponieważ to małe auto, musiałaby obrócić sześć razy. Była gotowa to jednak zrobić i już pakowała się z pierwszym transportem. Wtedy zadzwonił jednak pan z firmy cateringowej i powiedział, że nie mógł już czekać na zamówienie i musiał awaryjnie zamówić towar gdzie indziej.

Naturalnie o zamówieniach na przyszły rok w sytuacji takiego zawalenia pierwszego zlecenia nie mogło być mowy.

Ledwo Zuzanna się rozłączyła, przyjechał akurat furgonetką pan od przewoźnika, który miał zabrać nasze zlecenia do firmy transportowej. Był bardzo zdziwiony, że mamy do niego pretensje o tak późny przyjazd. To cud, że przeżył atak furii mojej żony. I choć odjeżdżał bardzo szybko, na pewno od razu zahaczył o myjnię, żeby usunąć z karoserii ślady po pomidorach, którymi ciskała w niego Zuzanna.

– I co, masz jeszcze jakiś wspaniały pomysł?! – zapytała, ciężko dysząc, moja żona. 

– No…

– Zabrakło ci pomysłów?!

– Właściwie to mam jeden, tylko się boję, żeby cię nie zdenerwować.

– Mów! – zażądała.

– Mogłabyś zrobić mnóstwo przetworów. Założymy witrynę w internecie, ja zaprojektuję fajne etykiety, roześlę linka do znajomych. Przetwory będziemy wysyłać kurierem.

– O nie. To ty zrobisz te przetwory i wszystko inne. Ja mam już dość!

Zgodziłem się potulnie, bo w takiej chwili jakakolwiek dyskusja byłaby szaleństwem. Oczywiście Zuzanna potem właściwie sama w całości zajęła się przetworami. Ale, jak zaznaczała, nie po to, żeby mi pomóc, bo na pomoc nie zasługiwałem, ale z nudów. Bo nic innego nie miała do roboty, a plotkować z nowymi sąsiadkami nie miała o czym.

Nasza witryna internetowa zaczęła się dość szybko cieszyć dużą popularnością, a przed świętami mieliśmy mnóstwo zamówień. Lecz tu powtórzyła się, niestety, historia „transportowa”. Wezwany kurier trafił do nas po tygodniu, mówiąc, że odwiedził nas parę razy, ale nas akurat nie zastał. Było to oczywistym kłamstwem, bo specjalnie ze względu na niego przez ostatni tydzień zawsze ktoś siedział w domu.

Nic nam nie dało to, że firma kurierska uwzględniła naszą reklamację, i obiecała, że następnym razem postara się przysłać bardziej rzetelnego kuriera. Wszystkie wysłane przez nas słoiki dotarły na miejsce po świętach i okazały się przysłowiową musztardą po obiedzie.

Straciliśmy mnóstwo klientów, dlatego Zuzanna zaczęła sama wozić produkty na pocztę, dzięki czemu jakoś nadrobiliśmy straty.

Już-już wydawało się, że powoli wychodzimy na prostą, ale wtedy na koniec zimy nadeszły straszne śnieżyce. Droga prowadząca do nas była na jakimś setnym miejscu w kolejności odśnieżania, więc przez półtora tygodnia nie mogliśmy się nigdzie dostać, żywiąc się zapasami.
Gdy nas w końcu odkopano i uzyskaliśmy połączenie ze światem, dowiedzieliśmy się głównie tego, jak wściekli są na nas ludzie, do których nie dotarły przesyłki zamówione na Wielkanoc.

Przeprowadziliśmy się, nie czekając na sprzedaż

Po tych wydarzeniach Zuza odpalała jednego papierosa od drugiego. Miała podkrążone oczy, rozczochrane włosy i bladą cerę. Słowem, wyglądała jak strzęp człowieka.

Koniec! – oświadczyła wreszcie, gdy po roztopach droga kolejny raz stała się nieprzejezdna (jak mówili sąsiedzi, tak mogło być nawet do połowy maja). – Trzeba sobie powiedzieć wprost: życie tu nie jest dla nas!

– Ależ kochanie, niepotrzebnie się załamujesz. Mamy za sobą pierwsze doświadczenia, w kolejnym roku będziemy mądrzejsi…

– Nie, Michał, nie będzie kolejnego roku – krzyknęła. – Kiedy miałeś ostatnie zlecenie? No? Kiedy? Już sam nie pamiętasz, widzisz? Nie mamy z czego żyć. Następnej zimy nie przetrwamy. Zresztą, co nam po tych doświadczeniach? Nie zmienimy tego, że to jest kompletne zadupie, z którym jakakolwiek komunikacja jest niemożliwa!

– No dobrze, to co proponujesz?– zapytałem potulnie.

– Jeśli jutro nie wygrasz w totolotka, to wracamy do miasta!

– Co ty mówisz? Nie możemy się poddawać, tysiące ludzi mieszkają na wsi – broniłem się jeszcze.

Ale my się do tego nie nadajemy. A skoro ten twój powrót do źródeł nie wypalił, to musimy mieszkać tam, gdzie jesteśmy się w stanie utrzymać. Widać jesteśmy zwierzętami miejskimi, które potrafią żyć tylko w dżungli z wieżowców, bo na wsi nie dajemy sobie rady.

W totolotka oczywiście nie wygrałem, musieliśmy poszukać chętnego na nasz dom. Nie było to łatwe, jednak nie czekaliśmy z przeprowadzką na sprzedaż.

Na szczęście nie wypadliśmy jeszcze z rynku i oboje szybko znaleźliśmy w Warszawie pracę. Dzięki temu wynajęliśmy mieszkanie i znów nas stać na całkiem przyjemne życie.

I choć mnie wciąż ciągnie do sielskich widoków, to chyba Zuza ma rację. Widać nie każdy człowiek jest stworzony do życia na wsi.

Czytaj także:
„Moja 18-letnia córka spotyka się z facetem przed 30-stką. Jestem przerażona. Co taki dorosły facet może robić ze smarkulą?”
„Mąż sprowadzał do domu tabuny ludzi i oczekiwał, że będę ich obsługiwać jak gosposia. Gdy odmawiałam, robił mi awanturę”
„Mój syn mnie okradał. Ten tłumok zrujnował biznes, na który pracowałem całe życie. Na starość nie mam co włożyć do garnka”
„Moja siostra terroryzuje całą rodzinę. Mąż się jej boi, a córka od niej ucieka. Chciałam im pomóc, ale zaczęła mi grozić”

Redakcja poleca

REKLAMA