„Mąż składa się w 50% z boczku i w 50% ze złośliwości. Gdy próbuję wcisnąć mu szpinak, mówi, że trawy jeść nie będzie”

wściekła żona fot. iStock, Juanmonino
„Te jego jajecznice na tłustym boczku, mortadele, bigosy z wielkimi kawałkami mięsa. Bleeee, dla mnie wszystkie te potrawy mogłyby nie istnieć”.
/ 14.06.2024 13:44
wściekła żona fot. iStock, Juanmonino

Tego dnia zamiast świdrującego dzwonka obudziła mnie cicha muzyka dobiegająca z kuchni. Przekręciłam się niespokojnie, spojrzałam na zegarek i omal nie spadłam z łóżka, kiedy zobaczyłam godzinę. Prawie dziewiąta! Jak ja mogłam tak zaspać!

Już wyskakiwałam spod kołdry, kiedy uświadomiłam sobie, że skoro gra muzyka to mój mąż też jest w domu, a jeśli nie poszedł do pracy, to… przecież jest niedziela! Ech, przez nawał obowiązków i ciągły brak czasu wszystko mi się poprzestawiało w głowie. Należy mi się odpoczynek!

Zadowolona naciągnęłam cieplutką kołdrę pod szyję z postanowieniem poleniuchowania jeszcze trochę. Jak przyjemnie! I rozsądnie: kiedy będę się tu regenerować na nowy tydzień, mój mąż skończy swoje śniadanie, a więc potem przygotuję dla siebie to, co chcę ja, a nie to, co uwielbia on. Tak się bowiem składa, że lubimy zupełnie różne rzeczy. Na co dzień, kiedy nie ma za dużo czasu na przygotowywanie i celebrowaniu posiłków, robimy na szybko cokolwiek, byle dało się przełknąć.

Czasami jednak muszę się do tego zmuszać…

Te jego jajecznice na tłustym boczku, mortadele, bigosy z wielkimi kawałkami mięsa. Bleeee, dla mnie wszystkie te potrawy mogłyby nie istnieć. Kiedy przebijające się przez muzykę szczękanie ucichło, co oznaczało, że Mariusz skończył jeść, zmywać i odstawiać naczynia na miejsca, przeciągnęłam się raz jeszcze i w końcu wstałam. Powoli poczłapałam w stronę kuchni, nastawiłam sobie wodę na kawę i zajrzałam do lodówki. Co my tu mamy i co bym chciała zjeść na niespieszne niedzielne śniadanie?

Bagietka kupiona wczoraj, trochę już przeleżała, podgrzeję ją w opiekaczu z serem i będzie lepsza niż w knajpce w jakimś Paryżu. Do tego sałata lodowa, kilka małych pomidorków i uprażone pestki słonecznika, takiej lekkiej i zdrowej sałatki nie powstydziłyby się celebrytki. Gdybym taką była, wrzuciłabym zdjęcie sałaty do internetu, a czytelniczki zasypałyby mnie komplementami!

Zaraz, zaraz, czegoś w niej brakuje, takiego wykończenia, które zapewni ostatecznie efekt „wow!” Wiem! Parmezan, odrobina tego intensywnego w smaku, świeżo startego włoskiego sera potrafi zdziałać cuda. Zadowolona z pomysłu sięgnęłam do pojemnika w głębi lodówki, otworzyłam go i już cieszyłam się smakiem, ale w środku… w środku nie było nic. To niemożliwe, przecież kilka dni temu kupiłam spory kawałek, bo lubiłam mieć parmezan w zapasie na takie właśnie okazje.

Dwa dni temu serwowałam na obiad makaron z sosem szpinakowym; żeby Mariusz nie marudził jak to on, że karmię silnego mężczyznę jakimiś liśćmi, dodałam do szpinaku solidny kawałek sera pleśniowego i właśnie startego parmezanu. Ale potem nie używałam go już do niczego. Cud jakiś czy mamy w lodówce krasnoludki?

– Mariusz! – krzyknęłam w głąb mieszkania. – Nie widziałeś parmezanu? Jestem pewna, że powinien jeszcze gdzieś być!

Odpowiedziała mi cisza.

– Naprawdę nie widziałeś? No nie, niemożliwe, żeby mi się tak pomyliło. A może go zapakowałam i gdzieś niechcący schowałam? Jak ostatnio zioła prowansalskie z rozpędu włożyłam do kosza z warzywami. Co? Nie widziałeś go nigdzie?

Mąż się nadal nie odzywał, pewnie był już w ogrodzie. Dlatego, kiedy odwróciłam się od lodówki i zobaczyłam go w drzwiach, prawie podskoczyłam z wrażenia. Skradał się?

– Parmezan to ten taki twardy ser, który trudno pokroić? – zapytał.

– Bo on nie jest do krojenia, głuptasie, tylko do starcia. Ewentualnie do pocięcia w cieniutkie płatki – pouczyłam go, bo mój mąż był, niestety, kulinarnym ignorantem.

Nie licząc ulubionego mięska w każdym wydaniu, najchętniej zjadałby do niego to, co akurat jest pod ręką, a nie to, co się dobrze komponuje.

– A nie, bo na kanapce też smakuje całkiem nieźle – zaoponował. – A jak się położy go grubo na szynkę, to już niebo w gębie – rozmarzył się.

Że co? Kanapki z parmezanem? Prawie się zagotowałam:

– Chcesz mi powiedzieć, że go po prostu zjadłeś? – zapytałam.

No co mój mąż, wzruszając ramionami, odpowiedział:

– A co, ser to ser. Widząc moją wzburzoną minę, trochę bardziej usprawiedliwiająco dodał: – To gdzieś jest ustalone, ile można go zjeść? I w jakiej formie?

– Parmezanu dodaje się po trochu, dla smaku – powiedziałam nieco za głośno. – Specjalnie zadbałam, żeby mieć go na specjalne okazje.

– A skąd ja to miałem wiedzieć? No już, nie gniewaj się, jutro kupię ci największy kawałek, jaki jest w sklepie.

Jutro! Co mi po tym

Byłam tak wkurzona, że wysłałabym Mariusza do sklepu w tej chwili, ale przecież w niedzielę nigdzie go nie kupi. Całą magię świątecznego poranka i robienia sobie przyjemności diabli wzięli. Mąż, który wyraźnie nie rozumiał, o co mi chodzi, stał skulony jak chłopczyk, który coś nabroił.

– Przecież nie chciałem, naprawdę nie wiedziałem, że ten ser jest taki ważny – mówił przepraszająco.

Tego było już za wiele.

– Nie wiedziałeś? Ty nigdy nic nie wiesz! – wybuchłam. – Jadłbyś tylko te swoje kotlety, kiełbasy i ryby z puszki, które śmierdzą tak, że trzeba potem wietrzyć całe mieszkanie. I wszystko jeszcze przyprawiasz czosnkiem oraz kminkiem! W ogóle nie znasz umiaru!

Mariusz bronił się, mówiąc, że każdy ma prawo jeść, co chce, ale kiedy dalej wyliczałam jego „grzechy” – ziemniaki rozpaćkane z dużą ilością masła, kapustę duszoną z miodem (a fuj, co to za pomysł!), kanapki z masłem orzechowym i dżemem oraz wiele, wiele innych dań i połączeń, na sam widok, których robiło mi się niedobrze, nie wytrzymał. Bo nie ma co na siłę się uszczęśliwiać!

– A ty byś jadła tylko warzywa i jakieś dziwactwa z egzotycznych sklepów. Makaron ryżowy, co to jest za pomysł? Zjadałem go tylko dlatego, żeby nie robić ci przykrości, ale teraz ci powiem: to smakuje jak papier!

Potem wygarnął mi jeszcze miłość do jogurtów naturalnych (on lubi tylko owocowe), czekoladek (on uwielbia galaretki, a za te w cukrze dałby się pokroić), przecieranych zup, smakowych herbat i tuzina przypraw, które ledwo przechodziły mu przez gardło.

Pokłóciliśmy się

I pewnie kłócilibyśmy się dalej, gdyby nie przerwał nam dzwonek do drzwi. Poczłapałam sprawdzić, kto to.

Czy Mariusz jest w domu? Może ma chwilę i mógłby zajrzeć do silnika, bo samochód coś mi nie odpala? – pytał sąsiad niby neutralnie, ale bacznie nurkując wzrokiem do środka mieszkania.

Kiwnęłam głową, mówiąc, że Mariusz zaraz wyjdzie. Zeszła ze mnie cała złość i przechodząc obok męża, parsknęłam cicho śmiechem:

– Słyszał awanturę i przyszedł sprawdzić, czy się nie pozabijaliśmy.

Mariusz puścił do mnie oczko, a kiedy wrócił, zaproponował genialne w prostocie rozwiązanie:

– Wiesz, co, nie ma co się uszczęśliwiać na siłę. Ty nie lubisz tego, co jem ja, ja nie przepadam ze twoimi przysmakami. Ciebie denerwuje, że nie ma wyszukanych dodatków, ja na to nie zwracam uwagi i jem, co jest pod ręką. Zamiast się wkurzać, kłócić, kupujmy więc sobie jedzenie osobno. Możemy nawet podzielić lodówkę, wtedy już nigdy nie zwinę z twojej półki ulubionego serka.

Najpierw mnie zatkało – bo jak to tak, niby jesteśmy małżeństwem, a nie potrafimy się dogadać nawet co do jedzenia? Ale potem pomyślałam, że to bardzo dobry pomysł. W końcu, co kogo obchodzi, jak się żywimy, ważne, żeby nam z tym było dobrze. Ustaliliśmy jeszcze, że dwa, trzy razy w tygodniu będziemy jeść wspólne obiady, ale wcześniej zaplanujemy, co na nie przygotujemy, tak żeby pasowało obojgu. A okolicznościowe obiadki u rodziców i teściów odbywają się na szczęście niezbyt często, jakoś więc je zniesiemy.

Obiad byłby stracony

– A co ty, córcia, tak mało zjadłaś? Nie smakuje ci? – zapytała podejrzliwie mama na kolejnym takim obiadku, kiedy wydłubywałam z rosołu co większe kawałki kurczaka.

– Pycha – odpowiedziałam szybko. – Tylko mięsa ciut za dużo i za tłusto.

– A Mariusz je, aż mu się uszy trzęsą – prychnęła. – Smakuje, ci, tak? – dociekała, a kiedy mąż kiwał głową, bo przez pełne usta nie mógł mówić, z satysfakcją dodała: – To ja nie wiem, jak wy żyjecie na co dzień, skoro jemu smakuje, a tobie nie. Oddzielnie sobie gotujecie czy co? – zaśmiała się.

– A żeby mama wiedziała – zareagował Mariusz, ocierając usta po ostatniej łyżce rosołu. – Mamy nawet osobne półki w lodówce i każde sobie kupuje to, co lubi najbardziej.

W matkę jakby grom strzelił.

– Czy wyście zwariowali? Nawet w takiej sprawie nie potraficie się dogadać? Przecież to… przecież – aż się zatkała – prosto droga do kłótni! Ani się obejrzycie, a jeszcze będzie jakiś rozwód! Nie do wiary, w naszej rodzinie takie głupoty!

W ten sposób obiad byłby stracony, gdyby nie to, że zareagowała babcia.

– Elżuniu, nie przesadzaj – zwróciła się do mamy jak do małej dziewczynki.

– Przecież to wcale nie znaczy, że się nie dogadują, tylko wręcz przeciwnie: że dogadują się wyśmienicie. Skoro nie lubią tego samego, to po co mają się do tego zmuszać albo kłócić?

– Dziękuję, babciu – szepnęłam, a ona z szerokim uśmiechem dodała:

– To doskonałe rozwiązanie, zawsze mówiłam, że mam mądrą wnuczkę. Szkoda, że sama na nie kiedyś nie wpadłam, tylko udawałam, że uwielbiam kaszankę tak samo jak wasz świętej pamięci dziadek. Od jego śmierci nawet jej nie tknęłam.

– Kaszanka – rozmarzył się mój mąż.
– A fuj – powiedziałyśmy razem z babcią i roześmiałyśmy się serdecznie.

Byłam w wyśmienitym humorze. Tak wyśmienitym, że postanowiłam, że jak wrócimy do domu, odkroję kawał parmezanu i w tajemnicy przełożę na półkę Mariusza. A niech sobie go zjada chłopina nawet na kanapce z boczkiem, skoro tak lubi. 

Karolina, 30 lat

Czytaj także:
„Chciałam zostać mechanikiem, ale matka miała na mnie inny plan. Wcisnęła mnie w garsonkę i posłała na wyścig szczurów”
„Miałam pod ręką przyjaciela, a uganiałam się za przystojnym mięśniakiem. Gdyby nie Paweł, nigdy nie przejrzałabym na oczy”
„Koleżanka swatała mnie z przystojnym dżentelmenem. Wyszedł z niego cham i prostak, ale na szczęście go przejrzałam”

Redakcja poleca

REKLAMA