„Mąż kpił, że nie nadaję się na kierowcę. Zrobiłam prawko po 50-tce, a on teraz się prosi, żeby go wozić”

zadowolona kobieta fot. Getty Images, Cultura RM Exclusive/JAG IMAGES
„– Co ty opowiadasz?! – parsknął śmiechem mój małżonek. – Przecież ty nie odróżniasz strony lewej od prawej! No i sorry kochanie, ale chyba jesteś odrobinę za stara. – Wow, ależ ty to potrafisz zmotywować – zmierzyłam go wzrokiem, a on śmiał się w najlepsze”.
/ 25.05.2024 07:15
zadowolona kobieta fot. Getty Images, Cultura RM Exclusive/JAG IMAGES

Przez długie lata jazda autem nie była moją pasją. Zawsze wożeniem mnie zajmował się mój ukochany, a poza tym dawniej przedstawicielki płci pięknej rzadko siadały za kółkiem.

Ale gdy stan zdrowia mojego męża znacznie się pogorszył i nie mógł już prowadzić, pomyślałam sobie, że przyszedł czas, abym wybrała się na kurs prawa jazdy. W końcu nasze auto stało bezczynnie w garażu i tylko kurz na nim osiadał.

Miałam plan

Przez cały tydzień łamałam sobie głowę nad tą sprawą, ale w końcu przy niedzielnym obiedzie nie wytrzymałam i wyjawiłam rodzinie moje zamiary.

– Co ty opowiadasz?! – parsknął śmiechem mój małżonek. – Przecież ty nie odróżniasz strony lewej od prawej! No i sorry kochanie, ale chyba jesteś odrobinę za stara.

– Wow, ależ ty to potrafisz zmotywować – zmierzyłam go wzrokiem, a on śmiał się w najlepsze.

– Mamuś, to genialny plan! – moja starsza córka aż podskoczyła z ekscytacji. – Jak chcesz, to mogę cię trochę podszkolić.

„Zdecydowałam. Niezależnie od opinii męża, pójdę na kurs i zdobędę prawo jazdy" – upewniałam się w duchu. Strach jednak ściskał mnie za gardło. Po pierwsze, nigdy wcześniej nie prowadziłam samochodu, a po drugie, może rzeczywiście po pięćdziesiątce powinno się odpuścić takie wyzwania… Jednak czułam silną potrzebę i – co istotniejsze – ogromną chęć, by to zrobić. Głównie dla własnej satysfakcji. No i dopięłam swego.

Popełniałam masę pomyłek

Teoretyczna część minęła w mgnieniu oka, a ja regularnie wkuwałam zasady i znaki drogowe. Nie spodziewałam się, że będzie tego aż tyle! Zamiast relaksować się przy telewizji, spędzałam wieczory z nosem w książce. Zbliżał się moment mojej pierwszej jazdy pod okiem instruktora. To był dopiero sprawdzian!

– No to ruszamy! – oznajmił Igor, facet, który miał mnie szkolić.

– Słucham? Od razu teraz? – przeraziłam się.

Ledwo co pokręciłam się po parkingu, a ten już myśli, że czas uderzyć w miasto… Zirytowałam się tym pomysłem.

– Jeśli myśli pani o opanowaniu jazdy, to tylko w ruchu ulicznym nabierze pani wprawy – oznajmił z uśmiechem.

Zaczerpnęłam powietrza i ostrożnie rozpoczęłam jazdę. W głębi serca błagałam niebiosa, aby tylko nikogo nie skrzywdzić… Nie oszukujmy się – popełniłam całą masę pomyłek. A ile razy zgasł mi ten cholerny silnik, to nawet nie wspomnę. Miałam wrażenie, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu!

Nie byłam w ogóle pewna siebie

– Mamuś, czy ty naprawdę sądzisz, że każdy jak zaczyna, to od razu jest królem szosy? – próbowała mnie pocieszyć moja córka. – Chcesz, żebym ci opowiedziała o moich przygodach z kursu? – parsknęłyśmy śmiechem, bo faktycznie córka miała niezłe numery podczas nauki, a teraz świetnie daje sobie radę za kółkiem.

Z każdą kolejną godziną spędzoną za kółkiem rosła moja pewność siebie. Nie miałam większych problemów z rozróżnianiem stron – prawo, lewo, bez pomyłek. Choć przyznaję, że niekiedy dłużej zastanawiałam się nad kolejnym ruchem na jezdni, ale nabierałam w tym wprawy.

Proszę dodać trochę więcej gazu, pani Alicjo i delikatnie puszczać sprzęgło. No właśnie, o tak! Widzi pani? Od razu ruszamy bardziej płynnie – takie wskazówki dawał mi Igor.

Trzeba powiedzieć, że spotkałam prawdziwego anioła. Nigdy na mnie nie krzyczał, chociaż czasami powinien był to zrobić. Wykazywał się niesamowitą cierpliwością wobec mnie i moich wpadek. A kiedy coś mi się udało, jego miłe słowa działały jak kojący balsam na moje skołatane nerwy...

Byłam zestresowana

W miarę zbliżania się terminu egzaminu praktycznego stres dawał mi się we znaki coraz bardziej. Najgorsze było to, że tak skutecznie mnie rozpraszał, że znowu zaczęłam popełniać podstawowe błędy. Byłam tak przerażona, że oprócz obowiązkowych 30 godzin, wykupiłam dodatkowo jeszcze 10 i zamęczałam moją córkę, żeby razem ze mną poćwiczyła.

Na samym początku nie poszło mi najlepiej na egzaminie. Nawet nie wyjechałam z placu, gdzie robiłam manewry... Za drugim razem było podobnie. Moja córka próbowała mnie pocieszyć, mówiąc, że teraz to norma i nikt nie zdaje od razu – ona sama dopiero za piątym razem zdała – ale jakoś mnie to nie uspokoiło.

Nie mówiłam tego na głos, ale po cichu miałam nadzieję, że to trzecie podejście w końcu okaże się szczęśliwe. Niestety, tak nie było. Udało mi się wyjechać z placu, co mnie ucieszyło, ale nie ustąpiłam pierwszeństwa i znowu wróciłam z kwitkiem oraz lżejszym portfelem...

Zwątpiłam w siebie

– Chyba się do tego nie nadaję! Może faktycznie powinnam siedzieć spokojnie na tyłku, zamiast porywać się z motyką na księżyc?! – narzekałam.

Moja pasja, którą małżonek złośliwie określał fanaberią, kosztowała nas już krocie. Kiedy zsumowałam wszystkie wydatki, poczułam, że to już przesada.

Niedługo przez to zbankrutujemy! – mówił mój ślubny z sarkazmem w głosie.

Nawet jeśli doskonale zdawałam sobie sprawę, że to tylko kolejny z jego głupich dowcipów, bo kpiny i sarkazm to jego specjalność, w takich momentach najchętniej strzeliłabym mu w pysk. Zamiast tego tylko mocno zacisnęłam zęby i z podniesioną głową opuściłam kuchnię. Nie pozwolę, żeby mój mąż tak mnie dołował! Niewiele brakowało, a rzeczywiście by mnie podłamał… Zwłaszcza że nie miałam wyjścia i musiałam wykupić dodatkowe lekcje, żeby móc podejść do egzaminu po raz kolejny.

– Proszę się nie załamywać, pani Alu! – motywował mnie Igor. – Ma pani pojęcie, ile podejść do egzaminu mają za sobą niektórzy kursanci?

– Zaraz, moment... To miały być słowa otuchy czy wpędzanie mnie w kompleksy?

– No raczej to pierwsze! Trzy nieudane podejścia to jeszcze nic takiego. Dopiero przy dziesiątym można zacząć się denerwować! – parsknął śmiechem.

Musiałam zawalczyć

Mimo że perspektywa następnego nieudanego podejścia do egzaminu nie dawała mi spokoju, postanowiłam się nie poddawać… Ciągle wydawało mi się, że muszę jeszcze coś podszkolić. Chyba zaczynałam popadać w obłęd.

– Moim zdaniem zaliczy pani śpiewająco – oznajmił Igor w trakcie ostatnich zajęć. – Ma pani wszystko w małym palcu.

– Eee, nie jestem przekonana – wybąkałam.

– Ale ja nie mam wątpliwości – posłał mi szeroki uśmiech. – Niech mi pani zaufa, w końcu to ja tu robię za instruktora.

Mąż mnie pocieszał

Nowy dzień i kolejny egzamin. Na początek wypiłam kubek melisy, a potem… No cóż, z nią też się skończyło. Popłakałam sobie w duchu, że do niczego się nie nadaję. Znowu oblałam… Totalna klapa! Głupiutki błąd. Moment rozkojarzenia. Mogłam winić tylko siebie.

– Kochanie, dlaczego tak się katujesz? – w końcu mąż okazał mi współczucie.

– Żebyśmy nie musieli polegać na córkach. Przecież wygodniej jest wybrać się na zakupy albo do przychodni własnym autem, prawda?

– Owszem, ale jeżeli masz to tak ciężko znosić, to może odpuść sobie...

– Chyba kpisz! – zerwałam się z kanapy. – Odpuścić? Gdy włożyłam w to tyle wysiłku, stresu i funduszy? Nie ma opcji. Zdam ten egzamin!

Kolejnego dnia czekało mnie kolejne podejście do egzaminu, już piąte z kolei.

– To będzie szczęśliwa piąteczka, zobaczysz! – córka próbowała mnie podnieść na duchu. – Nie stresuj się, mamo, dasz radę. Przecież potrafisz jeździć. Wiesz, co mi pomagało opanować nerwy?

– No, co?

– Po prostu wyobrażałam sobie, że obok zamiast egzaminatora siedzi mój instruktor. I że to on mi mówi, co mam robić. Dzięki temu jakoś lepiej mi szło.

– Wiesz, to faktycznie może być całkiem niezły pomysł...

A jednak się udało

Wreszcie nastąpił ten moment. Posłuchałam sugestii mojej pociechy i postarałam się nie myśleć o tym, że to egzamin.

„Na kolejnych światłach skręcamy w lewo", „a teraz prawoskręt"… Egzaminator kierował mną, a ja prowadziłam auto po dobrze znanym mi szlaku, jakbym była w jakimś amoku. Wiedziałam, gdzie mam jechać. Kiedy po sześćdziesięciu minutach wróciłam na plac ośrodka, w którym zdawałam egzamin, moje serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Przekręciłam kluczyk w stacyjce, czekając w napięciu na werdykt.

– Brawo, brawo! – dotarło do moich uszu.

– Serio? Udało mi się?! – byłam totalnie zaskoczona.

– Nie twierdzę, że jest pani wybitnym kierowcą, ale umie pani prowadzić auto – facet wyszczerzył zęby, podając mi świstek z napisem: POZYTYWNY.

Nie mogłam w to uwierzyć. 

Gdy po dwóch tygodniach pokazałam mojemu ukochanemu świeżo zdobyte prawo jazdy, przytulił mnie mocno, całując w czoło i powiedział, że bardzo się cieszy z mojego sukcesu, bo teraz będę go wszędzie wodzić. Nigdy wcześniej nie czułam takiej radości… Opłacało się przez to przejść, mimo że było ciężko!

Alicja, 54 lata

Czytaj także: „W delegacji poznałem kandydatkę na żonę, ale nasza miłość była krótka. Zobaczyła moją obrączkę i dała dyla"
„Były mąż próbował zrobić ze mnie swoją kochankę. Zamiast róż dostawałam jednak anonimowe maile i głuche telefony”
„Facet przyjaciółki był o mnie tak zazdrosny, że aż chciał mnie zaciągnąć do łóżka. To był plan, by się mnie pozbyć”

 

Redakcja poleca

REKLAMA