„Matka zagoniła mnie do grabienia liści. Pięknej sąsiadce zza płotu też pomogłem obrobić ogródek i nie tylko”

mężczyzna w ogrodzie fot. Getty Images, Westend61
„Nagle usłyszałem piskliwe szczekanie i prosto na mnie wybiegł biały pudel. Tuż za nim przywędrowała wysoka blondynka. Okazało się, że to siostrzenica naszej sąsiadki. Nigdy bym się nie spodziewał, że w matki ogrodzie poznam taką piękność, a grabienie liści może być okazją do flirtu”.
/ 09.10.2024 22:00
mężczyzna w ogrodzie fot. Getty Images, Westend61

Grabienie, kompostowanie, sadzenie, przycinanie i tak w kółko. Te czynności w ogrodzie mojej matki nigdy nie były moim hobby. Robiłem to tylko z musu, bo mnie mama o to prosiła. Nawet nie sądziłem, że jesiennie porządki przysporzą mi przyspieszonego bicia serca z powodu pewnej pięknej kobiety.

Od zawsze marzyła o kawałku zieleni

Ogród to był prawdziwy konik mojej matki. Odkąd sięgam pamięcią spędzała tam każdą wolną chwilę. Doskonale pamiętam, gdy go zakładała. Ja miałem wtedy może z pięć albo sześć lat. W każdym bądź razie, jeszcze nie chodziłem do szkoły. Właśnie wtedy przenieśliśmy się z mieszkania w bloku na czwartym piętrze do własnego domu na wsi. Wokół było pełno gruzu po budowie, nie wszystko było jeszcze wykończone. Podwórko wymagało ogrodzenia. Dla matki jednak większe znaczenie niż robienie schodów na użytkowe poddasze czy urządzanie dodatkowej łazienki znaczenie miał teren pod posadzenie kwiatków.

– Wreszcie własny kawałek ziemi. Już miałam dość tych szarych murów wokół. W bloku to człowiek jednak żyje jak w betonowej klatce. Miał rację ten, kto powiedział, że kontakt z przyrodą jest dobry na wszystkie smutki – to zdanie powtarzała niemal przy każdej możliwej okazji.

Nadzorowała wywóz gruzu, pilnowała jakiegoś gospodarza, który przyjechał ciągnikiem, żeby uprawić ziemię. Ogród zakładała na działce za domem, gdzie niegdyś był stary sad. Razem z ojcem kupili bowiem teren po starym gospodarstwie. Drewniany domek, zniszczona stodoła i budynek gospodarczy poszły jednak do wyburzenia.

Jedyne, co pozostało po dawnych właścicielach, to drzewa. Stare jabłonie, grusze, czereśnie, wiśnie i śliwy. W rogu rósł ogromny orzech, na którym przez lata miałem zawieszoną huśtawkę. Matka nie dała także wyciąć lipy. Zdaje się, że to drzewo od zawsze kojarzyło się jej z sielskim życiem na wsi. Niczym z fraszek Kochanowskiego.

To właśnie pod tą lipą ustawiła stół i krzesła. Początkowo była to prowizoryczna konstrukcja z drewna, która z czasem przeszła ogromną metamorfozę. Stanęła tutaj altana, stylowy zestaw mebli ogrodowych. Został wymurowany grill, przy którym rodzice urządzali wszystkie imprezy. To właśnie tutaj od wiosny do późnej jesieni tętniło nasze rodzinne życie.

W podstawówce jeszcze lubiłem tą naszą przydomową oazę. Właśnie tak zawsze nazywała ją matka. To tutaj bujałem się na huśtawce z kolegami, urządzałem zabawy w chowanego z kuzynostwem, godzinami siedziałem w piaskownicy z młodszym o dwa lata bratem.

Prace w ogrodzie zaczęły mnie irytować

Z czasem jednak konieczność ciągłych prac przy domu zaczęła mnie irytować. A w matki ogrodzie zawsze było coś do zrobienia. Wiosenne porządki, przycinanie drzewek i krzewów, nasadzenia nowych roślin, plewienie rabatek. Później wieczne koszenie trawnika, podlewanie roślin, tworzenie nowych konstrukcji. Do ogrodu trafiło oczko wodne, później mostek z kładką, które podpatrzyła w jakimś magazynie ogrodniczym. Jesienią grabienie całych stosów opadających liści. I tak w kółko Macieju.

No w każdym bądź razie, prace w ogrodzie wciąż trwały, bo matka wciąż coś tam zmieniała. Jakoś na początku technikum zaczęło mnie to irytować. Bo ile wolnych popołudni i weekendów można poświęcać na grabienie, pielenie, sadzenie, wycinanie, koszenie? Jak każdy normalny nastolatek, potrzebowałem kontaktu z kolegami. Wiecznie gdzieś pędziłem i nie miałem czasu. Dodatkowe lekcje angielskiego, siłownia, basen, treningi piłki nożnej. Byłem wysportowanym chłopakiem, który kocha ruch. Niekoniecznie jednak musi to być ruch z motyką, widłami lub grabiami w ręku.

– Już mam dosyć tego ogrodu. Jak matka tak go lubi, to niech nasadza te swoje rośliny. Ale na litość boską, czy cała rodzina musi w tym aż tak bardzo uczestniczyć? – próbowałem protestować do ojca.

Mamie jednak nigdy nie miałem śmiałości tego powiedzieć. Soboty spędzane na ogrodowych pracach i konieczność rezygnowania z tego powodu z wyjść z kumplami pamiętam do dzisiaj. Nawet z moją pierwszą sympatią ze szkoły średniej pokłóciłem się właśnie z tego powodu.

– Nie obraź się Tomek, ale nie mogę słuchać tych twoich ciągłych wymówek. Jak nie chcesz się ze mną spotykać, po prostu mi to powiedz, a nie wymawiaj się koniecznością pomocy matce – wycedziła Karolina, gdy znowu musiałem odwołać nasze wspólne wyjście w sobotę popołudniu, bo właśnie wtedy koniecznie trzeba było posadzić nowe krzewy.

Naprawdę chciałem wytłumaczyć jej, że to nie moja wina. W końcu byłem wtedy zależny od rodziców i nie potrafiłem tak po prostu wyjść z domu, gdy matka prosiła mnie o pomoc. Karola tego jednak nie rozumiała. Nazwała mnie maminsynkiem i zaczęła spotykać się z Bartkiem – moim kumplem z treningów piłki nożnej, z którym od początku szkoły konkurowałem.

Pomoc w ogrodzie spadła na mnie

Nic więc chyba dziwnego w tym, że w dorosłym życiu na samo wspomnienie o ogrodzie mojej matki reagowałem dość nerwowo. Owszem, gdy mnie poprosiła, zawoziłem ją do centrum ogrodniczego, gdzie zaopatrywała się w kolejne worki ziemi i nawozu, ogromne butelki oprysków, donice z sadzonkami, całe torby nasion, nowe narzędzia.

Nie za bardzo miałem wyjście. Ojciec już wtedy nie żył. Niestety odszedł dość młodo. Dostał zawału w pracy i okazało się, że nie było dla niego ratunku. Matka została sama, a ogród stał się praktycznie całym sensem jej życia. Ja w tym czasie właśnie zaczynałem pierwszą pracę. Brat studiował w stolicy i do rodzinnego domu wpadał tylko po kasę.

– Mógłbyś czasami odwiedzić matkę. Przecież wiesz, że na ciebie czeka i potrzebuje pomocy – próbowałem przemawiać mu do sumienia, ale tylko machał ręką i wracał do swoich zajęć.

– Daj spokój, teraz mam mnóstwo na głowie. Nauka, kolejne zaliczenia i kolokwia. Do tego praca w tej knajpie. Muszę przecież dorabiać, bo z renty po ojcu i minimalnego stypendium socjalnego niewiele mi zostaje.

Z jednej strony go nawet rozumiałem. Miał swoje własne sprawy. Chciał beztrosko studiować, bawić się ze znajomymi, umawiać na randki, zdobywać pierwsze doświadczenia zawodowe. Z drugiej jednak byłem w kropce. Całe wsparcie dla matki pozostawało bowiem na mojej głowie.

Sam mieszkałem w mieście oddalonym około pięćdziesiąt kilometrów od naszego domu rodzinnego. W tygodniu pracowałem jako przedstawiciel handlowy. Musiałem nieźle się najeździć i naszarpać z klientami, żeby wyrabiać wciąż rosnące normy gwarantujące premię. A na pieniądzach mi zależało. Na razie wynajmowałem kawalerkę i buliłem za nią naprawdę ładną kasę. Odkładałem więc na wkład własny. Michał twierdził, że przecież mogę wrócić do rodzinnego domu i dojeżdżać stamtąd do pracy.

– To niecała godzina drogi. Po co masz płacić za wynajem, gdy nasze dawne pokoje stoją puste. Dzięki temu sporo byś zaoszczędził i jeszcze przy okazji pomógł matce. Sam wiesz, że po powrocie z pracy ciągle jest sama – mówił.

Nie chciałem jednak rezygnować ze swojej niezależności, którą przez ostatnie lata udało mi się wypracować. Już sobie wyobrażam te moje popołudniowe powroty i bieganie z grabkami po tym naszym wypielęgnowanym ogrodzie. We własnej kawalerce miałem spokój. Często jadłem coś na mieście, a wieczory miałem tylko dla siebie. Zawsze mogłem na spokojnie spotkać się z kumplem czy dziewczyną. Teraz akurat byłem singlem, ale wiedziałem, że to chwilowa sytuacja. Nie chciałem więc znowu uzależniać się od matki i jej ciągłej obecności.

Matka zaciągnęła mnie do grabienia liści

Ona jednak nie odpuszczała. W końcu kogo miała prosić o pomoc jak nie syna, która znajdował się najbliżej? I właśnie tak było w zeszły weekend. Już w poniedziałek matka zadzwoniła do mnie z pretensjami w głosie.

– Tomek! Kiedy ty wreszcie przyjedziesz do mnie na wieś? Przecież wiesz, że kilka dni lało, były duże wiatry. Ogród jest w fatalnym stanie. Połamało gałęzie, poniszczyło te żółte dalie. Róże wyglądają tragicznie. Wszędzie pełno liści – wyliczała.

Próbowałem ją zbyć, ale nie pozwoliła mi dojść do słowa.

– Tylko nie mów, że masz inne plany. Dla ciebie łażenie po pubach jest ważniejsze niż pomoc starej i schorowanej matce? – uderzyła w płaczliwe tony, a ja nie miałem sumienia jej odmówić.

W sekundę humor się jej poprawił i stwierdziła, że przygotuje listę rzeczy, które mam przywieźć.

– Tylko pamiętaj, żeby kupić benzynę do piły, bo trzeba powycinać gałęzie na tej jabłonce pod płotem. I na lipie – dodała i zakończyła połączenie.

I tak wizja błogiego weekendowego lenistwa odeszła w zapomnienie. Matka dzwoniła codziennie, żeby przypomnieć mi o przyjeździe, wyznaczyć kolejne zadania do zrobienia i poinformować, co jeszcze trzeba dokupićW końcu piątkowy wieczór spędziłem w centrum handlowym, gdzie znajduje się duży market ogrodniczy. W sobotę, niemal bladym świtem, wyruszyłem na wieś.

Ledwie wjechałem na podwórko, matka zagoniła mnie do roboty. Nadzorowała zbieranie gałęzi, grabienie i inne niecierpiące zwłoki prace. Piłę motorową mieliśmy odpalić  po obiedzie. Myślałem, że chociaż zjem coś domowego, ale okazało się, że moja kochana rodzicielka tak była zaaferowana trudną sytuacją ogrodu, że nie zdążyła nic ugotować. Na talerz trafiły więc odgrzewane w mikrofalówce pierogi z mięsem. Nie, nie były domowej roboty, ale kupione w supermarkecie.

Wśród liści odnalazłem piękność

Popołudniu niechętnie wziąłem się do dalszej pracy. I właśnie wtedy spotkała mnie niespodzianka. Mama akurat wyszła do pobliskiego sklepu po drobne zakupy na niedzielę, a ja zostałem sam na placu bojuNagle usłyszałem piskliwe szczekanie i prosto na mnie wybiegł biały pudel. Tuż za nim przywędrowała wysoka blondynka. Skąd ta dziewczyna w ogóle się tutaj wzięła? Od dawna znałem sąsiadów, ale jej w nie kojarzyłem.

– Candy, do nogi – usłyszałem wyjątkowo stanowczy głos, który w ogóle mi nie pasował do tego dziewczęcia o posągowej wręcz urodzie. – Zostaw pana – dodała, bo psiak zaczął ocierać się o moje nogi.

Okazało się, że Sandra to siostrzenica pani Danusi, czyli naszej sąsiadki zza płotu.

– Ciotka poprosiła mnie o pomoc w ogrodzie, bo ponoć liście wszystko zasypały i przez nie na drugi rok nic tutaj nie urośnie. Ale zupełnie nie daję sobie rady z tym grabieniem. Wiatr wszystko mi rozwiewa – puściła do mnie oko, a ja uświadomiłem sobie, że ta piękność zwyczajnie ze mną flirtuje.

Szybko podjąłem grę, bo dziewczyna była wyraźnie w moim typie. Smukła, z niebieskimi oczami i kobieco zaokrąglonymi biodrami opiętymi przez obcisłe legginsy, które założyła do prac w ogrodzie. I tak – od słowa do słowa – obiecałem sąsiadce pomoc przy grabieniu. Myślałem, że ten weekend mam całkowicie zmarnowany, a tutaj taka niespodzianka. Sandra okazała się świetną towarzyszką, dzięki której zaśmiewałem się do łez nawet podczas noszenia gałęzi.

Po skończonej pracy dała mi swój numer telefonu. Na pewno z niego skorzystam. Na kolejny weekend zaproszę swoją nową znajomą na o wiele bardziej ciekawą randkę. Dzięki mamo. Jednak twój ogród na coś się przydał.

Tomasz, 27 lat

Czytaj także:
„Żona i teściowa uknuły spisek, żebym wziął się do roboty. Połknąłem haczyk, ale jednego na pewno się nie spodziewały”
„Po rozwodzie umówiłam się z byłym chłopakiem na wspominki. Już wiem, czemu nie wchodzi się 2 razy do tej samej rzeki”
„Znalazłam bogatego faceta, żeby żyć na poziomie. Nie sądziłam, że do jego portfela nie pozwoli mi się dobrać teściowa”

Redakcja poleca

REKLAMA