„Matka nie chciała odejść od ojca, bo przecież mu ślubowała. Przez utarte schematy za dziecka żyłam w piekle”

smutna dziewczyna fot. Getty Images, Galina Zhigalova
„Za najmniejsze niedociągnięcia dostawało się każdemu, nawet najmłodszym. Z czasem bicie i awantury stały się u nas codziennością. Najbardziej żal mi było maluchów, które ciągle jeszcze próbowały doprosić się u ojca odrobiny czułości i uwagi”.
/ 04.07.2024 13:15
smutna dziewczyna fot. Getty Images, Galina Zhigalova

Obserwowałam ją ukradkiem, ale wstydziłam się podejść. To ona zrobiła pierwszy krok. Nie wiedziałam wtedy, jak wiele jej obecność zmieni w moim życiu.

W domu było ciężko

Wyrosłam w rodzinie, w której nie brakowało problemów. Moje wspomnienia z dzieciństwa nie są kolorowe. Zawsze zazdrościłam koleżankom, które w niedzielę po mszy, wystrojone jak księżniczki, spacerowały z rodzicami po parku, liżąc lody. Ja nie znałam takich przyjemności. W domu się nie przelewało, a jedyne, czego nam nie brakowało, to obowiązków. No i dzieci.

Była nas piątka. Mama, żeby wykarmić całą rodzinę, po pracy chodziła jeszcze sprzątać u ludzi. Najstarszy brat, chcąc jej pomóc, łapał dorywcze prace – a to sąsiadowi ogródek przekopał, a to pomógł w zaprzyjaźnionym warsztacie. Ja byłam najstarszą siostrą, więc to na mnie spadała opieka nad trójką młodszego rodzeństwa i szykowanie posiłków. Wszyscy bardzo się staraliśmy i pewnie nie byłoby źle, gdyby nie ojciec.

Pił, a kiedy się upił, bywał straszny. Za najmniejsze niedociągnięcia dostawało się każdemu, nawet najmłodszym. Z czasem bicie i awantury stały się u nas codziennością. Najbardziej żal mi było maluchów, które ciągle jeszcze próbowały doprosić się u ojca odrobiny czułości i uwagi. Ten jednak częściej miał dla nich wyzwiska niż dobre słowo, więc i one w końcu się nauczyły kryć po kątach, kiedy chwiejnym krokiem wracał do domu i podniesionym głosem żądał obiadu.

Kiedy byłam starsza, nieraz pytałam mamę, dlaczego się z nim nie rozwiedzie.

– Córeczko, przysięgałam być z nim na dobre i złe. Nie mogę go zostawić.

– Bez niego byłoby nam lepiej – upierałam się.

– Nie mów tak – patrzyła na mnie smutnymi oczami. – To twój ojciec. A ojca trzeba szanować…

– Za co? – buntowałam się. – Ja się mogę go tylko wstydzić!

– Nie zawsze był taki – broniła go. – Jego picie to choroba…

– To niech się leczy!

Po kilku takich rozmowach zrozumiałam, że mama niczego nie zmieni. Nie miałam pojęcia, czy tkwi przy nim z miłości, obowiązku czy po prostu nie potrafi wyobrazić sobie innego życia. Wiedziałam jedno: musimy z bratem jak najszybciej się usamodzielnić, opuścić ten dom i zająć się młodszym rodzeństwem.

Pierwszy odszedł z domu Arek; powołano go do wojska, a po odsłużeniu obowiązkowych dwóch lat zdecydował się na zostanie zawodowym żołnierzem. Bez niego było mi jeszcze trudniej. Dwoiłam się i troiłam, żeby pogodzić naukę, domowe obowiązki, ale czasami byłam zwyczajnie bezsilna. To wtedy, szukając pomocy, czy raczej kryjówki i ucieczki od domowych problemów, chodziłam do kościoła. Nawet nie dlatego, że byłam specjalnie wierząca; to po prostu było jedyne dostępne mi miejsce, w którym panował spokój.

Pytała, czy jeszcze się spotkamy

To tam po raz pierwszy zobaczyłam Annę. Zwróciłam na nią uwagę, bo była tak pogrążona się w modlitwie, jakby się w niej zatopiła i przeniosła w jakieś inne rejony. Na jej skupionej twarzy błąkał się ciepły, ufny półuśmiech, jakby rozmawiała z kimś bliskim. Byłam zafascynowana i zazdrosna, bo mnie przepełniały złość i żal. Widywałam ją także później, ale nie miałam odwagi choćby koło niej usiąść, a co dopiero zagadać. Tylko obserwowałam ją z daleka.

Musiała to zauważyć albo wyczuć, bo kiedyś, gdy wychodziłam z kościoła, spojrzała na mnie badawczo, a potem uśmiechnęła się, wyciągając rękę.

– Cześć, jestem Anka. A ty?

– Julka – mruknęłam, nagle zawstydzona jej otwartością.

– Wydawało mi się, że chciałaś mnie poznać – ciągnęła, niezrażona moją rezerwą. – Ale pewnie jesteś nieśmiała, więc postanowiłam ci to ułatwić. Przejdziemy się kawałek?

– No nie wiem – certoliłam się. – Mam w domu dużo obowiązków.

– Rozumiem – pokiwała poważnie głową. – To w takim razie odprowadzę cię kawałek – zadecydowała.

Choć to ona głównie mówiła, nie był to jednak monolog, więc droga do domu minęła nie wiedzieć kiedy.

– Tu mieszkam – z zawstydzeniem wskazałam brodą na obdrapaną kamienicę. – Muszę już iść.

– Będziesz jutro na nabożeństwie? Chciałabym się jeszcze z tobą spotkać, pogadać…

– Nie wiem, co będzie jutro – burknęłam zła, że w moim życiu nie ma nic pewnego.

– Nie szkodzi, kiedyś przecież przyjdziesz. Cześć – Anna pożegnała mnie z uśmiechem.

– Cześć.

Przy następnym spotkaniu zebrałam się na odwagę i zapytałam:

– O co się tak żarliwie modlisz?

Wydała się nieco zaskoczona, że można nie wiedzieć takich rzeczy.

– Hm, głównie dziękuję za to, co mam. A ty? – spytała.

Teraz ja się speszyłam. Przecież nie przyznam się, że jedyne, o co proszę, to uwolnienie od ojca pijaka. Że za nic nie dziękuję, tylko ze złością wylewam żale. Nie potrafiłam jej tego powiedzieć, więc jedynie wzruszyłam ramionami.

– Jula, przecież widzę, że masz problemy – powiedziała, biorąc mnie za rękę.

– Chodź, może pomodlimy się razem?

Nie dla mnie takie czary-mary. Nie wierzę, że poproszę o coś i się spełni…

– I słusznie, bo to tak nie działa – roześmiała się pogodnie. – To nie katalog, z którego można coś zamówić. Bóg pomaga, dodając sił. Doświadcza, ale też hartuje. Nie rozwiązuje za nas problemów, raczej daje różne narzędzia, żebyśmy sami się z nimi uporali – tłumaczyła, a ja pomyślałam, że to, co mówiła, równie dobrze mogłam usłyszeć od psycholożki w szkole czy jakiegoś speca od coachingu. Więc po co mieszać w to Boga?
Widząc moją sceptyczną minę, dodała na zakończenie: – Pomodlę się w takim razie za ciebie.

Nie wiem, czy to zasługa jej modlitw, czy po prostu wpływ jej osobowości, ale zaczęłam się zmieniać. Przepełniający mnie do tej pory bezsilny gniew przekułam w działanie. Bo do tej pory tak naprawdę nie zrobiłam nic, aby poprawić swą sytuację. Nagle poczułam się silniejsza, zupełnie jakby ktoś stał za mną i mnie wspierał. Moja przyjaźń z Anną umacniała się i idąc za jej radą, zmieniłam liceum na technikum gastronomiczne. Dzięki temu zdobędę konkretny fach, który będzie przepustką do samodzielności.

Czułam, jak problemy odchodzą

Nie było mi łatwo, obowiązków miałam coraz więcej, ale nauczyłam się cieszyć z najdrobniejszych sukcesów, które dawały mi motywację, aby trwać przy obranej drodze. Pomagał mi Arek, który od czasu do czasu przyjeżdżał. Widok syna w mundurze działał na ojca dyscyplinująco; uświadamiał mu, że już nie może bezkarnie się na nas wyżywać.

Kiedy było mi ciężko, rozmawiałam z Bogiem. O nic nie prosiłam, a na pewno nie modliłam się, po prostu opowiadałam o tym, jak minął mi dzień i czemu mam ochotę płakać, wyć albo komuś przyłożyć. Odkryłam, że taka rozmowa z kimś, kto nie odpowiada, ale może gdzieś tam słucha, przynosi mi upragnione odprężenie, jakbym zrzucała z barków część problemów, wraz z upustem nadmiaru emocji. To był taki mój zawór bezpieczeństwa.

Z czasem ta półgodzinna pogawędka w cichym, nierzadko pustym kościele stała się dla mnie rytuałem i zabiegiem dla zdrowia – porządkowałam i wyciszałam emocje. To był mój relaks po znojnym dniu pracy i nauki.
Młodsze rodzeństwo rosło, nie wymagało już mojej ciągłej opieki, ba, nawet próbowało mi pomagać w codziennych obowiązkach. Kiedy skończyłam technikum, udało mi się znaleźć pracę w restauracji.

Początkowo jako pomocnik kucharza, ale z czasem nabrano zaufania do moich umiejętności i coraz częściej powierzano mi samodzielne obowiązki. Wreszcie chodziłam najedzona, a szefostwo pozwalało mi zabierać też coś do domu, dla dzieci.

Ojciec nadal pił, ale jakby spokorniał. Nie miał już nade mną ani Arkiem władzy, nie mógł zagrozić nam wyrzuceniem z domu. Wręcz przeciwnie, musiał się teraz z nami liczyć, bo byliśmy już dorośli i to my moglibyśmy wystawić go za drzwi. Mniej się awanturował, nie rwał do bicia. Ja z kolei zdobywałam się na większą cierpliwość wobec niego. Nie byłam jakąś świętą i nie wybaczyłam mu cierpień, jakich przysporzył mamie i nam, ale przynajmniej próbowałam go zrozumieć. Tego nauczyłam się od Anny, że dopiero zrozumienie może prowadzić do wybaczenia.

Martwiło mnie słabnące zdrowie mamy. Teraz, gdy domowa sytuacja wreszcie się uspokoiła, a materialnie zaczęło nam się lepiej powodzić, ona jakby zapadła się w sobie. Była cichsza, mniej ruchliwa, słabsza. Zupełnie jakby uznała, że skoro ja sobie ze wszystkim radzę, ona może pochorować. Próbowałam ją namówić, żeby poszła do lekarza, zadbała o siebie, ale tylko machała ręką.

– Córcia, ja już swoje przeżyłam.

– Nie mów tak, mamuś. Ciągle jesteś nam bardzo potrzebna. Bez ciebie
nie damy sobie rady – stosowałam mały szantaż. – Proszę cię…

– Nic mi nie jest – zapewniała, ale widziałam, że przy każdym gwałtowniejszym ruchu na jej twarzy pojawia się grymas bólu.

– Wolałabym to usłyszeć od lekarza – zripostowałam. – Skoro sama nie pójdziesz, zaciągnę się do przychodni siłą – zapowiedziałam, robiąc groźną minę.

– Role się odwróciły, teraz ty powinnaś posłuchać mnie.

– Dobrze, już dobrze – ustąpiła. – Pójdę.

Zrobię dla niej wszystko

Na jednej wizycie się nie skończyło. Potrzebne były dodatkowe badania i konsultacje. Kiedy wreszcie miałyśmy wszystkie wyniki, okazało się, że mama cierpi na zaawansowane zwyrodnienie stawów. Lata ciężkiej fizycznej pracy dały o sobie znać.

– Co można z tym zrobić? – zapytałam lekarza na ostatniej wizycie, na którą poszłam razem z mamą.

– Potrzebne są leczenie i rehabilitacja – zaordynował. – Wyjazd do sanatorium bardzo by pomógł. Kąpiele, zabiegi, odpowiednia gimnastyka mogą trochę zahamować postępujący proces

Dla mnie sprawa była oczywista: mama pojedzie.

– Szkoda pieniędzy – żachnęła się. – Mnie i tak niewiele czasu już zostało.

– Tego, ile ci zostało, nikt nie wie, a pieniędzy na zdrowie nie szkoda. Nie martw się, złożymy się z Arkiem, to będzie nasz prezent dla ciebie – ucałowałam ją w policzek. – A twoim dla nas będzie ten wyjazd, dobrze?

Zajęta mamą, nie od razu zauważyłam, że Anna ostatnio przestała się do mnie odzywać. Dopiero kiedy wyekspediowałam mamę do Ciechocinka, uzmysłowiłam sobie, że dawno jej nie widziałam. Od jakiegoś czasu nie bywała w kościele, co już wcześniej powinno dać mi do myślenia, bo nigdy nie opuszczała niedzielnej mszy. Zaniepokojona zadzwoniłam do niej do domu. Telefon odebrała jej mama, głos miała smutny.

– To ty nic nie wiesz? Ania jest w szpitalu.

– Co się stało? Miała jakiś wypadek? – poczułam ogromne wyrzuty sumienia, że zajęta swoimi sprawami zaniedbałam przyjaciółkę.

– Białaczka – to słowo zmroziło mnie do szpiku. Nomen omen. – Jest bardzo źle…

– Gdzie leży? Czy można ją odwiedzić? – spytałam.

– Tak, teraz można. Niedługo podadzą jej chemię, a wtedy nie wiadomo, jak to zniesie…

– Postaram się do niej wpaść jeszcze dziś – zapewniłam, chociaż czułam, że nogi mi wiotczeją, a po plecach spływa zimny pot.

– Ucieszy się, pytała, co u ciebie… – w głosie matki Ani wyczułam lekką pretensję.

– Przepraszam, miałam problemy z mamą. Ania nigdy na nic się nie skarżyła, myślałam, że wszystko w porządku, ale teraz będę cała dla niej.

Była blada i nie miała siły

Kiedy znalazłam się w szpitalu, zmobilizowałam wszystkie siły, aby wyglądać pogodnie.

– Cześć! – rzuciłam dziarsko i pozornie beztrosko, choć serce mi zamarło na widok bladej i wychudzonej twarzy przyjaciółki. – Co ty wyprawiasz?

– Cześć… – uśmiechnęła się do mnie tym swoim ciepłym uśmiechem. – Fajnie, że wpadłaś. Co tam słychać? Jak mama? Jak dzieciaki? Co u Arka? – zasypała mnie gradem cichych pytań.

– Anula – chwyciłam ją za wiotką, zimną dłoń. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

– Miałaś dość swoich zmartwień, nie chciałam ci dokładać kolejnych – wyszeptała.

– Jak się czujesz?

– Nie najlepiej – widać było, że jest bardzo słaba, bo nawet te kilka zdań rozmowy ją zmęczyło. – Będzie, co ma być. Pomódl się za mnie – poprosiła.

– Już od dawna codziennie Mu o tobie mówię – przyznałam się. – A dokładniej dziękuję, że mi cię podsunął. Pamiętasz? Mówiłaś, że On nie rozwiązuje problemów, ale daje narzędzia…

– Pamiętam.

– Teraz myślę, że to ty byłaś moim specjalnym narzędziem, dzięki któremu mogłam coś zmienić w swoim życiu.

– Czyli mogę spokojnie odejść, bo spełniłam misję… – to zdanie już raczej wyczytałam z jej warg, niż usłyszałam.

– Anula, ani mi się waż odchodzić! – jęknęłam. – Teraz odpocznij, wpadnę jutro.

Cichutko wysunęłam się z sali i wreszcie pozwoliłam popłynąć nagromadzonym pod powiekami łzom. Ze szpitala poszłam prosto do kościoła. W głowie mi się kotłowało. Czułam żal i wściekłość do Boga, że chce mi Ankę odebrać, że takie cierpienie na nią zesłał, choć ona tak w niego wierzyła. Tylu złych ludzi chodzi po świecie, a on doświadcza tych najlepszych. Co to za chora sprawiedliwość? Co to za Bóg? Nie dziwota, że nawet najwierniejsi tracą wiarę! I ja mam się do takiego Boga modlić? Żebrać o łaskę?!

Nagle w ten chaos myśli, pełnych gniewu, bólu i goryczy, wdarł się ostry jak szpilka przekaz: nie bądź samolubna, zastanów się nad tym, co będzie najlepsze dla Ani, czego ona chce. Przez chwilę miałam wrażenie, że usłyszałam te słowa, jakby ktoś je wypowiedział na głos. Może moje sumienie? Może anioł stróż Ani?

W każdym razie byłam w kościele, a moja chora przyjaciółka prosiła o modlitwę. Dla niej mogłam się ukorzyć. Padłam na kolana i zaczęłam błagać. Kiedy wyszłam, już zmierzchało. Wieczorne cienie kładły się na chodnik, gdy ze spuszczoną głową wracałam do domu. Gdzieś błysnął ostatni, zabłąkany promyk słońca, niczym błysk nadziei… Spłynął na mnie spokój. Będzie, co ma być.

Julia, 20 lat

Czytaj także:
„Nie lubię dzieci, ale mam ich 6 z różnymi kobietami. Nic nie poradzę, że moje geny to towar luksusowy”
„Zatraciłam się w macierzyństwie. Tak skupiłam się zupkach i pieluszkach, że zapomniałam, że jestem kobietą”
„Powinnam całować męża po stopach za to, że mnie zdradził. Mam 50 lat i w końcu czuję, że żyję”

Redakcja poleca

REKLAMA