„Mam 40 lat na karku, a mogłem zmieniać partnerki częściej niż pościel. Mam więcej do zaoferowania niż młodsi faceci”

szczęśliwy facet fot. iStock, Jacob Wackerhausen
„Co za wstyd! Ja łażę jak paralityk, a ona, starsza ode mnie o jakieś dwadzieścia parę lat, świergoli niczym ptaszek i tryska energią”.
/ 06.08.2024 15:19
szczęśliwy facet fot. iStock, Jacob Wackerhausen

Choć mam cztery dychy na karku, to ani nie siwieję, ani nie tyję, formę mam całkiem znośną, więc myślałem, że na tej gimnastyce to będę najlepszy. Naiwny… Konfucjusz twierdził, że człowiek dopiero w wieku pięćdziesięciu lat nabiera odpowiedniej „wartości”, to jest zaczyna odróżniać rzeczy ważne od nieważnych, i znajduje czas na poznawanie samego siebie. Ja chciałem być lepszy od Konfucjusza, dlatego zapisałem się w osiedlowym klubie na zajęcia z tai-chi już w wieku lat czterdziestu.

Zdanie o tai-chi miałem dość dokładnie wyrobione na podstawie wielu lektur. To filozofia ruchu zastępująca religię i jogging jednocześnie. Czerpanie energii z natury i swobodny jej przepływ przez organizm, harmonia, jang i jin, tao. Po prostu najwyższa półka. A wpływ na zdrowie traktowałem jako efekt uboczny, miły, acz nie niezbędny. Taki bonus. Na pierwsze zajęcia przyszedłem punktualnie i od progu przeżyłem pierwsze rozczarowanie.

– Drogie panie – zaczęła instruktorka Grażyna – witam serdecznie. Dzięki tym ćwiczeniom przywrócicie elastyczność waszym kręgosłupom…

Zaraz, zaraz, jakie panie?! 

Zamiast tego jednak dyskretnie rozejrzałem się po sali. No fakt: same babeczki. Niestety, żadna w moim typie, ponieważ średnia wieku oscylowała zdecydowanie powyżej moich oczekiwań. „Kurde – pomyślałem. – Będę ćwiczył razem z jakimiś babciami”.

– Najpierw opowiem wam w dwóch zdaniach, co to jest tai-chi – kontynuowała pani Grażyna. – A jest to najlepsza rzecz pod słońcem! – oznajmiła odkrywczo i uśmiechnęła się szeroko. No po prostu bomba… – Tai-chi daje siłę i energię niezbędną do życia, umożliwia poruszanie się bez bólu pleców, ponadto pozwala rozładować stres i zachować sprawność fizyczną w każdym wieku.

Dobra, nie jest źle – odetchnąłem z ulgą. Tekst o sile i energii dawał mi niejaką nadzieję. Pani Grażynka mówiła dalej, ale już nie wspominała o intrygujących magicznych składnikach. Było za to coś o żylakach, korzonkach i pieleniu ogródka. Rewelacja… Słuchałem słów instruktorki z niejakim zdumieniem, jednocześnie dyskretnie popatrując po sali. Przyszło około pięćdziesięciu osób; w życiu bym nie pomyślał, że tai-chi cieszy się aż tak wielką popularnością!

Gorzej, że oprócz mnie były same kobiety, i to w wieku zdecydowanie pobalzakowskim. Wiem, że w Chinach widuje się wiele starszych osób uprawiających tai-chi, ale zawsze myślałem, że po prostu zaczęli za młodu i ćwiczyli przez lata. A tu proszę – niespodzianka!

Rany, zaraz mi ręce odpadną!

Po prelekcji nastąpił pokaz; okazało się, że kilka z babć – jak je protekcjonalnie nazwałem – to stare wygi. Zafascynowany i zauroczony patrzyłem, jak dwadzieścia osób wykonuje skomplikowane ewolucje, bez wysiłku i z uśmiechem na ustach. Pokaz się skończył, jego uczestnicy otrzymali rzęsiste brawa, a potem była przerwa. Stałem skromnie pod ścianą, starając się nie rzucać w oczy. Tymczasem panie rozmawiały:

– Bo ja tu na kręgosłup… – mówiła jedna pani, siwiutka jak gołąbek.

– Ja to samo, moja złociutka, ja to samo – odpowiedziała druga.

– A mnie wnuki przysłały i obiecały zapłacić za ćwiczenia – dodała trzecia.

– U mnie z kolei korzonki nawalają. Do lekarzy chodziłam, ale co oni tam wiedzą! – prychnęła czwarta kobitka z niezadowoleniem.

Tak… zupełnie nie mój target, nie moje klimaty. Instruktorka to fajna babka, ale ma sześć dych na karku jak nic. Na szczęście okazało się, że doszło jeszcze kilka osób, w tym – co za ulga! – jeszcze jeden facet, i to młodszy ode mnie. Oraz dwie fajne dziewczyny, coś koło dwudziestki. Nie jest źle, ucieszyłem się. Wprawdzie nie przyszedłem tu na podryw, ale jakby co, byłem gotów.

Po przerwie zaczęliśmy ćwiczenia. Najpierw było „wykręcanie żarówek”. Niby nic, zwykłe obroty rękami w powietrzu, ale po minucie myślałem, że mi łapy odpadną. Potem chwila przerwy i jeszcze raz to samo. Było ciut lepiej, ale nadal ciężko. A później przystąpiliśmy do nauki pierwszych kroków z „dużej formy tai-chi chuan”. Pierwszych kroków ze… stu ośmiu.

Jak nas zapewniła Grażyna, wszystkiego się nauczymy w trzy miesiące, stopniowo. Ja najchętniej nauczyłbym się wszystkiego w tydzień, ale rozumiałem, że starsze panie mogą po prostu nie nadążyć. Po godzinie umieliśmy już pierwsze kroki; rozpoczęcie, objąć partnera w lewo, ręka na pulsie w prawo, przejrzeć się w lusterku i pchać szafę. Było fajnie i powoli zaczynałem się luzować, tym bardziej że tuż koło mnie ćwiczyła Lena, jedna z tych młodszych.

Na zakończenie zrobiliśmy jeszcze ćwiczenie rozciągające kręgosłup kręg po kręgu; ręce do góry, broda do mostka i powolutku w dół, aż dłonie zbliżyły się do podłogi. Instruktorka bez trudu dotknęła podłogi, ale ja też byłem blisko: palcami musnąłem parkiet. Nisko schylony spojrzałem dyskretnie na prawo, w kierunku Leny.

Ha! Jestem nawet lepszy niż Lena

Do podłogi brakowało jej jakichś dziesięciu centymetrów; może z powodu bujnego biustu. Dyskretnie zapuściłem żurawia nieco w tył. Dobra nasza – żadne ręce chłopaka nawet nie musnęły parkietu. A potem rzuciłem okiem także w drugą stronę. Tuż koło mnie stała jedna z babć – jej dłonie spoczywały tuż przy jej stopach. Na płask! Zobaczyła, że się jej przyglądam i… puściła do mnie oko.

Z wrażenia straciłem równowagę i poleciałem do przodu, podpierając się w ostatniej chwili ręką, co uchroniło mnie przed podparciem się nosem. Pozbierałem się szybko i zacząłem podskakiwać w miejscu, żeby wszyscy widzieli (zwłaszcza Lena), że mimo wszystko jestem w doskonałej formie.

– Powoli się prostujemy, moi drodzy… I to już koniec na dzisiaj! – zawołała wesoło Grażyna.

Ręce same złożyły mi się do oklasków. Zresztą wszyscy klaskali i atmosfera zrobiła się jakaś taka fajna. W domu powtórzyłem całą lekcję z dziesięć razy, żeby ją sobie dobrze utrwalić, ale ćwiczyło mi się nieszczególnie. Jednak tam, wśród innych, miałem większą motywację; była Lena, Grażyna i te wszystkie starsze, ale w gruncie rzeczy fajne babeczki. W domu zaś tylko kot – siedział i tak na mnie patrzył, jakby chciał powiedzieć: „Stary, nie wysilaj się, bo jeszcze coś sobie zrobisz”. No i wykrakał, a raczej wymiauczał!

Nazajutrz rano budzik zadzwonił o zwykłej godzinie, a ja stwierdziłem, że nie mogę się podnieść z łóżka. Wszystko mnie bolało, nawet te mięśnie, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Koszmar po prostu! Jeśli tai-chi jest takie zdrowe, to czemu teraz nie mogłem się ruszyć? Wreszcie po piętnastu minutach walki z bólem i skurczami jakoś się zwlokłem i pokuśtykałem na zakupy. Pewnie się przetrenowałem albo coś. Na szczęście z każdym krokiem było lepiej i do sklepu wszedłem już prawie wyprostowany. Ale wózka trzymałem się tak mocno jak nigdy dotąd.

Nagle na pełnym gazie, z wózkiem pełnym zakupów i siatkami po bokach, wyminęła mnie jakaś babinka; pęd powietrza omal nie zwalił mnie z nóg. Ze zdumieniem rozpoznałem w niej sympatyczną starszą panią, która jako jedyna położyła całe dłonie na podłodze. Miała kondycję, nie ma co. Natknąłem się na nią w kolejce po wędliny; stała tuż przede mną.

– Witam – zagadnąłem nieśmiało. – Pani Aleksandra, nieprawdaż?

– No… tak… witam – odpowiedziała wyraźnie zaskoczona.

Ale po chwili mnie rozpoznała i jej twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.

– A, cześć, cześć. Jacek…?

– Jacek.

– Ola jestem – podała mi rękę.

– Jak się czujesz? – zapytałem zdawkowo, choć zżerała mnie ciekawość.

– Doskonale – odparła wesoło. – Byłam na spacerze z psem, w warzywniaku, a jak skończę zakupy i zrobię wnukom śniadanie do szkoły, to lecę na działkę. Mam mnóstwo energii!

Może kiedyś i ja nabiorę wprawy

Co za wstyd! Ja łażę jak paralityk, a ona, starsza ode mnie o jakieś dwadzieścia parę lat, świergoli niczym ptaszek i tryska energią. Tajemnica Oli zaraz się wyjaśniła.

– Bo ja już ćwiczę dwa lata – powiedziała z figlarnym uśmiechem.

– Aha! Taaakie buty. Czyli jest szansa, że i ja za jakiś czas nabiorę wprawy i energii.

– To pewne. Pierwsze efekty widać już po miesiącu – odparła. – Dla mnie sopocką poproszę i sześć regionalnych – rzuciła w stronę ekspedientki.

Włożyła wędliny do koszyka.

– No to ja lecę, pa, pa, pa! – machnęła mi ręką na pożegnanie. – I widzimy się znowu w środę wieczorem!

– Do środy! – zawołałem za nią.

Przy wyjściu ze sklepu natknąłem się na Lenę. Uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo, jakbyśmy tylko my znali tajemnicę dobrego samopoczucia babci Oli. 

Jacek, 43 lata

Czytaj także:
„Przez leniwego męża czuję się jak służąca. Prędzej zagoniłabym diabła do kościoła, niż jego do garów”
„Z matką po prostu nie dało się żyć. Najpierw odszedł tata, a potem siostra. A teraz ja odkryłam przerażającą prawdę”
„Ukochany wyciągnął mnie z biedy i nauczył kochać. Miałam żyć przy nim jak w bajce, ale wydarzyła się tragedia”

Redakcja poleca

REKLAMA