To właśnie wtedy narodził się nasz nowy firmowy zwyczaj – w każdy piątek po pracy wybieraliśmy się na drinka. Zwykle wypad przeciągał się do dwudziestej drugiej, niektórzy wracali do domu nawet po północy. Ale tamtego lipcowego wieczoru impreza zakończyła się na jednym piwie. Ktoś miał projekt do dokończenia, ktoś inny wyjeżdżał z rodziną na weekend, każdego wzywały jakieś obowiązki… Mogłam zadzwonić do Maćka, że wracam wcześniej, ale nie zrobiłam tego. Nie chciałam go kontrolować, nic z tych rzeczy. Wiedziałam, że dobrze zajmie się dziećmi.
Byłam zaskoczona
Tak przynajmniej myślałam. Moje przekonanie nieco osłabło, kiedy weszłam do domu i zobaczyłam na stole w kuchni otwartą butelkę wina. „No pięknie – pomyślałam. – Pije alkohol, gdy ma pod opieką chłopców? Już ja mu nagadam…”. Bartuś i Benio spali spokojnie na górze, natomiast mojego męża nigdzie nie mogłam znaleźć, choć obeszłam cały dom. Moja irytacja narastała. Wszystko wskazywało na to, że ów wspaniały ojciec wyskoczył do sklepu „tylko po fajki” lub coś równie bzdurnego, zostawiając chłopców samych. Owszem, nie byli już maluchami.
Bartuś miał osiem lat, a Benio dziesięć, „prawie jedenaście”, jak często podkreślał. Ale to nie zmieniało faktu, że nie powinni zostawać sami w domu. Otworzyłam drzwi prowadzące na taras i wyszłam do ogrodu. Pusto. Impuls sprawił, że ruszyłam ścieżką w stronę altany. Już z oddali usłyszałam te dźwięki…
Przyłapałam męża na zdradzie
Ciche westchnienia, jęki, pełne namiętności szepty. Podeszłam bliżej, cichutko jak mysz pod miotłą, zerknęłam przez kratę… Ich ciała splatały się ze sobą w jakimś zdumiewająco rytmicznym tańcu.
Dopasowane jak te dwie przeklęte połówki jabłka, tyle że ruchome i pełne życia. W niezwykłej pozycji rodem z Kamasutry, na swój sposób pięknej, zachwycającej wręcz. „Nie wiedziałam, że on potrafi takie rzeczy” – przebiegło mi przez głowę. Gapiłam się jak zaczarowana przez dłuższą chwilę, zanim zorientowali się, że tam jestem, i zaczęli w popłochu wciągać na siebie ubrania.
Maciek coś do mnie mówił, ale nie słuchałam go, tylko odwróciłam się na pięcie i poszłam do domu. Usiadłam przy stole w kuchni, nalałam sobie kieliszek wina i wypiłam jednym haustem. Nie czułam złości, nawet zażenowania. Czułam tylko ulgę.
– Kochanie, to był tylko głupi wybryk. Nic nie znaczył. Ona nic dla mnie nie znaczy. Kocham tylko ciebie. Obiecuję, że to już się nigdy nie powtórzy, tylko daj mi szansę… – tak się tłumaczył ostatnim razem.
To nie była pierwsza kochanka
Bo to w altanie to nie był pierwszy taki incydent. Po raz pierwszy Maciek zdradził mnie trzy lata temu, podczas podróży służbowej. Dziewczyna była młoda, ładna i chętna do zabawy. Akurat zabawy bardzo Maćkowi w tamtym czasie brakowało. Mnie także. Kilka miesięcy wcześniej zmarł mój ojciec, miałam kłopoty w pracy, przechodziłam coś na kształt depresji, choć oficjalnie niezdiagnozowanej. Nie w głowie mi były łóżkowe igraszki, imprezy, czy choćby drobne przyjemności dnia codziennego, jak wspólne oglądanie serialu czy filmu w telewizji. Przyznaję, byłam trudna, ale to dlatego, że mnie było wtedy trudno. I bardzo potrzebowałam wsparcia. Zamiast tego dostałam… kolejny cios.
Sam mi o tym powiedział. Że wypił za dużo, a ona praktycznie się na niego rzuciła, nie mógł nic zrobić, biedaczek, ale to naprawdę, naprawdę nieistotne… Zrzucił z siebie ciężar poczucia winy i obarczył mnie kolejnym problemem. Wiedział dobrze, że mu wybaczę. Pocierpię, popłaczę w poduszkę, poboczę się trochę dla zasady, a ostatecznie i tak przyjmę jego przeprosiny i zaczniemy wszystko od nowa. Znał mnie dobrze, wiedział, jak ważna jest dla mnie rodzina, jej stałość, bezpieczne gniazdo dla dzieci.
– Kochana, rób, jak uważasz, to twoja decyzja – powiedziała mi wtedy Marta, moja przyjaciółka. – Ludzie popełniają błędy, wybaczają je sobie i niektórzy nadal potrafią być szczęśliwi…
– Niektórzy? – niezbyt podobał mi się wydźwięk jej wypowiedzi.
– No wiesz, wszystko zależy od człowieka. Jeśli potrafisz odnaleźć się w takiej nowej sytuacji w związku, to wszystko będzie dobrze. Ale na pewno nic już nie będzie takie samo.
Marta wiedziała, co mówi, bo sama przez to przeszła. Tyle że ona nie chciała słuchać żadnych wyjaśnień, tylko pogoniła faceta, który ją zdradził, na cztery wiatry. Cóż, miała inną sytuację niż ja… Krótszy staż małżeństwa, brak dzieci, może też jej uczucie było słabsze albo duma większa. Ja wybaczyłam i próbowałam żyć dalej tak, jak do tej pory.
Maciek się starał
Przynosił kwiaty, zabierał mnie na spontaniczne wypady za miasto bez dzieci, prawił mi komplementy. Problem w tym, że ja nie potrafiłam do końca się tym cieszyć. Teoretycznie cofnęliśmy się do etapu randkowania, kiedy facet zabiega o kobietę, kobieta wdzięczy się jak kocica i wszyscy czują tę specyficzną ekscytację. Ale tak nie było. To dziwne, ale gdzieś pod skórą, zamiast ekscytacji czułam… irytację. Trochę czasu zajęło mi uświadomienie sobie tego uczucia i nazwanie go, ale tak – to było to.
Kiedy o mnie zabiegał, miałam wrażenie, że zabiega za słabo. Kiedy się ze mną kochał, wyobrażałam sobie, co czuł, będąc w łóżku z inną, kiedy mówił, że mnie kocha, słyszałam w jego głosie fałszywe nuty. Może to była paranoja, ale nie potrafiłam się jej oprzeć. Kłótnie wybuchały coraz częściej, każda z nich była gorsza od poprzedniej. W głębi duszy czułam, że tego, co utraciliśmy, nie damy rady już odzyskać. Choć właściwie zaczynałam powoli zapominać, co to takiego było.
Zaczął mnie irytować
Nie chodzi mi o to, że walczyliśmy ze sobą na śmierć i życie, ale to, co czułam, kiedy patrzyłam na Maćka, zaczęło niebezpiecznie przypominać nienawiść. Czułam ją, kiedy widziałam jego skarpetki rzucone niedbale obok kosza na brudną bieliznę. I kiedy zostawiał kubki z niedopitą kawą w różnych miejscach domu. Czułam ją, kiedy smażył naleśniki i wesoło przy tym podśpiewywał, jakby miał prawo być wesoły po tym, co mi zrobił. Znienawidziłam zmarszczki wokół jego oczu, niedbały styl ubierania, który wcześniej wydawał mi się słodki, ironiczny uśmieszek i dźwięk jego głosu, kiedy rozmawiał z kimś przez telefon. W każdym jego słowie i geście widziałam rzucone mi wyzwanie.
Czułam upokorzenie i wściekłość. Znienawidziłam mojego męża. I nic nie mogłam na to poradzić. Raz podjętej decyzji nie wypada cofać, zresztą nie miałam wtedy wystarczająco silnej motywacji. Przecież mimo wszystko się starał – może za mało, może w moim mniemaniu niewystarczająco, a może po prostu nie dało się starać bardziej, nie dało się już naprawić tego, co zepsute? W każdym razie problem leżał we mnie. To JA nie potrafiłam się w tym odnaleźć, to JA czułam nienawiść, bardzo brzydkie uczucie.
Więc trwałam w tym moim cichym cierpieniu, czekając na coś, co zakończy wreszcie okres gehenny i ostatecznie przerwie tę farsę zwaną moim małżeństwem. Na coś, co nie pozostawi mi wyboru. Teraz rozumiecie, dlaczego tamtego lipcowego wieczoru poczułam ulgę.
– Kochanie, ja naprawdę… Tak strasznie cię przepraszam, błagam, wysłuchaj mnie… – padł przede mną na kolana, kiedy już jego nowa przyjaciółka zabrała swoje klamoty i poszła.
– Chcę rozwodu – powiedziałam krótko i bez emocji.
I wcale nie czułam się źle. Wiedziałam, że zdania już nie zmienię. Czasami rozstanie to jedyne wyjście.
Joanna, 35 lat
Czytaj także: „Latami opiekowałam się schorowaną ciotką. Skneruska w podziękowaniu nie zostawiła mi w spadku ani grosza”
„Zawsze oczekiwałam od życia czegoś więcej niż mąż z najniższą krajową. Chciałam chociaż raz poczuć trochę luksusu”
„Syn rzucił medycynę, bo posłuchał dziewczyny. Nie mogę uwierzyć, że jest takim głupcem i marnuje swoją przyszłość”