„Los pokrzyżował nam plany. W Wigilię rodziłam w samotności, bo mąż biegał po mieście przebrany za świętego Mikołaja”

niemowlę przebrane za mikołaja fot. Adobe Stock
„Ja cierpiałam w samotności, teściowa krzyczała, teść był kompletnie pijany. To, co działo się potem, nie miało żadnych punktów stycznych z moimi wcześniejszymi wyobrażeniami na temat porodu”.
/ 23.12.2021 11:36
niemowlę przebrane za mikołaja fot. Adobe Stock

– Nie wiem, czy powinienem iść. – Andrzej patrzył na mnie pełnym niepokoju wzrokiem.
– Musisz! – powiedziałam z naciskiem. – Dzieci byłyby rozczarowane, gdyby Mikołaj o nich zapomniał.
– Jesteś pewna, że moje własne dziecko zgodzi się poczekać?
– Nie martw się, poczeka. Jest przecież umówione na 7 stycznia – roześmiałam się. – Zresztą sam spytaj, czy mu się spieszy.
Andrzej przystawił ucho do mojego ogromnego brzucha i przez chwilę udawał, że nasłuchuje. Potem się wyprostował, cmoknął mnie czule w policzek, zamienił kilka słów z mamą i wyszedł.

Pojechał bawić się w świętego Mikołaja

„Zabawa w świętego Mikołaja” – tak zawsze o tym mówiliśmy – zaczęła się jeszcze podczas studiów Andrzeja. Zatrudniał się wtedy dorywczo do pracy w spółdzielni studenckiej: sprzątał magazyny, mył okna, pomagał w przeprowadzkach.

Na czwartym roku w połowie grudnia, dostał propozycję roznoszenia prezentów dzieciom. Wypożyczył odpowiedni strój: długi, czerwony płaszcz, czapkę z pomponem i przyklejaną brodę, i w tym przebraniu chodził po domach, udając Gwiazdora. Andrzej tak polubił swoje zajęcie, że bawił się w świętego Mikołaja każdego roku. Nie chodziło tylko o pieniądze, chociaż oczywiście ten niemały zastrzyk gotówki bardzo nam się przydawał.

Dla mojego męża była to przede wszystkim frajda – myślę, że nie mniejsza niż dla maluchów, które odwiedzał. Uwielbiał dzieci i miał z nimi doskonały kontakt. Byłam przekonana, że będzie wspaniałym ojcem, a spodziewał się nim zostać już niedługo, bo właśnie w pierwszym tygodniu stycznia.

Za kilka godzin mieliśmy zasiąść do wigilijnej kolacji

Prawie wszystko było już gotowe: karp w galarecie, barszcz z uszkami, kapusta z grzybami. Z piekarnika rozchodził się zapach makowca. Pozostała do zrobienia sałatka jarzynowa i kutia – przysmak Andrzeja. Nagle poczułam silny ból w krzyżu. „To nic – pomyślałam – po prostu jestem zmęczona”. Kiedy jednak ból nie ustępował, zaniepokoiłam się.

– Mamo, chyba się zaczyna – jęknęłam.

Teściowa przyjrzała mi się uważnie.
– Rzeczywiście wyglądasz nietęgo – potwierdziła. – Kazik! – krzyknęła w stronę siedzącego przed telewizorem teścia. – Ubieraj się i leć po Andrzeja. Kasia rodzi.

Dzięki Bogu, Andrzej zostawił nam kartkę z adresami, pod które miał dzisiaj dotrzeć.
Nie mogę wziąć komórki – tłumaczył przed wyjściem. – Co bym powiedział dzieciakom, gdyby nagle zaczęła dzwonić? W razie czego macie adresy, gdyby coś się działo, bez problemu mnie znajdziecie.

Przerażony teść założył kożuch, chwycił pozostawioną przez Andrzeja kartkę i ruszył na poszukiwania.
Spakowałam do torby ręcznik i przybory kosmetyczne. Potem wzięłam prysznic i przebrałam się. We wszystkim pomagała mi teściowa, sama nie byłam w stanie nawet stać. Bolał mnie już nie tylko krzyż, ale także brzuch. Położyłam się na tapczanie i czekałam na powrót męża. Czas dłużył mi się niemiłosiernie.

Miałam wrażenie, że z każdą minutą bóle się nasilają

Zmęczona wreszcie trochę się zdrzemnęłam. Kiedy otworzyłam oczy, na dworze było już ciemno.

Z przerażeniem stwierdziłam, że skurcze powtarzają się regularnie co pięć minut.
– Mamo! – krzyknęłam. – Ja chyba dłużej nie wytrzymam.
– Zadzwonię po taksówkę i zawiozę cię do szpitala – zdecydowała teściowa.
Nagle usłyszałam łomot na klatce schodowej. Uchyliły się drzwi i do mieszkania wtoczył się teść. Był kompletnie pijany, ledwo trzymał się na nogach.
– Gdzie jest Andrzej? – ryknęła teściowa.

– Nnnie… znalazłem go – wystękał teść. – Ale za to przyniosłem coś innego – sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pluszowego słonika. – To dla dziecka. O, i jeszcze to, i to... – wyjmował jedną maskotkę po drugiej.

Z jego nieskładnej opowieści niewiele udało nam się zrozumieć. Tylko tyle, że pod pierwszym adresem nie było Andrzeja, za to gospodarze, rozczuleni historią o rodzącym się właśnie dziecku świętego Mikołaja, ugościli szczęśliwego dziadka wódką, a na pożegnanie wręczyli mu prezent „dla dzidziusia”.

Teść ruszył dalej, ale historia się powtórzyła

W końcu stracił rachubę, ile mieszkań odwiedził, jednak z całą pewnością nie udało mu się zlokalizować mojego męża. Kiedy uznał, że więcej nie jest w stanie wypić, pokornie wrócił do domu. Pewnie skończyłoby się to potężną awanturą, gdyby nie mój jęk, który na teściu wprawdzie nie zrobił wrażenia, za to spowodował, że teściowa rzuciła tylko w stronę męża groźne spojrzenie, po czym złapała mnie pod rękę i pociągnęła w stronę windy.

Taksówka już czekała. Wsiadałam właśnie do środka, kiedy zobaczyłyśmy wyłaniającego się zza rogu świętego Mikołaja.
– No, nareszcie! – wrzasnęła teściowa. – Kasia rodzi! – chwyciła zaskoczonego syna i posadziła na przednim siedzeniu, a sama usiadła obok mnie.
Całą drogę usta jej się nie zamykały.

– Jakie to szczęście, że w końcu wróciłeś. Żebyś wiedział, co my przeszłyśmy. Pomyśl: dwa tygodnie do porodu, a ona mówi, że ma skurcze. Wysłałam ojca, żeby cię znalazł, a ten przepadł jak kamień w wodę. Wreszcie wrócił, ale w jakim stanie… nachlany jak nieboskie stworzenie. Żebyś wiedział, jaki był dumny, przyniósł prezenty dla dziecka. Furę maskotek. Akurat tego nam teraz potrzeba! No, panie kierowco, niechże pan troszkę przyciśnie! – zawołała dziarsko do oszołomionego nieco taksówkarza.

Kilka razy Andrzej próbował jej przerwać, ale nie dopuszczała go do głosu.
– Biegnij po wózek – huknęła, gdy dotarliśmy na miejsce.
Kim pan jest?
– Ja? – broda z waty tłumiła głos świętego.
– A niby kto? Leć, bo nam dziewczyna w taksówce urodzi.
Ta wizja podziałała na mojego męża mobilizująco, bo wyskoczył z samochodu jak oparzony i wrócił po niespełna minucie. Musieliśmy wyglądać komicznie: wózek z jęczącą ciężarną pchany przez świętego Mikołaja, a obok czerwona z przejęcia kobieta pokrzykująca na syna.
– My do porodu – ryknęła na cały głos, kiedy wpadliśmy do izby przyjęć.

Myślałam tylko o tym, żeby to się już skończyło

Szukając choć odrobiny otuchy, odwróciłam się w stronę Andrzeja i... zamarłam. Gdybym nie miała akurat skurczu, pewnie bym wrzasnęła, a tak tylko jęknęłam. Gdy zrezygnowanym gestem zdjął czapkę z głowy i odkleił sztuczny zarost, moim oczom ukazała się twarz… kompletnie obcego faceta, który przemówił niskim głosem:

– Ja bardzo przepraszam, ale ta pani – wskazał głową na moją teściową – nie pozwoliła wyjaśnić, że zaszło nieporozumienie. Ja tylko roznosiłem prezenty… – Wzruszył ramionami.

To, co działo się potem, nie miało żadnych punktów stycznych z moimi wcześniejszymi wyobrażeniami na temat porodu. Teściowa wrzeszczała jak oszalała, położna usiłowała ją uspokoić, równocześnie domagając się wyjaśnień od przerażonego faceta. Tylko ja cicho jęczałam, skupiona na swoim bólu.
W końcu zawieziono mnie do sali porodowej i mogłam zająć się tym, co w danej chwili było najważniejsze – kontrolowaniem bardzo już nasilonej akcji porodowej.

Pewnie by mi się to udało, gdyby nagle nie otworzyły się drzwi. Ukazała się w nich twarz… świętego Mikołaja. Tego już było dla mnie za dużo.
– Wynocha! – krzyknęłam ze wszystkich sił.
Ten Mikołaj okazał się jednak moim prawdziwym mężem. Dwie godziny później było już po wszystkim i na moim brzuchu spoczywał sobie spokojnie różowiutki chłopczyk. Andrzej przebrał się w szpitalny fartuch i pozwoliłam mu się zbliżyć.
– No więc za ten świąteczny prezent! – wzniósł toast teść, kiedy kilka dni później spotkaliśmy się wszyscy w domu.

Oprócz najbliższej rodziny przy stole siedział również pan Jacek, mężczyzna, którego pamiętnej nocy wzięłyśmy za Andrzeja. Całe szczęście, że kiedy wybuchła cała ta afera, lekarz w szpitalu, podejrzewając jakieś oszustwo, spisał jego personalia. Dzięki temu mogliśmy go potem odnaleźć i przeprosić. Widać nie czuł się urażony, jeśli przyjął nasze zaproszenie.
– Jak mogłam się tak pomylić? – teściowa ciągle nie mogła sobie darować błędu. – Wziąć obcego człowieka za własnego syna?!

W tym momencie obudził się mały, przypominając o swoim istnieniu. Andrzej wyjął nasz skarb z łóżeczka i podał mi do karmienia.
– Jak państwo dadzą mu na imię? – zainteresował się pan Jacek.
Spojrzeliśmy na siebie z Andrzejem, uśmiechnęliśmy się i równocześnie zawołaliśmy z wielkim entuzjazmem:
Mikołaj!!!

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Matka zniszczyła mi życie. Mam 32 lata i nawet ubieram się pod jej dyktando
Mając 49 lat, zostałam prababcią... Trochę się tego wstydzę
Dla męża wyrzekłam się nawet własnej matki, a on i tak mnie zostawił
Były mąż wyśmiewał się z naszego syna, że nosi rurki
Zgodzę się na ciążę, pod warunkiem że od razu wrócę do pracy

Redakcja poleca

REKLAMA