„Krótko po ślubie mąż pokazał swoje prawdziwe oblicze. Uciekłam od tego tyrana, ale ciągle czułam się jak w potrzasku”

przestraszona kobieta fot. Getty Images, Oliver Rossi
„Dopiero po upływie miesiąca, gdy w końcu ucichły wszelkie próby kontaktu – zarówno te telefoniczne, jak i SMS-owe – poczułam, że mogę już względnie spokojnie pojechać do biura, bez obawy, że lada moment mnie znajdzie i siłą wciągnie do auta”.
/ 22.04.2024 20:30
przestraszona kobieta fot. Getty Images, Oliver Rossi

Nie znałam człowieka, którego poślubiłam. To nie była ta sama osoba, z którą spędziłam kilka lat jako szczęśliwa kobieta. By się uratować, musiałam porzucić całe swoje dotychczasowe życie.

To nie była bajka

Początkowo wyglądało to jak scenariusz romantycznego filmu. Para zakochana po uszy, ciesząca się każdą wspólną chwilą. Ludzie czasami dopytują mnie, czy nie było dość okazji, by zorientować się, z jaką osobą się związałam. No jasne, że były. Ale na starcie wszystko układało się naprawdę dobrze. W końcu wydarzyło się to, czego się obawiałam – uderzył mnie w twarz.

Od tego momentu sytuacja zaczęła się tylko pogarszać. Gdy w pośpiechu opuszczałam nasze mieszkanie, zdołałam zabrać ze sobą zaledwie jedną walizkę i niewielką torebkę. Włożyłam do nich tylko kilka najcenniejszych dla mnie rzeczy: szklaną kulę – pamiątkę ze Szczawnicy, którą przywiozłam z naszej podróży poślubnej i która przywoływała na myśl szczęśliwsze czasy, a także garść fotografii uwieczniających nasze wspólne chwile. To było wszystko, co ze sobą zabrałam.

Nie udało mi się spakować moich najpiękniejszych kreacji i butów na obcasach, ponieważ panowała zima, więc musiałam postawić na praktyczność. Dodatkowa bluza oraz spodnie z dżinsu przydały mi się bardziej niż sandały. Pozostawiałam za sobą również swoje ukochane lektury i chyba właśnie to sprawiło mi największy ból. To były moje własne światy, do których zwykłam uciekać, a teraz byłam zmuszona je opuścić. Nie widziałam jednak innego rozwiązania.

Jedyne, co mogłam zrobić, to po prostu odejść, nie spoglądając wstecz, dopóki starczało mi sił i odwagi. To nie tak, że się poznaliśmy, od razu wpadliśmy i dopiero po zawarciu małżeństwa wyszło na jaw, że coś jest nie w porządku. Inni często mnie pytają, czy nie miałam wystarczająco dużo czasu, żeby dostrzec, z jaką osobą mam do czynienia.

Byłam w związku. Nasz romans trwał ponad cztery lata, a przez ten czas zdarzały nam się nieporozumienia, jak to zwykle bywa między parą, ale nigdy nie dochodziło do poważnych awantur. Nikt z nas nie ciskał naczyniami, a o agresji fizycznej nie było mowy. Nie wiem, co siedziało mu w głowie, ale nigdy nie posunął się do rękoczynów, ani razu mnie nie uderzył.

Cieszyliśmy się swoim towarzystwem i czuliśmy się ze sobą dobrze. Jasne, że nie da się być radosnym non stop, każdemu zdarzają się gorsze chwile, ale pomimo tego wiedziałam, że mnie kocha i czułam, że mogę na nim polegać. I właśnie dlatego tak mnie zszokowało, gdy raptem osiem tygodni po tym, jak stanęliśmy na ślubnym kobiercu, to poczucie bezpieczeństwa nagle zniknęło, zupełnie jak przebite balony.

„Nigdy” trwało kilka tygodni

Zapomniałam zrobić zapas żarówek, a akurat teraz jedna się spaliła. Ten policzek od niego parzył jak diabli, nawet gdy zaczerwienienie na mojej buzi już zniknęło. Oprócz bólu czułam totalne zaskoczenie: jak to? Jakim cudem? Jak on mógł podnieść na mnie rękę?

Nawet nie zdążyłam zareagować na jego cios lecący w moją stronę, poczułam tylko ból i przerażenie. Potem przyszły przeprosiny. Podobno za pierwszym razem zawsze przepraszają. Dostałam kwiaty i obietnicę, że to się już nigdy nie powtórzy.

Któregoś dnia, zupełnie niespodziewanie, przyszedł do mieszkania ze swoimi kumplami, a ja nie byłam przygotowana na taką wizytę. Za to, że nie odgadłam wcześniej jego planów, przywalił mi z pięści prosto w żołądek. Potem przez większość nocy męczyły mnie torsje. I tak moje „nigdy więcej" przerodziło się w „standard".

Nie mam pojęcia, dlaczego nie cisnęłam w jego stronę naczyniem i nie oznajmiłam, że to koniec. Chyba wciąż byłam oszołomiona tym, co zaszło i co nadal trwało. Podobnie jak z błyskiem na nocnym niebie – dostrzegasz jaskrawy obiekt, który fiuuu, przemknął i zniknął bez śladu. Identycznie było z jego napadami furii – cios, moment cierpienia, a potem cisza.

Karol kolejny raz zachowywał się jak na zawołanie – troszczył się o mnie, parzył kawusię, robił masaż stóp, wynosił śmieci i taszczył ciężkie siatki z zakupami. Mogłabym przywyknąć do takiego stanu rzeczy. Pogodziłabym się z tym, że czasem oberwie mi się po głowie, bo przecież bicie pojawia się i znika, a potem nadchodzą przeprosiny, lepsze dni i czułe gesty, po których znowu nadciągają kolejne ciosy. Nie miało znaczenia, że brakowało w tym sensu, który został wyparty przez lęk i... nawyk.

Zdążyłam się do tego przyzwyczaić. I właśnie to przeraża mnie najbardziej. Tama emocji pękła, gdy skręcił mi rękę. Łzy ciekły mi strumieniami, kiedy zakładali mi opatrunek gipsowy. Doktor myślał, że to z powodu stresu, przepisał mi leki przeciwbólowe oraz na uspokojenie, ale pielęgniarka zorientowała się w sytuacji.

– Następnym razem może skończyć się na czymś poważniejszym niż ręka – rzekła, spoglądając mi prosto w oczy. – Zdajesz sobie z tego sprawę, mam rację? Musisz coś zrobić, żeby się uratować.

Potrzebowałam czasu, by to zrozumieć

Początkowo zignorowałam jej radę. Potrzebowałam czasu, by to przemyśleć. Zebrać siły, mentalnie i materialnie. Wciskałam mężowi kit, że części do samochodu sporo kosztowały, że w marketach zdrożało, że przyszła dodatkowa, wysoka faktura. Minęło dwanaście miesięcy cwaniakowania, kluczenia i mydlenia oczu.

Podjęłam decyzję o zmianie pracy. Udało mi się dostać przeniesienie do filii we Wrocławiu. Spory kawałek drogi, dumałam, spoglądając na bliskie memu sercu morze, na które patrzyłam, odkąd byłam małą dziewczynką. Nie odnajdzie mnie. Będę w stanie rozpłynąć się pośród ludzi, w gęstwinie uliczek, wieżowców i komunikacji miejskiej. Spakowałam pojedynczą walizę, nic ponadto, aby nie wzbudzić jego podejrzeń. Tylko najpilniejsze rzeczy, resztę później dokupię.

Mój wzrok błądził po przedziałach, gdy rozmyślałam, jakie przedmioty powinnam spakować, żeby móc rozpocząć egzystencję na nowo. W pierwszym odruchu pragnęłam porzucić ślubny pierścionek, lecz po chwili namysłu doszłam do wniosku, że jego brak od razu zaalarmowałby go o mojej ucieczce. Lokomotywa mknęła w kierunku południowym, przemierzając po drodze mniejsze miejscowości i wioski, a w większych aglomeracjach zwalniała.

Miałam w planach poświęcić czas lekturze albo się zdrzemnąć, jednak nie byłam w stanie. Potwornie obawiałam się konsekwencji, gdyby udało mu się mnie odnaleźć. Przerażała mnie myśl, że zdoła nakłonić mnie do powrotu. A potem odbierze mi życie.

Byłam kłębkiem nerwów

Wrocław. Gwarne, zatłoczone miasto, gdzie bez trudu można rozpłynąć się w masie ludzi. Kwaterowałam tu w wynajętym mieszkanku, w którym ukrywałam się przez siedem dni, opuszczając lokum jedynie po niezbędne artykuły spożywcze do osiedlowego sklepiku. Ignorowałam wszelkie połączenia przychodzące. Nie zaglądałam do wiadomości tekstowych. E-maile lądowały w koszu bez uprzedniego przeglądania ich treści.

Minął tydzień, zanim zdołałam się przemóc i ruszyć do pracy. Rozglądałam się nerwowo na boki jak wystraszona mysz. Kulałam ramiona za każdym razem, gdy mignęła mi znajoma postura albo usłyszałam głos brzmiący podobnie do jego. Dopiero po upływie miesiąca, gdy w końcu ucichły wszelkie próby kontaktu – zarówno te telefoniczne, jak i SMS-owe – poczułam, że mogę już zwyczajnie pojechać do biura, bez obawy, że lada moment mnie znajdzie i siłą wciągnie do auta.

Zdecydowałam się skorzystać z usług prawnika z Gdańska, żeby nie naprowadzać go na mój ślad. Na jedyną rozprawę o rozwód stawiłam się w asyście mecenasa, który potem podwiózł mnie na stację kolejową i upewnił się, że wsiądę do właściwego pociągu. Jechałam okrężną trasą, by zmylić ewentualny pościg. Sama już nie byłam pewna, czy to zwykła paranoja, czy jednak zdrowy rozsądek. Kiedy w końcu przekroczyłam próg swojego mieszkania, poczułam nieopisaną ulgę.

Wreszcie zyskałam wolność

Nareszcie mogłam robić, co zechcę – pląsać, nucić piosenki, a nawet przesiadywać w ciemności, gdybym znów zapomniała zaopatrzyć się w żarówkę. Miałam szansę budować swoją nową rzeczywistość, bez strachu przed powrotem do starego porządku. Nie ma mowy o powtórce, prędzej pozbawię życia jego albo siebie, niż pozwolę się ponownie tak sterroryzować. Zaczęłam odkrywać moje nowe miejsce na ziemi, jak zaczęłam postrzegać Wrocław. Galerie sztuki. Przytulne kafejki, w których uwielbiałam sączyć kawę. Sale kinowe. Sceny teatralne.

Z otwarciem się na innych miałam spore kłopoty. Byłam ostrożna w kontaktach z ludźmi i preferowałam przebywać sama. Ania, która przeprowadziła się do mnie z Krakowa, nie odpuszczała, mimo że ja ciągle ją zbywałam. Aż w końcu wybrałyśmy się razem na zakupy, a potem skoczyłyśmy na pizzę i browara. Wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo brakowało mi w życiu tej szalonej dziewczyny, która nigdy nie przeżyła tego co ja, a która pokazywała mi, jak patrzeć na rzeczywistość z właściwej strony.

Kochałam czas spędzony w jej towarzystwie. Ot tak, na luzie, bez wracania myślami do przeszłości.

– Do szczęścia brakuje nam tylko facetów... – westchnęła z rozmarzeniem.

Postanowiłam mu zaufać

Byłam zdecydowana – nie potrzebuję żadnego mężczyzny w swoim życiu. Koniec z romansami, bo związki to jedno wielkie oszustwo i ślepa uliczka. Przez dobre sześć miesięcy trzymałam się tego postanowienia, broniąc się niczym Jasna Góra podczas potopu szwedzkiego, kiedy kumpela namawiała mnie na clubbing albo umawiała na podwójne randki w ciemno.

Wszystko się zmieniło, gdy w naszej korporacji zagościł Michael, Szwajcar, który objął stery jednego z departamentów. Jedno spojrzenie na niego sprawiło, że serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Po jego wyrazie twarzy było to widać, ale wcale nie czułam radości z tego powodu. Zawładnął mną strach. Za każdym razem, kiedy proponował wspólne wyjście na kawę, do restauracji albo do kina, stanowczo odmawiałam. Wymyślałam wymówki, że jestem zabiegana i mam zasadę, by nie umawiać się z osobami, z którymi pracuję, jednak on nie rezygnował. Ciągle powtarzałam sobie w myślach, że coś z nim jest nie w porządku.

Facet mi się spodobał, więc na bank coś z nim nie tak. Obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie dam się wkręcić w miłość, po której zostanę ze złamanym sercem. Wiadomo, nie wszyscy kolesie to dupki, ale wolę uważać, żeby znowu się nie przejechać. W końcu powiedziałam „dobra, niech będzie ten spacer". Żeby mieć już spokój, żebym mogła powiedzieć, że spróbowałam, no i żeby nie gadał potem, że nawet nie dałam nam szansy.

Planowałam raz wpaść do niego po robocie i wrócić do swojej codzienności – dobrego serialu i ciekawej lektury na wieczór. Ale wyszło na to, że nie umiemy skończyć rozmawiać, a potem... obściskiwać się. Najtrudniej było zwierzyć mu się z tego, co przeszłam. Musiałam to z siebie wyrzucić. Teraz tylko się modlę, żeby Michael w życiu nie wpadł na mojego byłego, bo choć to mega wyluzowany gość, to stwierdził, że jakby zobaczył tego buca, to nie wie, co by mu zrobił.

Nie jestem zwolennikiem agresji czy siły fizycznej, jednak w tamtym momencie takie słowa dodały mi otuchy. Poradziłam sobie, podniosłam się po upadku i cieszę się życiem, ale fajnie jest wiedzieć, że mam przy sobie osobę, która w razie czego stanęłaby w mojej obronie i wsparła mnie w trudnych chwilach.

Liczę na to, że nie będę żałować tej decyzji. Zamiast przysięgać sobie bajkowe życie, obiecujemy ciężko pracować nad związkiem. Wolę ten codzienny wysiłek od słodkiej ułudy. Zwłaszcza że lada moment przyjdzie na świat nasze dziecko, a to oznacza mnóstwo nowych obowiązków...

Zuzanna, 33 lata

Czytaj także:
„Marzę o egzotycznych wakacjach, a stać mnie co najwyżej na weekend w Radomiu. Moja wypłata to ponury żart”
„Gniłam na emigracji, odliczając dni, by wrócić do męża. Przeliczyłam się, bo po moim małżeństwie zostały zgliszcza”
„Mąż trzymał łapę na kasie i wyliczał mi pieniądze na zakupy. Na emeryturze się zbuntowałam i założyłam osobne konto”

Redakcja poleca

REKLAMA