Z przerażeniem obserwuję, jak moje coraz starsze koleżanki z pracy wciąż szukają sobie nowych facetów. Myślą, że wreszcie trafią na tego jedynego, ale ile razy można próbować? Z reguły po dwóch, trzech randkach dochodzą do wniosku, że to nie ten i cała zabawa rozpoczyna się od nowa.
Trafił mi się szalony naukowiec
Od piętnastu lat nie byłam na żadnej randce. Wcześniej oczywiście spotykałam się z różnymi facetami, raz nawet o mało nie stanęłam na ślubnym kobiercu, na szczęście w ostatniej chwili mnie otrzeźwiło. Pewnie dzisiaj byłabym już po rozwodzie albo z miną nieszczęśnicy wrzucałabym do pralki brudne skarpety i majtki, znalezione gdzieś w kątach lub pod fotelem.
Pierwszy był Radek. Poznaliśmy się na seminarium magisterskim, kiedy ja byłam na trzecim roku studiów, a on właśnie miał bronić pracę. Oszołomił mnie swoim intelektem, oczytaniem i obyciem. Potrafił godzinami mówić o literaturze i sztuce, i to w tak ciekawy sposób, jakby opowiadał o filmie sensacyjnym. Miał nienaganne maniery, choć wyglądał jak typowy prymus: chudy, wysoki, w za luźnych ciuchach i wielkich okularach.
Spotykaliśmy się chyba ze dwa miesiące, aż dotarło do mnie, że poza tą literaturą i sztuką nie interesuje się kompletnie niczym. Kiedy chciałam dokądś wyjechać, on akurat musiał dokończyć jakiś artykuł naukowy. W grę nie wchodziło nawet kino, bo to była dla niego „kultura niska”, a on wolał tę wysoką. Pożegnałam się więc z nim, bo wspólnej przyszłości w ogóle nie widziałam.
Potem był niebieski ptak
Potem poznałam Szymona. Zawsze uwielbiałam górskie wędrówki. W dzieciństwie rodzice wysyłali mnie na kolonie letnie z zakładu ojca do Muszyny albo Bukowiny Tatrzańskiej. Nie chciałam stamtąd wracać do zatłoczonego miasta, te przestrzenie robiły na mnie ogromne wrażenie.
Kiedy kończyłam studia, wraz z koleżankami z roku wybrałyśmy się na tydzień w Bieszczady, pochodzić z plecakami od schroniska do schroniska. W jednej z tych górskich chat poznałyśmy Szymona, starszego o pięć lat chłopaka w zużytych traperach, wyciągniętej koszuli flanelowej i z łobuzerskim uśmiechem.
Ten uśmiech powalał na kolana. Szymon był dowcipny, bystry i godzinami umiał snuć różne opowieści o dzielnych bieszczadnikach albo rzezimieszkach z tych terenów. Najwyraźniej ja również wpadłam mu w oko, bo któregoś dnia, zupełnie nieoczekiwanie i bez pytania po prostu mnie pocałował.
Poczułam motyle w brzuchu i lekkość w sercu. W wieku dwudziestu pięciu lat przyszłość wydaje się czymś bardzo odległym, dlatego nie zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądało nasze życie po powrocie do domów.
Szymon mieszkał jakieś sto kilometrów od mojego miasta – niezbyt blisko, ale też niezbyt daleko. Postanowiliśmy, że będziemy się spotykać tak często, jak to możliwe. Zapału wystarczyło nam jednak na niespełna miesiąc. Dotarło do mnie również, że Szymon to typowy lekkoduch, facet bez pracy i bez pieniędzy, który żyje tym, co tu i teraz.
Kolejny okazał się milczkiem
Po obronie pracy magisterskiej dostałam posadę w bibliotece. Tam poznałam Bartka, miłego muzyka, który został zaangażowany do współorganizacji koncertu z okazji jakichś obchodów. Był tak uroczo nieśmiały, że aż chwytał tym za serce. Od razu mnie zauroczył. Głupio mi jednak było zrobić ten pierwszy krok, to nie były takie czasy jak dzisiaj, że dziewczyna może się nawet oświadczyć facetowi i nie ma w tym nic dziwnego.
Próbowałam jakoś go podpuścić, dać mu do zrozumienia, że wpadł mi w oko. Chodziłam za nim krok w krok, ciągle wynajdywałam jakieś powody, dla których musiałam z nim porozmawiać. Kiedy patrzyłam mu w oczy, natychmiast spuszczał wzrok i czerwieniał na twarzy.
Wreszcie odważyłam się na ten pierwszy krok i zapytałam, czy poszedłby ze mną na kawę.
– Ttttak… Jasne… Czemu nie? – wydusił z siebie, czerwieniąc się jeszcze bardziej niż zwykle.
Tego popołudnia poszliśmy do kawiarni. Specjalnie wybrałam taką, która była dalej od biblioteki, żeby uniknąć wścibskich spojrzeń koleżanek. Bartek przyszedł punktualnie, przynosząc ze sobą bukiecik goździków.
Po piętnastu minutach już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Kompletnie nie miałam pojęcia o czym z nim rozmawiać! Bartek siedział i milczał jak zaklęty, a ja czułam się zupełnie bezradna. Po półgodzinie powiedziałam, że muszę lecieć do domu, bo zostawiłam otwarte okno, a chyba będzie padało, i zwyczajnie uciekłam.
Michała poznałam przypadkiem
Najdłuższy staż miałam z Michałem. Poznaliśmy się na przystanku autobusowym. Tego dnia lało tak, jakby ktoś polewał z góry szlauchem. Przybiegłam na przystanek, próbując schować się pod daszkiem, ale było tam tyle ludzi, że nie bardzo mi się to udawało.
– Tu się pani zmieści, ja się trochę przesunę – usłyszałam miły męski głos. Przystojny szatyn zrobił mi miejsce pod wiatą. – Widzę, że ma pani nową powieść Umberto Eco? Też go uwielbiam.
Z mojej siatkowej torby wystawała przemoczona okładka książki, którą wzięłam sobie do poczytania w autobusie. To ona przyciągnęła wzrok chłopaka.
Nawiązała się rozmowa, zakończona wymianą numerów telefonów. Michał zadzwonił następnego dnia. Umówiliśmy się na kawę. Pracował jako nauczyciel w prestiżowym liceum i był kopalnią pomysłów. W weekendy zawsze dokądś wyjeżdżaliśmy: zwiedzać zamki albo skanseny, popływać żaglówką po jeziorze czy na szybki trekking w górach.
Nigdy się z nim nie nudziłam. Po ośmiu miesiącach oświadczył mi się, a ja powiedziałam „tak”. Zaplanowaliśmy ślub na kwiecień, a tuż po Nowym Roku postanowiliśmy razem zamieszkać.
Gdyby nie to, pewnie do dzisiaj ciągnęłabym rolę usłużnej żony. Na szczęście szybko wyszło na jaw, że Michał to notoryczny bałaganiarz. Kidy wcześniej odwiedzałam go w domu, zawsze zdążył posprzątać. Ale przebywanie z kimś pod jednym dachem dzień w dzień ujawnia cechy, których nie widać na pierwszy rzut oka.
O mały włos wyszłabym za mąż
Po mieszkaniu walały się skarpetki zwinięte w kulki, trudno powiedzieć, czy brudne czy czyste. Przepocone koszule leżały zarówno w kuchni, jak i w łazience, a opakowania po batonach i innych produktach spożywczych wysypywały się z kosza.
Michał nigdy nie odkładał rzeczy na swoje miejsce, przez co później biegał po domu w poszukiwaniu grzebienia, dokumentów czy jakiejś innej rzeczy, którą „diabeł nakrył ogonem”, jak mawiała moja babcia.
Na początku próbowałam ogarnąć ten chaos. Michał solennie obiecał, że będzie się starał utrzymać porządek, regularnie wyrzucać śmieci i odkładać rzeczy na miejsce. Ale już po dwóch tygodniach jego zapał się skończył. A po miesiącu moja cierpliwość się wyczerpała.
– Nie zamierzam robić za twoją sprzątaczkę. Po powrocie z pracy marzę, żeby wyciągnąć się na kanapie, a nie latać z odkurzaczem. Nie pasujemy do siebie, to nie ma przyszłości!
Poczułam ulgę, gdy znów zamieszkałam sama. Wreszcie miałam porządek, wszystkie rzeczy na swoim miejscu i mogłam bezkarnie wylegiwać się na kanapie bez stresu, że w kuchni czeka góra naczyń do zmywania albo dwa wory śmieci do wyniesienia.
Jestem szczęśliwa, gdy jestem sama
Od tamtej pory postanowiłam, że z żadnym facetem nie będę się wiązać. Oczywiście po drodze miałam jeszcze drobne przygody, ale zawsze podchodziłam do nich jak do czegoś „na chwilę”. Koleżanki z pracy nieustannie próbują mnie umawiać na kawę ze swoimi kuzynami, braćmi przyjaciółek czy kolegami.
Czasem decyduję się na takie spotkanie, ale wyłącznie po to, żeby miło spędzić czas, a nie rzucić się na faceta jak wygłodniałe zwierzę na ofiarę. Nie szukam ani męża, ani partnera. Mieszkam sama i czuję się z tym szczęśliwa. Zawsze jest koło mnie grono przyjaciół, z którymi mogę wyskoczyć do kina czy teatru, a nawet na weekendowy wyjazd.
Nie każda kobieta musi być od razu żoną i matką.
Beata, 51 lat
Czytaj także:
„Nasi sąsiedzi byli dorobkiewiczami, myślącymi, że wszystko im wolno. Grozili nam, a później słowa zamienili w czyny”
„Syn zamiast jędrnej niewiasty wziął sobie rozwódkę ze zbędnym balastem. Nie akceptuję wnuków z drugiego obiegu”
„Poprosiłam znajomego, żeby zatrudnił mojego zięcia, a ten oszust nie chciał mu płacić. Już ja go ustawię do pionu”