„Do 60-tki byłam szczęśliwą singielką. A teraz biorę ślub, żeby miał mi kto na starość podać szklankę wody”

starsza para fot. iStock by Getty Images, Westend61
„To były to dobre lata. Nigdy nie czułam, że czegoś mi brakuje. Byłam potrzebna. Spełniona. W domu mam dwa duże pudła z kartkami od moich byłych uczniów, pisanymi z różnych stron świata. To o czymś świadczy”.
/ 04.10.2024 13:43
starsza para fot. iStock by Getty Images, Westend61

Do sześćdziesiątki byłam kobietą samotną. Miałam dobre, satysfakcjonujące życie singielki. I nagle… wychodzę za mąż!

– Czy ty zdajesz sobie sprawę, na co się porywasz? Przez lata chwaliłaś sobie życie w pojedynkę i nagle na starość taki numer?! To jakieś szaleństwo! – stwierdziła moja siostra, dwukrotna mężatka, gdy przyszłam do niej z zaproszeniem na ślub.

Jej słowa wcale mnie nie ubodły, wręcz przyznałam jej rację. To było szaleństwo! Gdyby kilka miesięcy wcześniej ktoś przedstawił mi taki scenariusz, włożyłabym go między bajki.

– Co mam ci powiedzieć? Spotkałam mężczyznę, w którym się zakochałam – uśmiechnęłam się w odpowiedzi.

Siostra najpierw rozłożyła ręce w nieco teatralnym geście, a potem mnie uściskała. 

Ufam, że wiesz, co robisz, i że będziesz szczęśliwa – powiedziała, mrucząc jednakże przy tym, że to ostatnia rzecz, jakiej się po mnie spodziewała. – Jeśli jesteś pewna swojej decyzji, z przyjemnością zatańczę na tym weselu staruszków – dodała.

Roześmiałam się, bo doskonale ją rozumiałam i wiedziałam, że jej wątpliwości nie wynikają z chęci wtrącania się w moje życie, a jedynie z troski o mnie. Ona sama miała i dobre, i trudne doświadczenia małżeńskie, więc bez wątpienia wiedziała, że życie z drugim człowiekiem bywa wyzwaniem. Szczególnie dla kogoś, kto „do starości” – jak raczyła to określić – był sam.

Mogłam być żoną

Życiowe zwroty skłaniają do spojrzenia wstecz. Ja także, nim przyszłam z tą rewelacją do siostry, sporo rozmyślałam o tym, jak potoczyło się moje życie. Wróciłam pamięcią do swoich sympatii z lat młodości. Zdałam sobie sprawę, że dwukrotnie była przede mną perspektywa małżeństwa, ale za każdym razem podjęłam inne decyzje.

– Idę o zakład, że Baśka hajtnie się zaraz po maturze – usłyszałam kiedyś na korytarzu rozmowę szkolnych koleżanek.

– Może tak, a może nie – zanuciłam wesoło, przemykając obok nich tanecznym krokiem.

Byłam wtedy zakochana w koledze z równoległej klasy. Ja chodziłam do matematyczno-fizycznej, on do humanistycznej. Zaczęło się od korepetycji z matmy, których mu udzielałam. Dla mnie matematyka zawsze była prosta i fascynująca. Jego pasjonowała poezja, o której mówił tak pięknie, że mogłam słuchać godzinami. Oboje działaliśmy w szkolnym samorządzie, tworząc nowy kodeks praw ucznia. Wkrótce byliśmy niczym papużki nierozłączki. Planowaliśmy, że po skończeniu liceum będziemy studiować w tym samym mieście – ja matematykę, on polonistykę. Oboje chcieliśmy zostać nauczycielami. Snuliśmy wizje pracy w jednej szkole.

Do rozłamu doszło w czasie składania papierów na uczelnię.

– Moi rodzice nalegają na wyższą szkołę pedagogiczną. Można do niej dojeżdżać, mieszkając w domu – powiedział któregoś dnia Jurek.

Faktycznie, szkoła pedagogiczna była w pobliskim miasteczku, niecałe dwadzieścia kilometrów od nas. Ja jednak marzyłam o matematyce uniwersyteckiej i życiu bez rodzicielskich skrzydeł. Wybrałam uczelnię w mieście oddalonym o trzysta kilometrów od rodzinnego domu. W ten sposób nasze drogi się rozeszły. Być może, gdybym zdecydowała wtedy inaczej, bylibyśmy razem do dzisiaj. Może tak, a może nie…

Zmarnowałam drugą szansę

Druga zaprzepaszczona przeze mnie szansa na życie w parze to kolega z uczelni. Studiował na innym kierunku, ale mieliśmy wspólne zajęcia z obronności wojskowej, w tamtych latach obowiązkowe dla wszystkich. Oboje byliśmy zmorą prowadzącego je oficera, zadając różne niewygodne pytania. Potem kontynuowaliśmy dyskusje w uczelnianej kafejce. Z czasem rozmowy te stały się bardziej osobiste i wkrótce rozważaliśmy nawet wzięcie ślubu. Aż doszło do pewnej przykrej sytuacji.

– Coś się stało? – zapytałam przestraszona, gdy w środku nocy załomotał do drzwi mojego pokoju w akademiku.

Tamtego dnia do późna uczyłam się do ważnego egzaminu, na który miałam się stawić nazajutrz o ósmej rano. Andrzej o tym wiedział, a teraz stał przede mną zupełnie pijany.

– Dobrze, że nie ma twojej koleżanki – rozejrzał się po pokoju i pchnął mnie na łóżko.

– Daj spokój, to nie jest dobra pora – próbowałam wyswobodzić się z jego objęć.

Mimo moich protestów ani myślał odpuścić. Jakoś się wybroniłam, on następnego dnia mnie przepraszał za swoje zachowanie, ale nie było już tak jak dawniej. Nasza zażyłość się rozluźniła i w końcu się rozstaliśmy. Czy gdybym wtedy odpuściła, stworzylibyśmy szczęśliwą rodzinę? Może tak, a może nie…

Nie miałam własnych dzieci

Od tamtego czasu, a miałam wówczas niespełna dwadzieścia pięć lat, nie byłam z nikim w związku. Po studiach odbyłam praktyki i zaczęłam uczyć matematyki w szkole. Koleżanki ze studiów powychodziły za mąż, urodziły dzieci.

– A ty, Baśka, na co czekasz? – pytały podczas corocznych spotkań naszej dawnej studenckiej grupy.

Potem przestały pytać. Czasami żartowały, że moją rodziną jest szkoła. I miały rację. Kolejne roczniki uczniów traktowałam jak swoje dzieci. Nie tylko uczyłam je matematyki, ale i organizowałam dla nich zajęcia pozalekcyjne, jeździłam z nimi na wycieczki, biegałam po lesie, pomagałam w rozwiązywaniu konfliktów rówieśniczych, a często i rodzinnych.

– Dobrze, że mam panią. Pani jest dla mnie jak mama – powiedziała mi w chwili szczerości jedna z uczennic, o której wiedziałam, że w domu nie ma lekko.

Takich uczniów miałam więcej. Jednym kupowałam trampki na WF, innym przynosiłam śniadanie do szkoły. Przychodziłam do niej po siódmej rano i do wieczora pochłaniały mnie sprawy moich wychowanków. Tak minęło trzydzieści pięć lat mojego życia. I były to dobre lata. Nigdy nie czułam, że czegoś mi brakuje. Byłam potrzebna. Spełniona. W domu mam dwa duże pudła z kartkami od moich byłych uczniów, pisanymi z różnych stron świata. To o czymś świadczy.

Pojechałam odpocząć

Na emeryturę przeszłam w wieku sześćdziesięciu lat. W pierwszy wakacyjny weekend wybrałam się, jak często robiłam to w dni wolne, na wycieczkę do lasu. Spacer po lesie zawsze pozwalał się mi wyciszyć, uporządkować myśli. Tego dnia tak zatopiłam się w rozmyślaniach, że nieświadomie zboczyłam w głównej ścieżki i doszłam do nieznanej mi polany. Ganiał po niej złocisto umaszczony golden retriever. Chwilę się mu przyglądałam, a jego właściciel podszedł do mnie.

– Piękny pies – powiedziałam szczerze.

Znalazłem go niedawno przywiązanego do drzewa – odparł.

Tak zaczęła się nasza rozmowa, która trwała przez następną godzinę.

– Tak nam się dobrze rozmawia… Może zje pani ze mną obiad? Rano ugotowałem swój popisowy barszcz i byłoby mi bardzo miło – zaproponował Tomasz, zapraszając mnie do swojej leśniczówki.

Wzięłam głęboki wdech i… zgodziłam się. Resztę popołudnia spędziliśmy, rozmawiając na tarasie jego domu. Oboje czuliśmy się w swoim towarzystwie tak dobrze i swobodnie, jakbyśmy znali się od dawna, a nie zaledwie kilku godzin.

– Moje drzwi są zawsze dla pani otwarte – skłonił się przede mną, odprowadziwszy mnie na przystanek podmiejskiego autobusu, którym podjeżdżałam na te swoje leśne wyprawy.

To była spontaniczna decyzja

Przez całe wakacje spacerowaliśmy razem po lesie. Jesienią zamykałam w słoikach antonówki z jabłoni rosnącej w jego ogrodzie. Zimą piekliśmy szarlotki, które oboje uwielbiamy.

– Wyjdziesz za mnie? – zapytał Tomasz któregoś dnia.

Do trzech razy sztuka, pomyślałam i powiedziałam TAK. Ślub zaplanowaliśmy prawie dokładnie w rocznicę naszego pierwszego spotkania. Zapraszając na niego siostrę, stwierdziłam z przekonaniem:

Jestem pewna, że takie życie było mi pisane – najpierw wszystkie „moje” dzieci, a dopiero potem mąż. I nie jestem staruszką! Jeszcze długo nie!

Barbara, 62 lata

Czytaj także: „Poznałam sekret zięcia i aż mnie zmroziło. Wiem, że nie powinnam się wtrącać, ale tak tego nie zostawię”
„Miałam teściową za przyjaciółkę i powierniczkę. Jedna rozmowa wystarczyła, by stała się moim największym wrogiem”
„Po 20 latach od ślubu mąż pozbył się mnie jak śmiecia i wyrzucił z domu. Nie interesowało go, co się ze mną stanie”

 

Redakcja poleca

REKLAMA