Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby dostać ten awans i byłam przekonana, że Bóg odpłaci mi się za moje poświęcenie. I cóż, zrobił to… Ale bynajmniej nie tak, jak chciałam!
Marzyłam o karierze
Niewiele osób marzy o karierze w korporacji. Przeważnie jakoś to tak samo wychodzi, że ludzie kończą w wieloszczeblowej firmie, całymi dniami przejmując się czyimś targetami, asapami i innymi korpozadaniami. Ja nie byłam jedną z tych osób: zawsze chciałam takiego życia. Chodzenia do pracy w poważnym, doskonale skrojonym kostiumie i szpilkach, robienia ważnych rzeczy, wywierania wrażenia na krewnych i znajomych.
Zawsze byłam dobra w cyferki. Dobrze liczyłam, miałam doskonałą wyobraźnię w naukach ścisłych. Od początku wiedziałam, że chciałabym pracować w finansach. W szkole wszyscy mi się dziwili.
– Ale serio? Chcesz całymi dniami siedzieć w nudnym biurze, przerzucać papiery i liczyć jakieś wyniki finansowe, jakieś zyski i straty? Co w tym ciekawego? – pytały mnie koleżanki.
– Ja lubię liczyć. Poza tym to stabilna, bardzo realistyczna praca. Na pewno da mi porządne pieniądze i bezpieczeństwo – odpowiadałam pewnie.
„W odróżnieniu od tych waszych dziwacznych wymysłów, których w życiu nie uda wam się zrealizować... Aktorka, modelka, stylistka gwiazd? Serio?”, myślałam z drwiną.
Moja przyszłość była dla mnie dostępna i nie wymagała nie wiem jakich fikołków. Nie miałam problemu z matematyką, posiadałam zdolność logicznego myślenia, byłam pracowita. Z prawdziwym żalem patrzyłam na kolegów i koleżanki, których, na przykład, rodzice przymuszali do zdawania na medycynę, mimo że kompletnie nie ogarniali ani chemii, ani biologii. „Powinni mi zazdrościć, że mam tak trzeźwe i realistyczne podejście do przyszłości”, myślałam z wyższością.
Rodzice byli zachwyceni
Na szczęście, moi rodzice zupełnie podzielali moje ambicje i nie wymuszali na mnie żadnych własnych. No, może jedną...
– Możesz być kimkolwiek tylko chcesz, bylebyś była w tym wybitna, Natalko – powtarzał mi ojciec.
– Będę – odpowiadałam pewnie i spokojnie, choć w głębi duszy wcale nie miałam w sobie tej pewności.
A więc tak, ścieżkę kariery mogłam wybrać dowolną, ale poziom sukcesu... No cóż, nie miałam wyjścia. Musiałam przeć do przodu, aż nie zostanę prezeską firmy albo chociaż dyrektor finansową. Bardzo mocno mi to wpojono, chyba nawet na poziomie podświadomym. Z czasem po prostu zaczęłam postrzegać te ambicje jako moje własne. Słuchałam o nich tak długo, że chyba w środku byłam przekonana, że sama o tym wszystkim marzę.
I tak też kierowałam swoim życiem. Na studiach dbałam o jak najlepsze oceny, bo wiedziałam, że każda z nich przełoży się bezpośrednio na moją przyszłość: na dobry staż, na dyplom z wyróżnieniem, na dobre rekomendacje od wykładowców. Parłam do przodu, nawet gdy musiałam w tym celu czasem skorzystać z mniej moralnych metod. Zdarzało mi się ściągać lub zapłacić (naprawdę słono) za napisanie doskonałej jakości pracy semestralnej, gdy nie wyrabiałam na zakrętach z ilością rzeczy, które sobie narzuciłam.
Pierwszy etap wyszedł mi śpiewająco – osiągnęłam wszystko, co zaplanowałam. Skończyłam studia z wyróżnieniem, wygrałam po drodze kilka konkursów uniwersyteckich, dostałam staż w bardzo prestiżowej, międzynarodowej korporacji, gdzie natychmiast zrobiłam na wszystkich wrażenie.
Po trupach do celu
Wiedziałam jednak, że w tak dynamicznym i konkurencyjnym środowisku nie wystarczy jedynie świetnie wywiązywać się ze swoich obowiązków. Szukałam więc coraz to nowszych sposobów na osiągnięcie jeszcze szybszych efektów. Ten czas wspominam niemalże jak obsesję. Miałam bzika na punkcie kariery, pieniędzy, awansu i sukcesu. Teraz już wiem, że marzyło mi się po prostu, żeby rodzice w końcu mnie pochwalili i powiedzieli, że spełniłam wszystkie ich marzenia, że jestem idealną córką. Wtedy jednak byłam przekonana, że spełniam własne marzenia.
Zaczęłam więc kombinować coraz bardziej. Donosiłam, subtelnie sugerowałam, że ktoś nie wywiązał się ze swoich obowiązków, że to ja musiałam uratować sytuację. Czasem przypisywałam sobie sukcesy innych, a kiedy coś mi nie wychodziło, natychmiast załatwiałam to tak, żeby szefowie nigdy się o tym nie dowiedzieli. Nie byłam lubiana, wiadomo, ale przecież nie o to mi chodziło.
– Pani Natalio, doskonałe wyniki, oby tak dalej – cała się rozpromieniłam, gdy na jednym ze służbowych wyjazdów pochwalił mnie szef.
– Dziękuję serdecznie, to dla mnie bardzo ważne – odpowiedziałam szczerze.
– Widzę, że traktuje pani swoją przyszłość w naszej firmie bardzo poważnie – stwierdził. – Potrzebuję dokładnie takich ludzi jak pani. A w ogóle to jestem Marek, przejdźmy na „ty”, nalegam.
– Natalia – uśmiechnęłam się, podając mu rękę.
Przegadaliśmy wtedy ze sobą cały wieczór. W którymś momencie wręcz zaczęłam mieć wrażenie, że Marek ma jakiś tajemny powód, dla którego poświęca mi znacznie więcej czasu i uwagi niż innym pracownikom... Ale nie wychodziłam przed szereg. Choć jeśli moje domysły miały się spełnić, byłam otwarta i na taki scenariusz.
Ta noc miała mi pomóc
I faktycznie, po kilku kolejnych drinkach zamiary szefa stawały się coraz bardziej jasne. Wiedziałam już, co się szykuje, i w głębi duszy poczułam, że to może być moja szansa. Czułam, że ta noc może być kluczem do mojego awansu.
Zastanawiałam się chwilę, czy powinnam iść na taki układ, ale szybko doszłam do wniosku, że osiągnięcie celu jest ważniejsze. W końcu, jakie to miało znaczenie? Dla takiej kariery, jaką sobie wymarzyłam, musiałam być gotowa na poświęcenia. W momencie, kiedy Marek zaprosił mnie do swojego pokoju hotelowego, nie wahałam się ani chwili.
– Marek, mam tylko nadzieję, że to nie zaszkodzi naszej relacji zawodowej... Podobasz mi się, ale moja praca jest dla mnie najważniejsza – podkreśliłam (przyznaję, byłam hipokrytką), gdy całowaliśmy się na kanapie w jego apartamencie.
– Zaszkodzi? Może tylko pomóc – puścił do mnie zalotnie oko i przystąpił do rozpinania mojej sukienki.
Dokładnie to chciałam usłyszeć. Rankiem obudziłam się z pewnością, że zrobiłam wszystko, co trzeba, aby dostać się na wyższy szczebel kariery. Obawiałam się, że może być niezręcznie, ale nie było. Kulturalnie się pożegnaliśmy i obiecaliśmy, że już w poniedziałek przedyskutujemy mój udział w nowym ważnym projekcie.
Dni jednak mijały, a rozmowa o awansie się nie pojawiała. Co więcej, odniosłam wrażenie, że po biurze zaczynają krążyć plotki na mój temat, chociaż akurat one były dla mnie najmniej istotne. Zaczynałam się, mimo wszystko, niepokoić, ale tłumaczyłam to sobie natłokiem obowiązków Marka. W końcu był szefem i miał wiele na głowie.
Świat mi się zawalił
W ten sposób minął miesiąc. A potem nadszedł dzień, który zupełnie zrujnował całą przyszłość, którą próbowałam sobie wykreować przez te wszystkie lata. Odkryłam, że jestem w ciąży. „Boże, co ja teraz zrobię?! Jak mogło do tego dojść?! Przecież się zabezpieczaliśmy! Co będzie z moją pracą? Co zrobi Marek, gdy mu powiem? Co z moim projektem, z moim awansem?”, myślałam w panice.
Oczywiście, mojego samopoczucia nie poprawiał też fakt, że o wszystkim będę musiała powiedzieć rodzicom. Niby byłam dorosłą kobietą, a jednak myśl o tym, że zamiast wieści o upragnionym sukcesie zawodowym, przyniosę im nowinę o przypadkowej ciąży i to z własnym szefem, przyprawiała mnie o mdłości. Wiedziałam jednak, że najpierw muszę się zmierzyć z tym, co najważniejsze: z pracą.
Marek zareagował chłodno, gdy mu o tym powiedziałam. Nagle całe oczarowanie moją osobą jakby prysło.
– No cóż, w takiej sytuacji chyba zrozumiesz, że będę zmuszony przekazać projekt komuś innemu... Bardziej dyspozycyjnemu – odparł beznamiętnie.
Byłam wściekła, zrozpaczona i przerażona. Wszystko, na co pracowałam, zaczęło się sypać.
– Przekazuj sobie, komu chcesz – wypaliłam wściekle. – Ale co zamierzasz zrobić z dzieckiem? Przecież jest twoje i mogę to udowodnić.
– Cóż, to nie pierwsza tego typu sytuacja w moim życiu... – mruknął.
„A to drań!”, pomyślałam.
– Spokojnie, dostaniesz alimenty. A jeśli chodzi o twoją przyszłość w firmie... To twoja decyzja. Może ci być trudno tu zostać – oznajmił, utrzymując ten sam pozbawiony emocji ton. – Mogę jednak wyświadczyć ci przysługę, czyli zwolnić cię, a w dokumentach podkreślić, że to wina firmy, a nie twoja. Dostaniesz odprawę i kilka miesięcy pensji. W końcu jesteś naprawdę dobrym pracownikiem.
– A idź do diabła! – krzyknęłam i wypadłam z jego biura.
Już wtedy wiedziałam jednak, że plotki i podejrzenia w firmie zrujnują moją reputację, nie wspominając o urlopie macierzyńskim. Ale miałam tak po prostu odejść? Rzucić to wszystko, na co tak ciężko pracowałam?
Dziś mija tydzień od tamtej rozmowy. Jestem na zwolnieniu lekarskim i głowię się co z tym wszystkim zrobić. Propozycja Marka, choć upokarzająca, jest dla mnie w tym momencie najkorzystniejsza. Ale co dalej z moją karierą? Czy mam szansę na jakąkolwiek? Kto zatrudni kobietę w zaawansowanej ciąży? Albo z noworodkiem? I przede wszystkim... Co ja teraz powiem rodzicom?
Natalia, 26 lat
Czytaj także:
„Marzyła mi się kariera szefowej kuchni, a tu klops. Zamiast prowadzić restaurację przewracam mielone w barze mlecznym”
„Rodzice wybrali mi męża, bo miał własny kombajn i sad z jabłkami. W zasadzie była to jego jedyna zaleta”
„Nie wierzyłam w to, że mąż jest ze mną tylko dla pieniędzy. Ocknęłam się dopiero, gdy rozbił moje serce jak filiżankę”