„Marzyła mi się kariera szefowej kuchni, a tu klops. Zamiast prowadzić restaurację przewracam mielone w barze mlecznym”

kucharka w kuchni fot. Getty Images, Maskot
„Na fali zżerającej mnie ambicji, złożyłam wypowiedzenie w bistro i zabrałam się za poszukiwania pracy w renomowanych lokalach. Wkrótce znalazłam się jednak na skraju załamania nerwowego. Nikt mnie nie chciał. A może inaczej: chcieli, ale... znowu na stanowisku pomocy kuchennej”.
/ 15.07.2024 22:00
kucharka w kuchni fot. Getty Images, Maskot

Czy kierowanie własną kuchnią to taka znowu trudna do osiągnięcia, niedostępna kariera? Byłam przekonana, że nie. Przecież nie marzyłam o byciu światowej sławy aktorką czy modelką przy wzroście metra i sześćdziesięciu centymetrów. Dlaczego więc życie zawodowe potoczyło mi się właśnie w taki sposób?

Od dziecka lubiłam gotować

Już jako nastolatka praktycznie przejęłam w domu obowiązek przygotowywania posiłków i robiłam to z prawdziwą przyjemnością. Gotowanie nie tylko mnie relaksowało, ale też naprawdę dobrze mi wychodziło. Uwielbiałam eksperymentować z przepisami z różnych kuchni świata, lubiłam wyszukiwać lokalne targi, na których można było znaleźć najsmaczniejsze, najświeższe składniki.

– Nie ma wyboru, będziesz kiedyś szefową kuchni w którejś z warszawskich restauracji! – oznajmiała z dumą mama.

I taką właśnie miałam nadzieję. Bardzo chciałam się rozwijać w tej dziedzinie, dlatego od razu po technikum gastronomicznym udałam się na profesjonalny kurs gotowania. Gdy szukałam swojej pierwszej pracy, oczywiście ciężko było znaleźć od razu pozycję kucharza, bez doświadczenia. Zostałam więc pomocą kuchenną.

Na czym to polegało? Przez pierwszy rok kroiłam w plastry warzywa, przynosiłam towary z magazynu i smarowałam kanapki masłem. Oczywiście, byłam gotowa na taką harówkę, ale oczekiwałam też, że będzie mnie ona czegoś uczyć, a tak naprawdę nie uczyłam się niczego.

– A może mogłabym dziś przygotować jakieś danie główne? – zapytałam któregoś dnia szefa.

– Ty? Żeby mi zaraz odesłali? Zajmuj się tym, co do ciebie należy – odpowiedział mi dość obcesowo.

Wkrótce się zwolniłam, bo nie czułam, żebym miała miejsce na jakikolwiek rozwój. W dodatku zarobki były naprawdę niskie, a mnie powoli zaczynały doskwierać problemy finansowe. Naprawdę nie było łatwo się utrzymać w mieście za stawkę pomocy kuchennej. Ledwo wystarczało mi na opłacenie dość obskurnego pokoju blisko pracy, ze dwa wyjścia do kina czy do restauracji w miesiącu i na rachunki.

Gdy działo się coś niespodziewanego, takiego jak nagły ból zęba czy awaria komputera, musiałam zapożyczać się u mamy. Zależało mi więc na tym, żeby w końcu zacząć zarabiać porządniejsze pieniądze. I wtedy natrafiłam na ofertę kucharki, nie pomocy kuchennej, w popularnym bistro. Nie wymagali doświadczenia, co na początku wydało mi się odrobinę dziwne, ale oferowali wyższą stawkę niż mój poprzedni pracodawca, a do nich premie. Nie wahałam się, zaaplikowałam.

Zasmakowałam pieniędzy

Praca była ciężka, bo i lokal był wiecznie oblężony. Praktycznie nie zdarzało się, żeby knajpa pustoszała, klienci siedzieli od rana do wieczora. Wracałam do domu kompletnie wypompowana, ale faktycznie przekładało się to na pieniądze. Po raz pierwszy zostawało mi coś na koniec miesiąca i było mnie stać nawet na drobne przyjemności takie jak nowa sukienka czy wyjście na koncert.

Fakt, nie robiłam wybitnie ambitnych rzeczy, ale w tamtym momencie bardziej ekscytowały mnie pieniądze. Gotowałam i smażyłam jajka, grillowałam kanapki, podgrzewałam zupy. Nic szczególnego, ale przynajmniej miałam jakąkolwiek siłę sprawczą nad swoimi zadaniami w pracy. Nie byłam już tą, która przyjdzie, spędzi cztery godziny na krojeniu cebuli, a potem posprząta po wszystkich.

– Marynia, ale chcesz już tam zostać? Przecież nie chcesz do końca życia podawać tostów... – martwiła się mama.

Denerwowało mnie to. W końcu zarabiałam! Nie musiałam wiecznie prosić rodziców o pieniądze, stawałam się niezależna, a nawet mogłam sobie pozwolić na drobne luksusy. Chciałam się tym nacieszyć, a oni tego nie rozumieli.

– To co mam robić? Wrócić do pracy pomywaczki, ale w ekskluzywnej restauracji? I zarabiać minimalną krajową przez kolejne lata? – wściekałam się.

– No nie... Po prostu mówię, żebyś nie traciła z oczu celu. Czasem warto się poświęcić, żeby potem dojść do punktu, o którym się marzyło... – proponowała nieśmiało.

Po tego typu poradach wychodziłam z domu wkurzona. Przecież doskonale wiem, co chcę osiągnąć i jakie mam ambicje! Ale mam już dwadzieścia pięć lat i chciałabym w końcu chociaż trochę się uniezależnić!

Praca mnie wypalała

Niestety, chociaż finansowo nie mogłam narzekać, po dwóch latach w tym miejscu poczułam się kompletnie wypalona. Robota była ciężka, a szefostwo, choć płaciło więcej niż w mojej poprzedniej pracy, i tak stale oszczędzało na pracownikach. Nikt z moich kolegów z pracy nie uważał, że zarabia adekwatnie do ciężkiej pracy, którą wykonuje. Klientów były całe masy, niezależnie od pory roku, ale lato było kompletnie nieznośne.

Właściciele lokalu z radością wypłacali sobie pensje, ale lekceważyli nasze prośby o dodatkowych pracowników lub powiększenie kuchni, w której nie dość, że nie dało się wytrzymać z gorąca, to jeszcze ledwo mieściło się dwóch kucharzy.

Nie wytrzymam, zwolnię się! – mówiłam regularnie, wychodząc po wyjątkowo ciężkiej zmianie.

Nie tylko ja miewałam takie wybuchy. Praktycznie nikt nie lubił tej pracy. Była mało rozwijająca, powtarzalna i wymagała stałego kontaktu z roszczeniowymi, często nieprzyjemnymi klientami. Ale znalazłam tam wspaniałych znajomych, a naszą relację chyba tylko wzmacniało to „łączenie się w cierpieniu”. Nikt jednak nie uważał tego miejsca za swoje docelowe.

Wiele osób w ogóle nie wiązało swojej przyszłości z gastronomią, a pracowali tam jedynie, żeby zarobić na życie do końca studiów albo dorobić do kiepsko płatnych praktyk. Regularnie odgrażaliśmy się sobie wzajemnie, że w końcu odejdziemy z tej pracy, ale prawda była taka, że ciężko było znaleźć coś podobnie płatnego na niższym stanowisku, a na tych równych z reguły oczekiwali kogoś z większym doświadczeniem. I tak przepracowałam tam kolejne dwa lata.

Któregoś razu zobaczyłam w sieci zdjęcie mojej koleżanki z technikum. Dostała właśnie posadę kucharza w jednej z najbardziej luksusowych restauracji w mieście. Coś mnie ukłuło w środku. Zrobiłam się zazdrosna i sfrustrowana. Przecież w szkole wcale nie gotowała lepiej ode mnie! Jesteśmy w tym samym wieku, uczyłyśmy się w tym samym miejscu. Dlaczego więc jej się udało, a mnie nie?

Zwolniłam się stamtąd

Na fali zżerającej mnie ambicji, złożyłam wypowiedzenie w bistro i zabrałam się za poszukiwania pracy w renomowanych lokalach. Wkrótce znalazłam się jednak na skraju załamania nerwowego. Nikt mnie nie chciał. A może inaczej: chcieli, ale... znowu na stanowisku pomocy kuchennej.

– Ale przecież pracuję w zawodzie już kilka lat, mam duże doświadczenie na samodzielnym stanowisku kucharskim – argumentowałam na rozmowach o pracę.

– Ale w bistro z bardzo ograniczoną kartą. Tutaj mamy wysokie standardy, które musimy utrzymywać. Nie zatrudnimy na stanowisku kucharza kogoś, kto nie przebył intensywnego, kilkuletniego szkolenia właśnie w naszej kuchni – odpowiadali bezdusznie.

– Czyli co? Najpierw cztery lata krojenia warzyw za minimalną, a dopiero potem szansa na jakiekolwiek wyższe stanowisko? – zapytałam na którejś z ostatnich rozmów, z desperacją w głosie.

– Niestety, tak to wygląda – dziewczyna w śnieżnobiałym fartuchu rozłożyła ręce bezradnie.

Byłam załamana. Musiałam przecież jakoś zarabiać, ale jednocześnie miałam ambicje. Rzeczywistość niestety szybko je obniżyła. Potrzebowałam pieniędzy, nie chciałam zaczynać wszystkiego od nowa w wieku dwudziestu siedmiu lat. Frustrowało mnie to i wkrótce wpadłam w ogromny dołek. Byłam przed trzydziestką i nie mogłam sobie pozwolić na ponowny spadek do fuchy dla studentów lub osób dalej utrzymywanych przez rodziców.

Wkrótce, i to z trudem, udało mi się dostać pracę na stanowisku kucharki, ale miejsce, które mnie zatrudniło bynajmniej nie należało do moich wymarzonych. Był to bar mleczny. Co prawda, z tradycjami, ale jednak bar mleczny, sprzedający domowe obiady po dwadzieścia złotych. Fakt, praca jest spokojniejsza niż w bistro i bardziej różnorodna, bo podajemy wiele dań z kuchni polskiej, ale z drugiej strony...

Przecież to nie o tym marzyłam. Dziś mam dwadzieścia dziewięć lat, za rok stuknie mi trzydziestka. W tym wieku chciałam już pracować jako starsza kucharka w naprawdę renomowanej kuchni. Albo prowadzić własną, nawet małą, ale własną knajpkę. Zamiast tego całymi dniami przewracam mielone i mieszam ciasto na naleśniki. Co poszło nie tak?

Maria, 29 lat

Czytaj także:
„Linie lotnicze zgubiły moje walizki. Całe włoskie wakacje spędziłam w jednych majtkach, ale w dobrym humorze”
„Eks mi wypominał, że robota w spożywczaku to wstyd. Wolę kroić salceson niż zarabiać tak, jak on”
„Szefowa oplotła mnie pożądaniem i swoimi mackami. Chciała mnie wsadzić na minę, bo miała na mnie haka”

Redakcja poleca

REKLAMA