Wprost nie mogłam patrzeć na to, ile jedzenia marnuje moja sąsiadka. To jej gotowanie zakrawało nawet o jakąś obsesję, bo ile może zjeść jedna emerytka?
Ta propozycja była dla nas idealna
Właśnie dopinałam na ostatni guzik segregator z rachunkami, gdy usłyszałam ciche brzęczenie domofonu. To sygnał, że ktoś z sąsiedztwa chce omówić ze mną prywatną kwestię. Ruszyłam w stronę słuchawki wbudowanej w ścianę. Telefonowała Asia, moja sąsiadka mieszkająca dwa piętra wyżej.
– Wpadnij do mnie jak najszybciej – zwróciła się do mnie.
Parę lat temu mieszkańcy naszego bloku zdecydowali, że najwyższy czas odseparować się od reszty osiedla solidnymi, metalowymi wrotami. Przy okazji postanowiliśmy, że w każdym lokalu zamontujemy domofon. Jako emerytka po fachu księgowej, dorabiam sobie tu i ówdzie, żeby powiększyć moje skromne dochody, więc i w naszym bloku za drobną opłatą zajmuję się kwestiami kasowymi. Z
adanie znalezienia najbardziej opłacalnej oferty na zakup systemu domofonowego powierzono mnie oraz Jankowi z ostatniego piętra, który jest zapaleńcem elektroniki i wszelkich technologicznych nowinek. Przeanalizowaliśmy mnóstwo propozycji.
Ostatnio udało nam się znaleźć coś naprawdę niesamowitego. To system interkomów, który nie tylko pozwala porozumieć się z osobą chcącą wejść do budynku, ale także umożliwia komunikację pomiędzy mieszkaniami. Jakby tego było mało, jest tam również funkcja alarmowa, dzięki której można powiadomić wybranych sąsiadów, gdyby któremuś z lokatorów przytrafiło się coś podejrzanego.
Mieszkam tu od wielu lat
Budynek, w którym mamy mieszkanie, został ukończony na początku lat 80. Stanowi on typowy przykład koszmarnej jakości budownictwa u schyłku ery PRL-u, jednak wiele lat temu, gdy otrzymałam upragnione klucze do własnego lokum, jawił mi się jako realizacja moich snów. I nie byłam w tym odosobniona.
W naszym nowym budynku, kiedy się wprowadziliśmy, wszyscy byliśmy jeszcze tacy młodziutcy. Dookoła same świeżo upieczone małżeństwa z malutkimi dziećmi. Pod blokiem, w okolicy trzepaka, zawsze panował niesamowity gwar. O tej samej porze, prawie ze wszystkich mieszkań, dało się słyszeć nieśmiertelne nawoływanie „obiaaaaad!”, a zaraz potem błagalne „no jeszcze momencik!”.
Chwilę później klatka schodowa rozbrzmiewała stukotem małych stópek w znoszonych adidasach i klapkach. W miarę upływu lat, zarówno przed blokiem, jak i na schodach, robiło się coraz spokojniej. Dzieciaki przestały gnać na oślep. Najpierw zaczęły chodzić do szkoły, a potem na uczelnie.
Wielu przeniosło się do odległych zakątków kraju, a niektórzy wybrali życie za granicą. Nasz blok powoli podupadał, a my, lokatorzy, starzejemy się wraz z nim. Coraz bardziej powszechne stały się nasze spotkania na ceremoniach żałobnych, kiedy żegnaliśmy sąsiadów udających się w swoją ostatnią podróż. Sporo lokali zmieniło właścicieli, ale w wielu nadal mieszkają ci sami ludzie co dawniej. To ci, którzy kiedyś, w pralni na najwyższym piętrze, obchodzili swoje pierwsze w życiu parapetówki.
Widać było po niej samotność
Wspomnienia minionych czasów napływały do mnie, gdy wdrapywałam się po schodach, bo staram się wykorzystywać każdą okazję do ruchu. Choć nie należę już do najmłodszych i łatwo opadam z sił, z ulgą przykleiłam się do drzwi Asi. Uniknęłam upadku do środka w ostatnim momencie, chwytając się framugi, bo sąsiadka gwałtownie szarpnęła drzwi.
– Nie sądziłam, że tak sprawnie tu dotrzesz – rzuciła kąśliwie.
Odniosłam wrażenie, że odkąd zamieszkała w pojedynkę, bo dwaj jej synowie prawie w tym samym momencie wzięli ślub i przenieśli się na przeciwległy kraniec miasta, mocno się zestarzała. Nieczęsto opuszczała mieszkanie. Od czasu do czasu widywałam ją w drodze do naszego sklepiku osiedlowego. Z trudem ciągnęła za sobą wypełniony po brzegi wózek i siadała niemal na każdej ławeczce. Trochę mi jej było szkoda, bo spoglądała na mnie z wyraźną zazdrością, gdy ją wymijałam, pędząc do autobusu.
– Nie wiem, jak ci się chce tak latać. I po co to wszystko... – wzdychała ze smutkiem, a ja ze zrozumieniem uśmiechałam się w odpowiedzi.
Co mogłam jej odrzec? Że gdy moje dorosłe pociechy opuściły rodzinne gniazdo, nie skończyło się dla mnie wszystko, jak w jej przypadku? Że było to czymś naturalnym i spodziewanym, co po prostu musiało nadejść? W końcu ja również kiedyś ruszyłam na swoje, a moi rodzice normalnie żyli dalej, skupiając się na sobie.
Miałam ochotę udać się do salonu i zasiąść w moim ukochanym fotelu, jednak Joanna skierowała mnie w stronę kuchni. Przy stole dostrzegłam wysłużoną torbę na kółkach, a na blacie... mnóstwo jedzenia. Kawały mięsa, warzywa i owoce, torebki z mąką, cukrem, makaronami oraz zgrzewka mleka...
– Twoje dzieci mają niedługo zjawić się z wizytą, a ty zastanawiasz się, co takiego wyjątkowego mogłabyś dla nich przyrządzić? – zapytałam z niedowierzaniem, bo wszyscy wiedzieli, że Joanna to prawdziwa kuchenna czarodziejka i raczej nie zdarza jej się prosić kogokolwiek o podpowiedzi, jeśli chodzi o gotowanie.
– Ależ skąd, nawet nie zamierzają się tutaj pojawiać – z frustracją w głosie odparła Joanna. – Zwyczajnie wybrałam się na zakupy, zupełnie zapominając, że ich tu już nie uświadczę. Kupiłam tyle, jakbym miała gotować dla całego batalionu. Co ja pocznę z tym wszystkim? Raczej nie oddam z powrotem do marketu. A samodzielnie na pewno nie zdołam tego skonsumować. To ponad moje siły... – mruknęła z posępnym wyrazem twarzy.
– Po prostu umieść to w zamrażalniku – zasugerowałam.
Ona chyba miała jakąś obsesję!
Asia zerknęła na mnie jak na osobę niespełna rozumu i ruszyła w stronę chłodziarki. Szarpnęła za klamkę, a z wnętrza wypadły różnej wielkości pakunki, oblepione kartkami z napisami: „kotlety", „karkówka", „szynka mielona". Pochyliłam się, żeby podnieść jedno z opakowań. Mój wzrok padł na datę przydatności do spożycia.
– Ależ to prastary filet z kurczaka! – wykrzyknęłam ze zdziwieniem.
Byłam przekonana, że to nie pierwsza wizyta Asi w supermarkecie, podczas której skompletowała tak spore zakupy.
– Wiesz, to są już nieświeże rzeczy. Od dawna powinnam się ich pozbyć, ale jakoś żal mi to zrobić...
– A zdrowia to ci nie żal? Dzieci wpadną z wizytą, skorzystają i rozchorują się. Ty zresztą też. Pozbądź się tego w cholerę, to, co musisz mieć, zamroź świeże, a następnym razem zabierz do marketu spisaną listę. I wrzucaj do wózka tylko niezbędne produkty.
Joanna wsadziła rękę do swojej torebki, wyszperała z niej portfel i zaczęła go przetrząsać. Po dłuższej chwili wręczyła mi spory stosik karteluszków.
– Zawsze przed pójściem do sklepu piszę sobie, co mam kupić – powiedziała półgłosem. – Ale kiedy już tam jestem, to wydaje mi się, że to za mało, i biorę co popadnie. Ostatnio do koszyka trafiła ogromna kapusta i mnóstwo mielonego mięsa. Ugotowałam z tego pełen garnek gołąbków. Od tygodnia tylko to jadam – westchnęła ze smutkiem w głosie. – Chcesz trochę?
Gapiłam się na nią jak wryta, a w pewnym momencie parsknęłam śmiechem. Opakowanie z mięsem wylądowało na podłodze, a ja rżałam jak głupia. Asia zerknęła na mnie zdziwiona, ale już po chwili też zanosiła się ze śmiechu. Chybotałyśmy się niczym podchmielone, aż w końcu powlokłyśmy się do salonu, podpierając się nawzajem i padłyśmy na sofę.
– Czemu tak donośnie rechczesz? – dociekała sąsiadka, gdy już się trochę uspokoiła.
Nie potrafiłam jej odpowiedzieć przez długi czas, ponieważ gdy tylko próbowałam coś powiedzieć, to chichot we mnie buzował niczym wrzątek w czajniku.
– Słuchaj, no bo widzisz... – zaczerpnęłam porządnie powietrza i kurczowo chwyciłam się oparcia sofy. – Przecież wiesz, że jadam głównie w restauracjach i pubach, ewentualnie radzę sobie kanapkami, bo zwyczajnie nie mam ochoty gotować tylko dla siebie. A ty narzekasz na nadmiar jedzenia? – znów poczułam jakieś bulgotanie w gardle, ale przełknęłam ślinę i spytałam niemal poważnym tonem. – Nie pomyślałaś, żeby mnie zaprosić na wspólny posiłek?
Była po prostu wniebowzięta
Wyraz twarzy Asi był nie do opisania.
– Wpadłabyś do mnie? Zrobiłabym gołąbki i ugotowała świeży rosół – spytała niepewnie.
– Rosół prosto z garnka? No pewnie, że bym wpadła! Janek też by się skusił na parę łyżek, bo odkąd został wdowcem, stołuje się w tych samych tanich knajpkach co ja. Staszek i Marzena również – zaczęłam wymieniać imiona osób mieszkających samotnie w bloku. – Ania z mężem też by przyjechali, w końcu ona nigdy nie przepadała za gotowaniem. Gdy ich pociechy były jeszcze małe, to może i miała jakąś motywację, ale teraz to już nie bardzo... Zaproś nas wszystkich, a zobaczysz, że nic nie zostanie!
Niebo w gębie! Joanna spojrzała z zadowoleniem. Miałam przeczucie, że zaraz się rozpłacze.
– Gołąbków ci oszczędzę, ale rosół za chwilę postawię na stole – pognała do kuchenki, a ja zaczęłam rozmyślać o niesprawiedliwości tego świata.
Podczas gdy niektórym burczy w brzuchach z głodu, drudzy zastanawiają się, jak poradzić sobie z nadwyżką pożywienia. I to wszystko ma miejsce w obrębie tego samego budynku, w bloku, który onegdaj zwano wspólnotą mieszkaniową. Skończywszy jeść drugą porcję rosołu, westchnęłam z rozkoszą.
– A może wpadnę do ciebie też następnego dnia, co ty na to?
– W takim razie ugotowałabym barszcz – powiedziała z entuzjazmem Joanna, zrywając się z miejsca. – Mam w lodówce kawałeczek szyneczki, akurat świeżo kupiony. No i zakwas chyba już mi doszedł do siebie.
– Naprawdę sprawia ci to przyjemność – parsknęłam śmiechem. Po chwili mój ton stał się poważny. – Jeśli masz ochotę, mogę zaprosić parę osób z naszej paczki. Wpadniemy do ciebie jutro na obiad całą ekipą, zupełnie jak za starych, dobrych czasów – przywołałam w pamięci imieniny i rocznice świętowane dawniej w licznym, sąsiedzkim gronie. – Jeżeli sąsiadom posmakuje twoja kuchnia, a ty nie stracisz zapału, to może zaczniesz nas stołować regularnie? Każdy dorzuci trochę grosza, żebyś nie była stratna. Ty będziesz czerpać z tego radość. My również.
Źrenice Asi lśniły niczym reflektory, gdy opuszczałam jej mieszkania najedzona do syta i ukontentowana, kierując się w stronę windy, zbyt przejedzona, by pokonywać schody. Identyczną minę zauważyłam na jej buzi kolejnego dnia, gdy sąsiedzi wpadli do niej na obiadek. I następnego, i jeszcze kolejnego. Obecnie, gdy mijam ją w drodze do spożywczaka, bez przerwy rzuca mi pogodny uśmiech. Janek-elektronik, który ciągnie za nią wózek wypełniony sprawunkami, również się szczerzy. A ja mam świadomość, że równo o szesnastej rozlegnie się u mnie dźwięk domofonu i w słuchawce usłyszę swojskie: Obiadek gotowy!
Zrobiliśmy jadłodajnię u Joasi
Na początku spotykaliśmy się tylko raz w tygodniu. Było to dla nas coś nowego, wręcz ekscytującego. Z czasem zaczęliśmy spotykać się częściej. Joanna odkryła w sobie nową pasję. Gotowanie dla większej grupy sprawiało jej niesamowitą radość. Każde spotkanie stawało się małym świętem.
Janek, Staszek, Marzena, Ania i jej mąż – wszyscy przychodzili na obiady, a rozmowy i śmiechy rozbrzmiewały w całym bloku. Początkowo były to proste dania, ale z czasem Joanna zaczęła eksperymentować. Podczas jednego z obiadów zaserwowała nam zupę dyniową z imbirem i kokosem. Innym razem zrobiła pieczeń wołową z sosem grzybowym i puree z selera. Jej umiejętności kulinarne rosły, a my byliśmy zachwyceni.
Nasze obiady zaczęły przyciągać uwagę innych sąsiadów. Z czasem dołączyły do nas kolejne osoby. Mieszkańcy bloku, którzy wcześniej nie mieli ze sobą wiele wspólnego, zaczęli się integrować. Na obiadach pojawiła się atmosfera wspólnoty, jaką pamiętaliśmy z dawnych lat. Nawet ci, którzy byli początkowo sceptyczni, zaczęli przychodzić i cieszyć się towarzystwem. Joanna stała się sercem naszego bloku. Była gospodynią, która dbała o to, żeby nikt nie czuł się samotny.
Pewnego dnia Asia zorganizowała małe przyjęcie z okazji swoich urodzin. Zaprosiła wszystkich sąsiadów i przygotowała prawdziwą ucztę. Były sałatki, przystawki, dania główne i desery. Stół uginał się od smakołyków. Wszyscy byli pod wrażeniem jej talentu. Na przyjęciu panowała radosna atmosfera, a Joanna była w centrum uwagi.
Po tym wydarzeniu, zaczęliśmy organizować różne tematyczne kolacje. Razem gotowaliśmy potrawy z różnych zakątków świata. Były wieczory włoskie, francuskie, meksykańskie i azjatyckie. Każdy przynosił coś od siebie i dzieliliśmy się jedzeniem oraz przepisami. To były wyjątkowe chwile, które zbliżyły nas do siebie jeszcze bardziej.
Czasem wspominaliśmy stare czasy, opowiadaliśmy historie z młodości, a czasem po prostu cieszyliśmy się chwilą. Nasze spotkania stały się tradycją, na którą wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością. Joanna stała się naszym kulinarnym przewodnikiem, a my jej wiernymi uczniami.
Dzięki Joannie, nasze życie stało się bogatsze i pełniejsze. Jej pasja do gotowania zbliżyła nas do siebie, tworząc coś wyjątkowego. Nasz blok znów tętnił życiem, a my cieszyliśmy się każdą chwilą spędzoną razem. I tak, każdego dnia o szesnastej, rozlegał się dźwięk domofonu i słyszałam znajome słowa: „Obiadek gotowy!”. To było nasze codzienne przypomnienie, że jesteśmy wspólnotą, która potrafi cieszyć się życiem i dbać o siebie nawzajem.
Krystyna, 62 lata
Czytaj także:
„Był rozpaczliwie beznadziejnym mężem i ojcem. Gdy zaczął krytykować własnego syna, nie wytrzymałam i pokazałam pazurki"
„Tyrałam i cierpiałam, bo sukces ma swoją cenę. Gdy w końcu rzuciłam papierami, szef zaczął mi grozić”
„Żona pojechała w delegację i słuch po niej zaginął. Po 5 latach przypadkiem spotkałem ją z nową rodziną i dzieckiem”