„Tyrałam i cierpiałam, bo sukces ma swoją cenę. Gdy w końcu rzuciłam papierami, szef zaczął mi grozić”

rozczarowana kobieta fot. iStock by Getty Images, Westend61
„Codzienny pęd sprawił, że stałam się jak maszyna. Poświęciłam się pracy i zapomniałam o własnych potrzebach i o tym, co naprawdę istotne – o czerpaniu radości z małych rzeczy. Zdałam sobie sprawę, że jeśli szybko czegoś nie zmienię, życie przecieknie mi przez palce”.
/ 12.07.2024 07:15
rozczarowana kobieta fot. iStock by Getty Images, Westend61

Moja ścieżka życia była z góry ustalona: porządne liceum, nauka na renomowanej uczelni wyższej, a następnie posada w dużej firmie. Chciałam zarabiać uczciwie, pracując w otoczeniu fachowych i sympatycznych osób. Realizując ten plan, dokładnie, etap po etapie, miałam pewność, że u jego kresu odnajdę radość i satysfakcję.

Byłam ciągle zestresowana

Niestety, szybko zdałam sobie sprawę, że to tylko iluzja. W ciągu zaledwie paru tygodni dotarło do mnie, iż o przyjaznej atmosferze mogę jedynie pomarzyć. Współpracownicy raczej wkręciliby mi sztylet między łopatki, niż pomogli w potrzebie. Uczciwe wynagrodzenie dostałabym tylko wtedy, gdybym spełniła oczekiwania przełożonych. A oni ciągle podnosili poprzeczkę.

Mimo że nierzadko zasuwałam po kilkanaście godzin dziennie, a po powrocie do mieszkania dalej ślęczałam nad dokumentami, to i tak szefostwu było mało.

Powinnaś bardziej się starać. Liczy się tylko realizacja targetu. Nic innego nie ma znaczenia – ciągle to słyszałam.

No to tyrałam. Bez przerwy zestresowana, zdenerwowana i w strachu, że sobie nie poradzę i wylecę na zbity pysk. Pod firmą czekała przecież masa osób, które z chęcią zajęłyby moje stanowisko.

Doba ciągle była za krótka

Codziennie miałam ten sam schemat dnia: podnosiłam się z łóżka skoro świt, przeważnie niewyspana i wyczerpana, bo do godziny drugiej w nocy ślęczałam nad dokumentami. Sięgałam po krople, by zakroplić oczy, nakładałam solidny makijaż, żeby zamaskować blade lico i worki pod oczami, ubierałam się w szykowny kostium i pędziłam do pracy, nie mając pojęcia, kiedy z niej wrócę.

Rozkład dnia był wręcz przepełniony. Niejednokrotnie myślałam sobie, jak dobrze by było, gdyby dzień trwał dłużej niż te nieszczęsne 24 godziny. Gnałam przed siebie niczym tornado, kompletnie nie dostrzegając momentu, w którym praca przejęła kontrolę nad całym moim życiem. Zabrakło mi czasu na relaksujący spacer wśród zieleni, odrobinę rozrywki, a nawet te malutkie przyjemności, takie jak delektowanie się lodami czy porządki w domu albo gotowanie.

Nie miałam życia prywatnego

W odróżnieniu od moich rówieśników, którzy woleli wybrać się do kina albo pogadać z przyjaciółmi, ja zasiadałam przed komputerem i tworzyłam harmonogram zadań na kolejny dzień. Kiedy zaczynałam się źle czuć, łykałam garście leków i ledwo kontaktując, szłam do pracy. Cierpiałam, ale nie dawałam tego po sobie poznać.

Podczas gdy moje koleżanki spotykały się z facetami i brały śluby, ja nawet nie miałam partnera. No bo gdzie niby mielibyśmy się poznać, a potem znaleźć czas, żeby się widywać? Całą swoją energię, czas i serce poświęciłam firmie, przekonując samą siebie, że tak musi być.

Teraz tak się zarabia, takie są zasady gry. Jak się nie dostosujemy, to klapa murowana, a potem będziemy siebie obwiniać za to, że się nie udało. I kto wie, ile jeszcze bym tak gnała do przodu, powtarzając sobie te wymówki, gdybym nie trafiła na jeden tekst w prasie.

Czułam się zmęczona

Zdarzyło się to trzy lata temu. Wracałam pociągiem z wyjazdu służbowego. Droga zajmowała parę godzin, dlatego na dworcu zaopatrzyłam się w parę pism dla pań. Nie sięgałam po tego typu lekturę od bardzo dawna. Rozsiadłam się wygodnie w fotelu i zaczęłam kartkować czasopisma. Nagle mój wzrok przykuł tekst dotyczący slow life. Zaciekawiło mnie, bo nie wiedziałam, co to takiego. Postanowiłam zgłębić temat…

„Kiedy robisz coś w pośpiechu, często działasz na oślep. Dlatego wycisz umysł, zwolnij tempo! Jedz bez pośpiechu, pisz wolniej, spaceruj spokojniej, pracuj w swoim rytmie! Wsłuchaj się w siebie i swoje pragnienia, daj sobie luz, podejmuj decyzje, ustal własne priorytety. Żyj bardziej świadomie!” – krzyczały pogrubione czcionką słowa.

Kiedy zagłębiłam się w lekturę artykułu, analizując go dokładnie kilkukrotnie, ogarnęło mnie przygnębienie. Uświadomiłam sobie z bolesną szczerością, że moja egzystencja w minionych latach przedstawiała się niezwykle nędznie. Dotarło do mnie, że ten codzienny pęd sprawił, że stałam się jak maszyna. Poświęciłam się pracy i zapomniałam o własnych potrzebach i o tym, co naprawdę istotne – o czerpaniu radości z małych rzeczy. Zdałam sobie sprawę, że jeśli szybko czegoś nie zmienię, życie przecieknie mi przez palce.

„Koniec z tym wiecznym zabieganiem! Przecież sens życia to nie tylko harówka! Najwyższa pora rozejrzeć się za czymś innym, co da mi więcej luzu!” – przeszło mi przez myśl. Wtedy autentycznie wierzyłam, że jak tylko nastanie poranek, pójdę do biura, położę szefowi na biurku papier z rezygnacją i zacznę wszystko od nowa.

Byłam sfrustrowana

Ostatecznie jednak zabrakło mi śmiałości, by to zrobić. Kiedy następnego dnia o poranku przyszłam do biura, zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. Zaczęłam rozmyślać nad tym, jak dam sobie radę bez tego zatrudnienia i skąd wezmę środki na utrzymanie.

Owszem, odłożyłam trochę kasy, ale kto wie, na jak długo wystarczy? A rodzice? Co oni pomyślą? Włożyli tyle wysiłku, żebym zdobyła dyplom. Byli tacy szczęśliwi, że nieźle mi idzie w pracy i pięłam się po szczeblach kariery. Obawiałam się, że poczują się rozczarowani, jeśli tak po prostu to rzucę.

Dlatego zamiast położyć na stole przełożonego dokument z rezygnacją, na nowo pogrążyłam się w nawale zadań. Pędziłam niczym chomik w kołowrotku. Jednak niezależnie od tego, jak wiele czasu i wysiłku wkładałam w pracę, moje samopoczucie sukcesywnie się pogarszało. To już nie było „zwykłe” przemęczenie i nerwy.

Ogarnęło mnie zmęczenie i frustracja. Przyłapywałam się na tym, że nie chce mi się już przyglądać surowym twarzom przełożonych, przysłuchiwać się ich całemu gadulstwu o celach i rezultatach, siedzieć w robocie po godzinach, a później zabierać stertę dokumentów do domu. Irytowało mnie to, że brakuje mi czasu na własne przyjemności i tylko tyrałam. Było mi przykro, że pomimo starań, nikt nie docenia mojego wysiłku oraz nie słyszę pochwał.

Miarka się przebrała

Dawniej to akceptowałam, sądząc, że tak musi być. Teraz jednak coś się we mnie buntowało. Zbierałam siły, by wprowadzić zmiany w swoim życiu. Wiedziałam, że prędzej czy później nie dam rady tego ciągnąć. Aż w końcu pewnego dnia miarka się przebrała. Mimo że dawałam z siebie wszystko, szef po raz kolejny zarzucił mi, że się obijam i jeśli nie zacznę bardziej się starać, to wylecę na zbity pysk.

– Dość tego, już się nie boję! Odchodzę i to w tej chwili! Mam serdecznie dosyć ciągłego czepiania się i popędzania! Nie traktuj mnie jak jakiegoś robota! – wydarłam się na całe gardło.

– Nic mnie nie obchodzi, czego ty tam masz po dziurki w nosie! Zamknij jadaczkę i zabieraj się do roboty! To sprawozdanie ma być u mnie na biurku najpóźniej za pół godziny – burknął szef, po czym nawet nie czekając na to, co odpowiem, pomaszerował do siebie.

Szef się wściekł

Rozsiadłam się wygodnie przed laptopem i zamiast zająć się zleconym raportem, napisałam wymówienie z pracy. Kiedy podstawiłam kartkę pod oczy przełożonego, a on zdał sobie sprawę, że to zupełnie nie to, czego oczekiwał, jego twarz przybrała kolor purpury.

– W tej mieścinie nigdzie nie znajdziesz porządnego etatu! Osobiście dopilnuję, żeby tak było! Jedyne, co będziesz mogła robić, to szorować kible w publicznej toalecie na rynku! Zadbam, żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś do niczego – rzucił z groźbą w głosie.

– I świetnie! Stokroć bardziej wolę to, niż pływać w tym korporacyjnym szambie! – zripostowałam, po czym obróciłam się na pięcie i opuściłam gabinet.

Poczułam się wolna

W tamtym momencie jutro nie miało znaczenia. Nic a nic nie przejmowałam się fakturami czy tym, co pomyślą moi rodzice. Miałam też gdzieś groźby szefa. Byłam po prostu szczęśliwa, że w końcu zdobyłam się na odwagę i wyrwałam się z tego młyna. Na sercu zrobiło mi się tak błogo i beztrosko, iż podczas pakowania gratów do kartonu, nuciłam sobie pod nosem jakąś skoczną melodię.

Proroctwa mojego byłego przełożonego kompletnie się nie ziściły. Udało mi się znaleźć pracę w bibliotece. Od zawsze uwielbiałam czytać książki, ale w ostatnim czasie ciągle brakowało mi wolnych chwil na lekturę. Aktualnie mogę czerpać przyjemność z robienia czegoś, co jednocześnie przynosi korzyści. Zero stresu. Nie ma żadnego ciśnienia na wyniki, żadnego spinania się. Nikt mi nie dyszy nad karkiem, nie puszcza w trąbę, nie straszy i nie drze japy. I powiem Wam, że to jest po prostu świetne.

Miałam wsparcie rodziców

Nawet moi rodzice przyznali, że dobrze postąpiłam. Obawiałam się trochę ich reakcji, myślałam, że będą rozczarowani moim wyborem, ale pozytywnie mnie zaskoczyli. Kiedy tylko usłyszeli o moich przeżyciach z ostatnich lat, to złapali się za głowy z niedowierzaniem.

– Skarbie, podjęłaś słuszną decyzję! I żałujemy, że zajęło ci to tyle czasu! Zdrowie psychiczne i poczucie szczęścia są cenniejsze od kasy! – stwierdzili jednogłośnie.

Fakt, teraz moje wynagrodzenie jest sporo niższe niż za czasów pracy w korporacji, ale jakoś sobie radzę. Kiedyś w ogóle nie byłam w stanie wydać zarobionych funduszy. Wprawdzie odkładałam kasę na konto bankowe, ale tak naprawdę nie cieszyło mnie to.

Przestałam już co miesiąc kupować nowe fatałaszki i obuwie, ale nareszcie mam poczucie, że faktycznie żyję pełnią życia. Kiedyś byłam jak duch samej siebie, chodzący kłębek stresu. Nieustannie zaprzątała mi głowę tylko praca i te rozmyślania nie pozwalały mi spać po nocach.

Jestem szczęśliwa

W wolnym czasie robię to, na co w danej chwili mam ochotę. Czasami po prostu wychodzę na długi spacer, innym razem wybieram się do kina, a niekiedy odkrywam w sobie pasję do gotowania (kto by pomyślał, że to takie przyjemne zajęcie). Zdarza się też, że zostaję w domu, wtulam się w ramiona mojego faceta (tak, nareszcie się udało i jestem w związku) i wspólnie oglądamy jakiś ciekawy film.

Jesteśmy parą od kilku miesięcy i bardzo dobrze się dogadujemy, dlatego regularnie rozmawiamy o tym, by zamieszkać razem. Mam pozytywne nastawienie do życia i cieszę się, że w końcu to zrozumiałam. W końcu nie po to żyjemy, by tylko chodzić do pracy!

Renata, 35 lat

Czytaj także: „Z cichej, nieśmiałej dziewczyny zrobiłem imprezowiczkę i hulajduszę. Bezradnie patrzyłem, jak flirtuje z innymi facetami"
„Po rozwodzie miałam chęć na gorący romans z jakimś przystojniakiem. Nie dostrzegałam, że mój ideał siedzi biurko obok”
„Straciłem szansę na rodzinę, bo wolałem kasę i panienki na skinienie. Nie wiedziałem, że gdzieś tam rośnie mój syn”

 

Redakcja poleca

REKLAMA