Wyszłam za mąż za Piotrusia Pana to teraz mam. Wszystko robię sama, a on w tym czasie bawi się w najlepsze. Dla niego opieka nad dziećmi o prowadzenie domu kojarzy się z leżeniem na kanapie.
Imponował mi wytrwałością
Jacek był moim sąsiadem. Popołudniami chadzał do ogniska muzycznego, gdzie uczył się grać na różnych instrumentach. Pewnie bym o tym nie wiedziała, gdyby nie fakt, że od czasu do czasu szlifował swoje umiejętności w domu, a przez cienkie ściany w bloku wszystko słychać doskonale.
Najmniej dokuczliwe były ćwiczenia na gitarze (dopóki nie kupił porządnego wzmacniacza) i pianinie, trudniej było wytrzymać, gdy grał na flecie, natomiast gdy odkrył saksofon – w domu zrobiło się nie do zniesienia. Zwłaszcza że on ten saksofon pokochał z całych sił i grywał na nim gdy tylko mógł.
Moi rodzice zachodzili w głowę, co zrobić, by cały blok nie był zmuszony wysłuchiwać kiksów początkującego saksofonisty, aż w końcu wraz z sąsiadami znaleźli rozwiązanie. Na poddaszu, obok suszarni, było puste pomieszczenie (miała tam być wózkarnia, ale pomysł się nie sprawdził). Panowie wspólnymi siłami lokum odnowili i wyciszyli, dzięki czemu Jacek zyskał całkiem spore pomieszczenie, w którym mógł spokojnie ćwiczyć, nie zakłócając spokoju sąsiadom.
Fascynowała mnie zawziętość, z jaką Jacek oddawał się swojej pasji. Coraz częściej zaglądałam do jego samotni, by posłuchać, jak gra. A grywał coraz więcej znanych melodii. Często nuciłam pod nosem wraz z nim. W końcu zaproponował, byśmy wykonali coś we dwoje.
– Masz fajną barwę głosu – powiedział, gdy skończyliśmy kawałek.
– Serio? – zdziwiłam się.
– Serio. Nie myślałaś, żeby śpiewać?
– Ale w sensie, że na scenie?
– No. Myślę, żeby założyć zespół. Na początek można byłoby grać na weselach.
– Wow. A o jakim składzie myślisz?
– Perkusja, klawisze, ja na gitarze i saxie, no i twój wokal.
– Super, wchodzę w to!
Początki kariery były radosne
Spotykaliśmy się we czwórkę: Tomek na bębnach, Agata na klawiszach, ja i Jacek, zwykle dwa razy w tygodniu. Po kilku miesiącach mieliśmy przygotowany już całkiem pokaźny repertuar. W końcu udało nam się załapać na jakąś lokalną imprezę, potem na jedno wesele, drugie... Okazało się, że spodobaliśmy się ludziom i wzajemnie nas sobie polecali. Wkrótce poznaliśmy siłę marketingu szeptanego.
W taki sposób trafiliśmy do lokalnego klubu. Poszukiwali zespołu, który wykonywałby na żywo muzykę w piątkowe wieczory. Ktoś nas polecił, właściciel skontaktował się z Jackiem, zaproszono nas na wieczór próbny i spodobaliśmy się. Graliśmy tam przez kilka lat, do czasu aż nam się skład lekko posypał. Aneta wyjechała do innego miasta, a ja dostałam pracę i nie miałam już tyle czasu, co dawniej.
Jacek się nie poddawał. Wraz z Tomkiem znaleźli nowego pianistę z ciekawym wokalem oraz basistę, zmienili też repertuar na nieco ambitniejszy. Granie w lokalu i na weselach, choć przynosiło kasę, przestało im wystarczać. Coraz częściej pojawiali się na różnych imprezach i eventach, nagrali swój pierwszy clip, zaczęli myśleć o zarejestrowaniu płyty. W końcu trafili do lokalnej telewizji, później do radia i tak zaczęła się ich kariera.
Wspólnie stworzyliśmy rodzinę
Przez te lata bardzo zbliżyliśmy się z Jackiem do siebie. Mieliśmy podobny gust muzyczny, ponadto nieustannie podziwiałam jego talent, zwłaszcza to, co potrafił wyczarować na saksofonie. Fakt, że odeszłam z zespołu, nie zmienił naszych relacji i z biegiem czasu zaczęliśmy myśleć o założeniu rodziny.
W końcu wzięliśmy ślub oraz kupiliśmy na kredyt małe mieszkanko. Ja miałam stałą pracę, Jacek za każdy występ dostawał coraz wyższe honoraria. Jego zespół cieszył się coraz większą popularnością, pojawiali się w ogólnopolskich rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych, wydali wymarzoną płytę, występowali też na rozmaitych festiwalach muzycznych.
Gdy pytałam Jacka o plany na przyszłość, nieustannie odpowiadał:
– Jak powiedział Woody Allen: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach na przyszłość”. Jowitko, zobaczymy, co przyniesie los.
– Wiem, ale przecież chcieliśmy mieć dzieci...
– I co stoi na przeszkodzie? Starania możemy zacząć choćby zaraz.
– No ale żeby powiększać rodzinę, to trzeba jakiejś stabilizacji finansowej – oponowałam nieśmiało.
– A czego nam brakuje? Ty masz etat, ja zarabiam niezłą kasę. Wystarcza nam nie tylko na spłatę kredytu i przyzwoite życie, ale jeszcze coś tam odkładamy przecież, prawda?
– Tak, ale dzieci to dodatkowe wydatki...
– Damy radę! Nic się nie martw.
No to się nie martwiłam...
Na świecie pojawiły się dzieci
W końcu na świat przyszedł Staś. Jacek był dumnym tatą, jednak mocno z doskoku – akurat zaczęli trasę koncertową, gdy wróciłam ze szpitala z dzieckiem do domu. Byłam więc zdana praktycznie sama na siebie. Na szczęście w tych pierwszych, najtrudniejszych tygodniach, pomogła mi moja mama, która wzięła kilka dni urlopu w pracy, a gdy już jej się wolne skończyło, przyjeżdżała do mnie po pracy odciążyć mnie nieco.
Po skończonym urlopie macierzyńskim planowałam oddać Stasia do żłobka i wrócić do pracy, ale okazało się, że znów jestem w ciąży. Lekarz trochę się martwił moimi wynikami, które nie były do końca dobre, toteż zaproponował mi zwolnienie lekarskie. Zastanawiałam się tylko chwilę.
– Jeśli wrócę do pracy, to co może się stać?
– Boję się, że może pani stracić tę ciążę. Jest też parę mniejszych zagrożeń. Sugerowałbym jednak zostać w domu.
– Zdrowie jest najważniejsze. Do tego Staś na tym skorzysta, nie będzie musiał iść do żłobka.
– A tym samym nie przyniesie stamtąd infekcji, które mogłyby zaszkodzić ciężarnej mamie.
– Tak, ma pan rację, panie doktorze. Muszę zadbać o siebie i dzieci.
W ten sposób spędziłam w domu kolejne miesiące, aż do rozwiązania. Na świecie powitaliśmy tym razem Zosię. Jacek nie posiadał się z dumy. Choć lubił spędzać wolny czas ze Stasiem, to córka była jego oczkiem w głowie. Nie oznaczało to oczywiście, że angażował się w opiekę nad dziećmi. Na początku znów musiałam liczyć na pomoc mojej mamy, a później generalnie dawałam sobie radę sama.
Przy dwójce dzieci było co robić. Staś był ruchliwym i ciekawskim dzieckiem, wszędzie go było pełno i musiałam mieć oczy dookoła głowy. Zosia miała bardzo delikatny sen, w ciągu dnia musiałam mocno się postarać, by pospała choć trochę. Staś zadania nie ułatwiał, kluczowe więc było, by zająć go czymś w czasie, gdy siostrzyczka zaśnie. Wówczas miałam chwilę – nie, nie dla siebie, ale by ogarnąć kuchnię, przygotować obiad czy załadować pranie do pralki.
Tyrałam na dwa etaty
O Jacku nie mogłam nawet powiedzieć, że jest „niedzielnym ojcem”. W weekendy nigdy nie było go w domu, czasem spędzał z nami dwa lub trzy dni w tygodniu, ale wówczas jego pomoc ograniczała się do wyjścia z dziećmi na spacer czy rozładowania energii Stasia. I tak byłam wtedy szczęśliwa, bo mogłam spokojnie ogarnąć mieszkanie, podszykować jedzenie czy skoczyć na większe zakupy. Wyprawa po sprawunki z dwójką maluchów była drogą przez mękę, więc wykorzystywałam każdą chwilę, gdy mogłam dzieciaki zostawić pod opieką ich ojca.
Mój urlop niestety dobiegł końca. Jak mówił mój mąż: wykorzystałam wszelkie możliwości „migania się od pracy”. Tak, bo on uważał, że ja to mam dobrze, bo sobie siedzę w domu i nie muszę chodzić do roboty. Nawet nie próbowałam mu tłumaczyć, w jak wielkim jest błędzie, bo zaraz zaczynał opowiadać, jak to on ciężko pracuje. Jakoś mniej chętnie mówił o tym, jak zabawia fanki. Najwyraźniej uważał, że nie wiem i się nie dowiem…
W każdym razie z bólem serca musiałam posłać Stasia do przedszkola a Zosię do żłobka, sama zaś wróciłam do pracy. Kierownictwo poszło mi na rękę i mogłam wychodzić nieco wcześniej do domu, zabierając pracę ze sobą. Efekt był taki, że odbierałam dzieci z przedszkola i żłobka, po drodze robiłam zakupy, w domu ogarniałam etat gospodyni domowej, a gdy dzieci szły spać – kończyłam swoje zadania przyniesione z pracy.
Kilka miesięcy później niespodziewanie odwiedziła mnie przyjaciółka. Totalnie nie byłam przygotowana na jej wizytę, a zapowiedziała się telefonicznie z zaledwie półgodzinnym wyprzedzeniem…
– Wiem, powinnam była uprzedzić cię wcześniej – usprawiedliwiała się od progu. – Ale w ostatniej chwili zmieniły mi się plany.
– Jolu, cieszę się, że cię widzę, tylko wiesz, nie byłam przygotowana, mam bałagan…
– Jowitka, mam trójkę dzieci, wiem, jak wygląda mieszkanie po przejściu tornada! – roześmiała się. – Po drodze kupiłam ciasto, zaraz zrobię kawę, tylko powiedz, gdzie co masz.
Rzeczywiście nader zręcznie przygotowała nam podwieczorek, Staś zajął się podarowanymi mu przez ciotkę samochodzikami, a Zosia mościła się na kolanach Joli.
– To opowiadaj, co u ciebie! – zarządziła. – Tylko mi nie wciskaj kitu, że jest w porządku. Widzę, że jesteś przemęczona.
– Jestem totalnie zmęczona! – przyznałam się całkiem niespodziewanie dla samej siebie. – Całymi dniami niańczę dzieci, a mój mąż baluje sobie z fankami, artysta jeden! Odpoczywam praktycznie tylko w pracy. Czy to normalne?
– Nie, to nie jest normalne. Ale Jacek się nie zmieni, chyba że kapela im się rozpadnie. Polecę ci fajną dziewczynę do pomocy, zajmie się dziećmi i ogarnie dom, a ty w tym czasie będziesz mogła wyjść na siłownię, do kosmetyczki czy zwyczajnie na spacer. Nie jest droga, ma doświadczenie, pracowała u mnie. A za parę lat dzieciaki pójdą do szkoły i będzie lepiej. Głowa do góry!
Jowita, 37 lat
Czytaj także:
„Babcia nienawidziła bycia matką, bo całe życie pragnęła być lekarzem. Zrezygnowała z ambicji, bo mąż jej tak kazał”
„Mąż nie mógł zdzierżyć, że w naszym domu to ja noszę spodnie i więcej zarabiam. Odszedł do kochanki, gdy byłam w ciąży”
„Obiecałam sobie, że nigdy nie będę jak moja matka. Nie dam się zagrzebać w praniu, sprzątaniu i w roli służącej”