Córka była moim oczkiem w głowie, przychyliłabym jej nieba. Ale w pewnym momencie zaczęło niepokoić mnie jej zachowanie. Myślałam już o najgorszym, że jest na dobrej drodze do stoczenia się. Prawda mnie zszokowała.
Nie szło jej najlepiej
– Trzy plus? Przecież cały weekend odpytywałem cię z ułamków i wszystko umiałaś! To jest niemożliwe, że kolejny sprawdzian poszedł ci tak słabo! – głos Adama niósł się po całym domu.
– Połowa klasy dostała pały – broniła się Ewa.
– Jedynki, nie pały – poprawił ją Adam.
– A ty mówiłaś, że jesteś dobrze przygotowana! Tyle czasu nad tym siedzieliśmy – nie dawał za wygraną mój mąż.
Nie musiałam wchodzić do salonu, by wiedzieć, jaki widok tam zastanę. Ewa stała niemalże na baczność, a Adam przemierzał po raz setny trasę okno – drzwi.
– Czołem, panie generale – posłałam Adamowi gniewne spojrzenie.
– Mama! – Ewa rzuciła mi się na szyję. – Myślałam, że będziesz dopiero w nocy – jej uśmiech niezmiennie od jedenastu lat sprawiał, że moje serce topniało.
– Prezentacja poszła mi tak dobrze, że zdążyłam na wcześniejszy pociąg. Ale słyszę, że i u ciebie sukces, bo klasówka z ułamków zaliczona?
– Ale tylko na tróję… – spuściła wzrok.
– Nie każdy musi być matematycznym geniuszem, córciu – popatrzyłam na Adama z wyrzutem. – Jesteś świetna z angielskiego. A właśnie! Czy mi się wydaje, czy nie świętowałyśmy jeszcze twojej ostatniej piątki ze sprawdzianu z czasów?
– Idziemy na lody? – moja córka od razu się rozpromieniła.
– Tak. We dwie. Taki babski wypad – syknęłam w stronę męża.
Nie chciał założyć rodziny
Kiedy los postawił na mojej drodze Adama, Ewa miała trzy lata. Nigdy nie poznała swego biologicznego ojca. Mnie wydawało się, że znam go bardzo dobrze. Byliśmy z Karolem parą od końca studiów. Kochałam go i traktowałam jak najbliższego przyjaciela. Ale tego dnia, kiedy zrozumiałam, że moje permanentne zmęczenie wynika nie tylko z przepracowania, ale przede wszystkim z obecności w moim ciele małego człowieka, dowiedziałam się, jaki był naprawdę.
Kiedy przy kolacji pokazałam mu test ciążowy, najpierw się uśmiechnął. Ale z każdą minutą markotniał. Aż w końcu wypalił:
– Kinga, ja nie jestem gotowy na rodzinę. Wolny związek dwojga dorosłych ludzi jest OK, ale dziecko to zobowiązanie, odpowiedzialność. Chcę być z tobą. Ale bez dziecka – urwał.
Najpierw przyszła złość i niedowierzanie.
– Jak to nie jesteś gotowy? Sypiamy ze sobą od czterech lat, więc chyba brałeś, do cholery, taką ewentualność pod uwagę – nie umiałam ukryć emocji, a ciążowe hormony nie pomagały.
– Myślałem, że to się nam nie przytrafi – przyznał z rozbrajającą szczerością.
Potem był strach, desperacja, próby przekonania go, żebyśmy spróbowali jednak być rodziną, zapewnienia, że będzie nam dobrze. Karol był jednak niewzruszony. Popatrzyłam w lustro i podjęłam życiową decyzję. „Nie, to nie. Nie pozwolę się więcej poniżać” – wyszeptałam do swego odbicia, spakowałam walizkę i wyprowadziłam się do przyjaciółki.
Musiałam dać sobie radę sama
Pierwsze dni były koszmarem. Chociaż wiedziałam, że to jedyna właściwa droga, było mi smutno. Czułam się oszukana. A wizja samotnej ciąży była dla mnie życiową tragedią.
– Boję się, że w szkole rodzenia będę siedzieć i płakać. Albo w ogóle stamtąd ucieknę. A poród? Wszystkie kobiety z mężami, a ja z kim? Sama? – łkałam w rękaw przyjaciółki.
– Kinga, nie będzie tak źle… Będę z tobą – Iwona parzyła mi melisę i robiła wszystko, bym nie wykończyła się nerwowo.
– Gdzie? W szkole rodzenia czy na porodówce? – chlipałam.
– Tam gdzie będzie trzeba! Od zawsze to kobiety wspierały kobiety w takich chwilach, rodzenie z facetami to wymysł współczesności. Faceci polowali, a nie odbierali porody, ewentualnie czekali za jaskinią, a nie trzymali żonę za rękę – zżymała się moja przyjaciółka.
Nienawidziłam tych jej gadek, ale wiedziałam, że mam do wyboru albo się kompletnie rozsypać, albo przyjąć życie takim, jakie jest. Wybrałam tę drugą opcję. Skupiłam się na ciąży. Wykasowałam numer Karola z telefonu, wynajęłam kawalerkę, wiłam gniazdko dla siebie i Ewuni.
– Co zrobisz, jeśli po porodzie pan dawca sobie przypomni i będzie chciał zostać jej ojcem? – testowała mnie Iwona.
– Nie sądzę, bo od dnia, kiedy się wyprowadziłam, ani razu do mnie nie zadzwonił. A nie, sorry, raz po pijaku, krzycząc, że wrabiam go w dziecko. Dlatego spokojnie, nic się nie martw. Ewa będzie tylko moją córką. W rubryce ojciec wpiszę „nieznany”. Tak będzie najlepiej – zapewniałam.
To twardziel o gołębim sercu
Nim Ewa pojawiła się na świecie, oswoiłam się z sytuacją na tyle, że zaczęłam naprawdę w to wierzyć. Gdy Iwona wiozła mnie do porodu, gładziłam brzuch i szeptałam do Ewuni: „Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, wszystko się nam ułoży”.
Przypomniałam sobie o tych słowach trzy lata później, kiedy koleżanka z pracy przedstawiła mi swojego brata Adama, starszego ode mnie o osiem lat. Był wojskowym.
– Twardziel o gołębim sercu – zaanonsowała go Anita.
I miała rację. Adam sprawiał wrażenie niewychodzącego nigdy z roli kaprala, ale przy bliższym poznaniu okazał się fajnym, opiekuńczym facetem. Kiedy poznawał moją Ewę, cała dygotałam. Nie miał dzieci i bałam się, że nie będzie wiedział, jak zdobyć serce trzylatki. Ale kiedy kwadrans później kolorował świnkę Peppę, zrozumiałam, że moje obawy były na wyrost.
Adam szybko pokochał Ewę jak swoją córkę. Kiedy dwa lata później wzięliśmy ślub, zaproponował, że ją przysposobi. Byłam równie szczęśliwa, co zaskoczona.
– Przecież Ewa i tak mówi do mnie „tato”, więc to chyba tylko formalność
– przekonywał.
Był dla mojej Ewy świetnym ojcem. Dbał o nią, troszczył się, poświęcał dużo czasu, ale i wymagał. Z każdym rokiem coraz więcej. Zawsze tłumaczył, że to dla dobra Ewy. Nie inaczej było i tym razem.
– Musiałeś? Wiesz, że bardzo się starała, ale matematyka nie jest jej mocną stroną – zaczęłam od progu sypialni.
– To nie jest balet, że trzeba mieć predyspozycje. Tu wystarczy przysiąść i się nauczyć. Matematyka jej się w życiu przyda. Musi być z niej dobra.
– Adam, ona jest jeszcze dzieckiem! Musi mieć czas na naukę, ale i na zabawę, swoje pasje.
– Przecież ma! Jak odrobi lekcje i się nauczy do sprawdzianu!
Chciał, by miała same piątki
Nie mogliśmy w tej kwestii dojść do porozumienia. Nie wiedziałam, co zrobić, by Adam dał naszej córce więcej luzu.
– Wojskowy dryl w pełnej krasie. Mówiłam ci, żebyś nie wychodziła za tego żandarma – śmiała się Iwona w czasie jednego z naszych spotkań. – Żartuję. Wiem, że to fajny facet, ale nie może tak cisnąć małej, bo to się źle skończy.
Poczułam dreszcz na plecach. „Czyli nie tylko ja się boję, że katastrofa jest już blisko” – przebiegło mi przez myśl.
– Może to nie jest aż taki problem, w innych kwestiach wszystko jest OK… – próbowałam przekonać na głos samą siebie.
– Halo! To jest zamach na jej wolność! Naprawdę nie pamiętasz już, do jakich rozmiarów urastają takie niezrozumienia, kiedy się ma naście lat? – Iwona popatrzyła na mnie z autentycznym wyrzutem. – Jak jej nie odpuścicie, to się od was odwróci, zacznie zwiewać z domu, wda się w kiepskie towarzystwo. I dopiero wtedy zobaczycie, co to znaczy mieć prawdziwe problemy z dzieckiem.
– Dzięki. Właśnie to chciałam od ciebie usłyszeć – fuknęłam. – I nie: „odpuścicie”, „zobaczycie”, bo to nie ja ją gnębię o piątki ze wszystkiego, tylko Adam.
– Nie szkodzi. To wystarczy, żeby dom jej się kojarzył z nierealnymi wymaganiami i niechęcią do wracania do niego. Dom to wy – podkreśliła ostatnie zdanie.
Z domu zaczęły ginąć rzeczy
Wiedziałam, że Iwona ma absolutną rację. Żyłam z odpalonym w głowie alarmem, ale w naszym domu nagle zagościł spokój. Adam miał sporo pracy, więc i mniej możliwości nadzorowania Ewy, ta starała się jak najlepiej przygotowywać do kolejnych sprawdzianów i kartkówek. Ostatnio zaczęła później wracać ze szkoły, ale tłumaczyła to wspólną nauką z koleżankami.
– Dopóki nie ma kolejnych trój, niech wraca, kiedy chce – skwitował Adam. – No, oczywiście nie później niż o dwudziestej! – dodał, gdy spojrzałam na niego zdziwiona.
Nim się spostrzegłam, nadeszła zima. Tego dnia koszmarnie mnie przewiało. Całe popołudnie chodziłam po domu, dygocząc.
– Ewa, nie widziałaś mojego swetra? Tego grubego. Coś mnie chyba rozkłada, zimno mi jak diabli, a jego nigdzie nie ma.
Ewa drgnęła jak rażona prądem.
– Tego brązowego, co leżał w szafie?
– Leżał?
– No leżał… Leży pewnie… Tam go kiedyś widziałam – Ewa nie odrywała oczu od trzymanej w ręku książki. – Nie mam pojęcia. Może go komuś pożyczyłaś?
– Stary wełniany sweter? No co ty! Kto by go chciał nosić? – rozbawiona pomysłem córki poszłam szukać dalej. Na marne, bo ulubionego swetra na wypadek wyjątkowego zimna nigdzie nie było.
Przeczesując kolejne szafy, śmiałam się do siebie, że chyba jednak nie jesteśmy tak uporządkowani, jak nam się wydaje, bo parę dni wcześniej to Adam nie mógł znaleźć jakiejś ciepłej bluzy. Miałam mu nawet o tym powiedzieć, kiedy następnego dnia rano spotkałam go grzebiącego nerwowo w lodówce.
– Znowu coś nam zginęło? – objęłam go od tyłu.
– Jak ty to robisz, że tyle jesz, a nic ci w boczki nie idzie – Adam wyjął głowę z lodówki i odwzajemnił mój uścisk.
– Słucham? – popatrzyłam na niego z oburzeniem.
– Ostatnio mam wrażenie, że w tym domu mieszkają jeszcze co najmniej ze dwie osoby. Wczoraj kupiłem prawie pół kilo żółtego sera i szynkę. Dziś zostały dwa ostatnie plasterki. Ja ci nie żałuję, ale masz, kobieto, spust – puścił do mnie oko.
– Mówisz o tej sztabie sera, która zajęła pół lodówki? Przecież na pewno dalej tu leży – odsunęłam go i oniemiałam. Lodówka świeciła pustkami. – Jeszcze wieczorem było tu jedzenie dla połowy kompanii.
– Może nasza nastolatka ma taki wilczy apetyt. Niech je i rośnie! A my zjemy to, co zostało. Masz ochotę na… kukurydzę z ketchupem? – wybuchnął śmiechem.
Naprawdę zaczęłam się o nią martwić
Zagadka znikającego jedzenia rozwiązała się już dwa dni później. Wstałam wcześniej niż zwykle. Kiedy weszłam do kuchni, Ewa kończyła wrzucać do plecaka zawartość lodówki. Na mój widok zamarła.
– Ty to wszystko zjesz? – wydukałam.
Ewa spłonęła rumieńcem.
– To do szkoły… Mamy takie warsztaty… Z gotowania – widziałam, że kłamie.
W gardle urosła mi ogromna gula. A pierwsze, co przyszło do głowy, to bulimia. „Iwona miała rację. Zrobiliśmy jej krzywdę tą presją. Znika z domu, wraca coraz później, a teraz jeszcze nabawiła się zaburzeń w odżywianiu”. Patrzyłam na moją córkę i nie mogłam wydusić słowa. Ewa przerwała niezręczną ciszę.
– Bo się spóźnię, pa, mamo – wyrzuciła jednym tchem i zniknęła.
Od razu usiadłam do laptopa. Zaczęłam czytać. O bulimii, pomocy osobom kompulsywnie się objadającym, terapii rodzin. Czułam, że za chwilę zwariuję. Kiedy spostrzegłam, że jest już trzynasta, ubrałam się i… pobiegłam pod szkołę Ewy. Nie miałam żadnego planu. Ale wiedziałam, że muszę natychmiast przytulić moją córkę.
Zobaczyłam ją od razu. Nie była sama. Razem z koleżanką dźwigały plecaki, pod których ciężarem aż się uginały. Nie poszły w stronę osiedla. Oglądając się za siebie szły w kierunku ogródków działkowych. Ruszyłam za nimi. Kiedy zatrzymały się przy małej, rozpadającej altanie, stanęłam schowana za krzakiem.
„Będę się za to smażyć w piekle, ale muszę się dowiedzieć, co one kombinują – myślałam. – Jezu, a jeśli one tu palą jointy albo piją alkohol?”.
Moje rozmyślania przerwał widok kobiety, która wyszła z altany. Miała na oko z sześćdziesiąt lat, twarz pooraną zmarszczkami. A na sobie mój brązowy sweter. Dziewczynki jak na komendę otworzyły plecaki. Jedna przez drugą wyciągały z nich jedzenie, jakiś koc, puszki z konserwami. A obdarowana kobieta stała i płakała.
Kiedy ocierała twarz, jej wzrok spotkał się z moim, a przestraszone dziewczynki spojrzały w stronę krzaków, zza których nawet nie wiem kiedy wyszłam.
– Mama? – Ewa nie umiała ukryć zaskoczenia. – Co ty robisz w tych krzakach?
– Ewuniu, co tu się dzieje? – stanęłam między córką a kobietą z altanki. – Kim pani właściwie jest?
– Mamo, spokojnie, to pani Zosia. Ona tu mieszka – Ewa zaczęła niepewnie. – Byłyśmy tu z Olgą na spacerze i zobaczyłyśmy, że ktoś tu jest. Postanowiłyśmy trochę pomóc – dokończyła niemalże
szeptem.
– Przepraszam, to moja wina. Powinnam od razu odmówić. Ale dziewczynki nalegały. Mówiły, że to prezenty od ich rodziców – kobieta wskazała drżącą ręką na jedzenie. – Przykro mi, że sprawiłam kłopot.
Wzruszyło mnie ich postępowanie
Ewa i Olga stały cicho ze spuszczonymi głowami.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że wynosisz jedzenie dla pani z działek? – przyklęknęłam obok Ewy.
– Bo byście mi z ojcem kazali się uczyć do sprawdzianu z matmy, a nie tracić czas na pomaganie – wyrzuciła z siebie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Łzy naszły mi do oczu. „Boże, a ja podejrzewałam ją o pierwsze próby z alkoholem albo innymi używkami”.
– Może wejdźmy do środka. Miejsca mało, ale zapraszam – kobieta wskazała ręką altankę.
Przez kolejną godzinę siedziałam w maleńkim, ale schludnym wnętrzu domku letniskowego, który od dwóch lat był jedynym schronieniem pani Zosi. Nie mogłam uwierzyć, że ta starsza, miła kobieta naprawdę koczuje w altance.
– Jakim cudem pani tu nie zamarza? – kręciłam głową z niedowierzaniem.
– Ostatnia zima na szczęście nie należała do wyjątkowo srogich. Dogrzewam się na tyle, na ile mnie stać – kiwnęła głową w stronę małego piecyka na butlę gazową.
Historii pani Zosi słuchałam ze ściśniętym gardłem. Całe życie pracowali z mężem w gospodarstwach rolnych. Zazwyczaj za mieszkanie i niewielką pensję. Nie zawsze gospodarz był na tyle uczciwy, by ich ubezpieczyć czy odprowadzić za nich składki. O emeryturze mogli więc tylko marzyć. Nie mieli dzieci. Byli dla siebie całym światem i raz lepiej, raz gorzej, ale sobie radzili.
– Aż do dnia kiedy Roman zachorował. Rak zjadł go w dwa miesiące. Po jego odejściu kompletnie się załamałam. Wie pani, co mam na myśli… – chrząknęła. – Parę razy zaspałam do pracy, nie byłam w stanie pielić pola, więc gospodarz po prostu mnie wyrzucił. A ja nie miałam dokąd pójść. Dlatego wylądowałam tu. Wierzę, że jeszcze kiedyś odbiję się od dna. Naprawdę się staram… – westchnęła smutno.
Kiedy opuszczałam z dziewczynkami altankę, byłam pewna, że nie można tak tej kobiety zostawić. Wiedziałam, że jak tylko dotrzemy do domu, zadzwonię do ośrodka pomocy społecznej.
– Głowa do góry, moje bohaterki! Pomożemy pani Zosi. Może miasto ma wolne jakieś tymczasowe mieszkanie. A jeśli nie, to zrobimy akcję pomocową i uzbieramy na jakiś mały pokoik dla waszej znajomej – starałam się uspokoić dziewczynki, bo widziałam, jak niepokoją się o los starszej pani.
– Dziękuję ci, mamo. Jesteś super! – Ewa oplotła ramionami moją szyję.
– Nie, kochanie. To ty jesteś super – przytuliłam ją z całych sił.
Tego wieczoru, patrząc na moją śpiącą córkę, pomyślałam, że może nie zostanie laureatką olimpiady matematycznej ani nie będzie przynosić zawsze świadectw z czerwonym paskiem. Ale mimo wszystko należą jej się wszystkie nagrody i pochwały świata. Bo najważniejsze egzaminy – z empatii i uważności na drugiego człowieka – zdaje celująco.
Kinga, 35 lat
Czytaj także:
„Zaszłam w ciążę z mężem przyjaciółki. Ja żałowałam, a ona się cieszyła, bo wyświadczyłam jej przysługę”
„Przy Wandzie mogłem poczuć się jak w prawdziwej bajce. Ona była bogatą królową, a ja nędznym żebrakiem”
„Rozbiłam związek córki. Nic na to nie poradzę, że jej facet wolał w łóżku kogoś bardziej doświadczonego”