Kamil od zawsze śmiał się z mojego zamiłowania do gier losowych i wiary w łut szczęścia.
– Płacisz podatek od głupoty – często powtarzał, gdy przy okazji wizyty w galerii handlowej biegłam do najbliżej kolektury, żeby puścić kupon lotto czy kupić zdrapkę. – Ty myślisz, że wygrasz? Naiwnych nie sieją, bo sami się rodzą – podśmiewał się ze mnie przy każdej możliwej okazji.
To była zabawa
Od zawsze grałam w lotto, a mąż się z tego podśmiewał. Ja jednak nie zwracałam uwagi na jego sceptyczne podejście i wierzyłam, że kiedyś los i do mnie się uśmiechnie. Oczywiście nie byłam jakąś nałogową graczką. Co to, to nie. Do hazardu było mi jeszcze bardzo daleko. Doskonale wiedziałam, że granica jest cienka i bardzo łatwo ją przekroczyć, dlatego nie przekraczałam progu salonów z automatami i nie korzystałam z internetowego kasyna.
Po prostu raz w tygodniu, najczęściej podczas sobotnich zakupów, skreślałam pakiet swoich własnych liczb i później śledziłam wyniki losowania. Przy okazji kupowałam też kilka zdrapek, które zdrapywałyśmy wspólnie z córcią. Madzia miała jedenaście lat i świetnie się bawiła, szukając koniczynki, słonika lub innego symbolu oznaczającego wygraną.
Czy wygrywałyśmy? Oczywiście, że tak. Były to symboliczne kwoty typu pięć lub dziesięć złotych. Ale, ile było przy tym radości. Gdy okazywało się, że trafiłyśmy na przykład trzy słoneczka oznaczające całe trzy złote wygranej córcia podskakiwała niemal pod sufit.
Wymarzonego miliona jednak nie udało mi się nigdy trafić. Trójka w lotto to był mój największy wyczyn. Wygrana przyszła jednak z zupełnie innej strony niż się spodziewałam.
Z nudów wysłałam SMS-a na konkurs
Pewnego dnia w pracy akurat miałam mniej klientów niż zwykle. Pracowałam w sklepiku z używaną odzieżą, gdzie najczęściej spędzałyśmy czas wspólnie z moją szefową. Tym razem Monika pojechała jednak do księgowej i urzędu skarbowego, a ja zostałam na naszym posterunku sama. Akurat nie było żadnej dostawy. Ubrania równiutko wisiały na wieszakach, sklep był posprzątany, a klienci wcale nie walili drzwiami i oknami.
Była środa, a u nas dostawy pojawiały się w czwartki. Oznaczało to, że ciuszki były porządnie przebrane. Stałe klientki doskonale wiedziały, że lepiej przyjść jutro, żeby natrafić na coś naprawdę fajnego.
Czas urozmaicałam sobie słuchaniem radia. I właśnie wtedy spiker ogłosił konkurs. Trzeba było wysłać SMS ze swoim imieniem, aby wziąć udział w losowaniu wakacyjnej loterii. Codziennie ktoś wygrywał zestawy kosmetyków, rower i jakieś gadżety typu kubki oraz plecaki. Główną nagrodą miał być samochód.
Weszłam na stronę internetową radia i zobaczyłam, że auto ma przepiękny kolor. Przygaszona czerwień urzekła mnie bardziej niż informacja o przyspieszeniu, koniach mechanicznych i innych parametrach, o których nie miałam zielonego pojęcia.
Nie miałam prawa jazdy
Na samochodach zupełnie się nie znałam. Nie miałam prawa jazdy. Tak się złożyło, że jeszcze w czasach szkolnych zapisałam się na kurs, ale jazda szła mi bardzo opornie, dlatego szybko się zniechęciłam i zrezygnowałam.
– Ze mnie nie będzie kierowcy – powtarzałam wtedy ojcu, który był bardzo niezadowolony, że tak szybko się poddałam. – Wydaje mi się, że nie każdy może jeździć. Mylę gaz z hamulcem, a sprzęgło z gazem. Auto gaśnie mi na każdym skrzyżowaniu, a jednoczesne kierowanie, zmiana biegów i obserwowanie drogi to dla mnie czarna magia – marudziłam.
W końcu porzuciłam marzenia o zdaniu egzaminu i własnym aucie. Skończyłam technikum, później poznałam Kamila i zaszłam w ciążę. Wzięliśmy ślub, zamieszkaliśmy w mieszkanku, które mój mąż odziedziczył po babci i zaczęliśmy rodzinne życie. Zajęta wychowywaniem córci nie miałam czasu nawet myśleć o tym kursie prawa jazdy.
Dawałam sobie radę bez auta
Owszem, czasami brakowało mi własnego samochodu. Zwłaszcza, gdy Kamil akurat musiał iść do pracy, a my miałyśmy umówioną wizytę u lekarza. Wtedy musiałam zapakować wszystkie potrzebne rzeczy do wózka i tłuc się na drugi koniec miasta autobusami. Z czasem jednak Madzia rosła i takie wyprawy stały się dużo mniej męczące.
Gdy córka poszła do zerówki, znalazłam pracę w tym sklepie i doba stała się dla mnie jeszcze krótsza. Czy nie brakowało mi własnego auta i mobilności? Czasami tak, ale nie aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Mieszkaliśmy w pobliżu centrum miasta. Do pracy dochodziłam spacerkiem, w zaledwie piętnaście minut. Na duże zakupy jeździłam w sobotę z mężem, a do rodziców czy koleżanek bez problemu mogłam dojechać autobusem miejskim, bo przystanek z mnóstwem połączeń mieliśmy niemal pod samym blokiem.
Żyłam sobie więc spokojnie i całkowicie porzuciłam marzenia, że jeszcze kiedyś zasiądę za kierownicą. Czasami tylko mój mąż podśmiewał się, że nie mam tego prawa jazdy. Nic nie robiłam sobie jednak z jego żartów, bo doskonale wiedziałam, że wcale mu to nie przeszkadza. Całkiem dobrze radziliśmy sobie bowiem z jednym samochodem w domu.
Wygrałam nowiutkiego SUV-a
Jednak skusiłam się na ten konkurs. Wysłałam SMS-a z myślą, że może wygram fajny kubek z logo radia. Kolejnego dnia miałyśmy dostawę nowego towaru i uwijałyśmy się z Moniką jak w ukropie. Trzeba było sprawdzić towar, rozwiesić ubrania na wieszakach, poukładać buty i torebki. W sklepie był duży ruch, a klientki cały czas dopytywały, czy nie odłożyłyśmy im czegoś fajnego.
Gdy więc usłyszałam dźwięk telefonu, miałam w ogóle go nie odbierać. Byłam przekonana, że dzwoni jakiś konsultant, który chce podpisać umowę na nowy abonament, sprzedać mi wyjątkową polisę na życie lub coś zupełnie innego.
W końcu jednak Monika podała mi komórkę, twierdząc, że ten dźwięk robi tylko niepotrzebne zamieszanie w sklepie.
– Odbierz, najwyżej szybko spławisz rozmówcę i zaczniemy przeglądać te nowe bluzki – powiedziała i pobiegła do klientki, która prosiła ją o pomoc w wybraniu marynarki na rodzinną imprezę.
– Halo – powiedziałam nieco niecierpliwym tonem.
– Halo, halo. Proszę państwa, wreszcie mamy połączenie. Do kogo udało mi się dodzwonić? – niski i pełen energii głos w słuchawce bardzo mnie zaskoczył.
W tym momencie zorientowałam się, że dokładnie te same słowa słyszę w radiu ustawionym tuż za ladą. Okazało się, że to właśnie mój SMS był tym szczęśliwym i wygrałam główną nagrodę w konkursie. Przez dłuższy czas wiadomość ta wcale nie chciała do mnie dotrzeć. Bo jak to tak? Tyle lat kupuję zdrapki, skreślam kupony lotto i nic. A tutaj wysłałam tylko jedną wiadomość i takie szczęście.
Nie mogłam w to uwierzyć
Zrobiło się zamieszanie na cały sklep. Szefowa zaczęła piszczeć, klientki przybiegły mi gratulować. I tak stałam się posiadaczką nowiutkiego SUV-a.
– To co, wieczorem zapraszasz na szampana, tak? – Monika zaczęła się śmiać, a ja wraz nią.
– Pewnie, taka okazja trafia się raz w życiu.
– Teraz to już koniecznie musisz zrobić to prawo jazdy – dodała, a ja dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że rzeczywiście nie będę miała jak skorzystać ze swojej nagrody.
To jednak wcale nie zepsuło mi humoru. Z Kamilem chciałam podzielić się swoim szczęściem dopiero wieczorem, ale okazało się, że on także słuchał radia w swoim biurze i od razu do mnie zadzwonił.
– Mamy nowy samochód – krzyczał mi prosto do ucha.
Mąż się ucieszył
Wieczorem zaczął mówić, że to cudowny zbieg okoliczności, bo nasz wysłużony Volkswagen już ledwie zipie.
– Nawet nie przypuszczałem, że kiedyś zasiądę za kierownicą nowego SUV-a tej klasy. A tak się podśmiewałem z tego twojego grania. Teraz biję się w piersi – mówił przy romantycznej kolacji, którą sam przygotował z tej okazji. – Volkswagena sprzedamy, zawsze dostaniemy za niego kilka groszy, to będzie na rodzinne wakacje – kontynuował.
– Sprzedamy? A czym ty będziesz jeździł? – byłam autentycznie zdziwiona tym, co ten mój mąż wygaduje.
– Jak to czym? No, naszym nowym autkiem – odpowiedział z pełnym przekonaniem.
Mąż myślał, że oddam mu to auto
I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że Kamil myśli, że moją wygraną w całości oddam jemu. Dla niego to jest jasne, że zagarnie dla siebie samochód. Bo jest facetem.
– Ale ja nie planowałam oddawać ci mojego auta – ostatnie słowo wyraźnie podkreśliłam.
– Przecież ty nie masz prawa jazdy. Niby jak masz zamiar jeździć?
– A kto powiedział, że nie mogę zapisać się na kurs? Prawo jazdy spokojnie zdają nawet sześćdziesięciolatki. A ja mam zaledwie 32 lata – zakończyłam wyraźnie zła na męża.
– Sama mówiłaś, że masz dwie lewe ręce do jazdy. Ile ci minie czasu, żeby zdać ten egzamin. Rok, dwa? Nawet jeśli jakimś cudem zdasz, to chcesz od razu wsiąść do nowego auta? Żeby go rozbić na najbliższym zakręcie? – tutaj już wyraźnie przesadził.
Nawet gdybym rzeczywiście planowała oddać swoją wygraną jemu, po tych słowach zmieniłabym zdanie.
Zapisałam się na kurs prawa jazdy
Od tej rozmowy minął już tydzień. Wczoraj zapisałam się na kurs prawa jazdy i planuję rozpocząć naukę. Mąż zmienił strategię i cały czas się przymila. Niech nie myśli, że coś tym ugra. Teraz na pewno nie zrezygnuję. Zrobię wszystko, żeby jak najszybciej opanować teorię i rozpocząć naukę jazdy. A później zobaczymy.
Być może sprzedam tego SUV-a i kupię dwa używane auta. Bo ten nasz rodzinny Volkswagen rzeczywiście już od dawna się sypie, a dla mnie wygodniejsze będzie małe autko miejskie. Na razie jednak o tym cisza. Jeszcze trochę podroczę się z Kamilem. Musi zostać ukarany za ten brak wiary w moje umiejętności.
Kornelia, 32 lata
Czytaj także: „Marzyłam o wakacjach bez dzieci, więc zostawiłam je szwagierce. A ona za opiekę wystawiła mi rachunek na 2 tysiące”
„Kuzynka zrobiła ze mnie przed rodziną sknerę. Zapomniała wspomnieć, że to ona kradła mi papier toaletowy i jedzenie”
„Syn był moim całym światem, ale wychowałam go na lenia. Ma żonę i dziecko, a wciąż chce się u mnie prać i stołować”