Staraj się przebić innych, zgarnij więcej kasy, wsiądź do bardziej wypasionej fury, ciesz się życiem na maksa. Niech inni patrzą na ciebie z podziwem i zżera ich zazdrość. Tak to u mnie wyglądało. Ale nawet najlepsze rzeczy prędzej czy później się kończą. I co wtedy?
Nie pasowałem tam
Z rodziną zajmujemy dom na luksusowym osiedlu, które jest pilnie strzeżone. Nasi sąsiedzi to osoby, którym w życiu się poszczęściło. Prezesi przedsiębiorstw, ludzie na wysokich stanowiskach w korporacjach, biznesmeni... Krótko mówiąc, zarabiający krocie, nie są zmuszeni do zastanawiania się, czy wystarczy im środków do końca miesiąca. Przeprowadziliśmy się tutaj dekadę temu, kiedy byłem właścicielem dużej, prężnie działającej firmy z branży budowlanej.
Nie przypadła mi do gustu ta propozycja, ponieważ marzyłem raczej o przeprowadzce w ustronne, ciche okolice, może gdzieś na wsi. Jednak Aldona stanowczo sprzeciwiła się temu pomysłowi. Była zdania, że po długim okresie mieszkania w blokowiskach nadszedł moment, aby zabłysnąć pośród bogaczy i zademonstrować całemu światu nasz majątek.
W odróżnieniu od mojej ukochanej, nigdy nie lubiłem się przechwalać, ale ostatecznie przystałem na jej plan. Żona znaczyła dla mnie więcej niż cokolwiek innego i zależało mi, aby czuła się spełniona. W nowym miejscu moja małżonka natychmiast odnalazła się bez problemu. Wyszło na jaw, że osoby mieszkające w sąsiedztwie wiodą niezwykle aktywne życie. Nikt tutaj nie spędzał całych dni za zamkniętymi drzwiami.
Ludzie doskonale się kojarzyli. Widywali się podczas grillowania, przyjęć organizowanych z okazji imienin bądź urodzin. Sąsiadki, które nie pracowały, żegnały rano swoich ukochanych, gdy ci wychodzili do pracy, a następnie umawiały się w jednym z pobliskich domów, aby napić się razem kawy i poplotkować.
Wymieniały się namiarami na najlepsze specjalistki od pielęgnacji urody, makijażu czy aranżacji mieszkań. Podpowiadały sobie wzajemnie, do jakich przedszkoli i szkół warto zapisać pociechy, żeby zagwarantować im bezpieczne i obiecujące jutro. Moja Aldona chłonęła wszystkie te informacje niczym ziemia wodę na pustyni i regularnie zaskakiwała mnie coraz to nowszymi wymaganiami. Ciągle powtarzała mi, że musimy kupić to, przerobić tamto, polecieć gdzieś tam… Bo przecież nie możemy odstawać od reszty.
Trzeba pokazać, że ma się kasę
Kiedy pierwszy raz to zobaczyłem, parsknąłem śmiechem. Jednak po pewnym czasie dałem się wciągnąć w ten absurdalny wyścig. Faceci też uczestniczyli w pewnego rodzaju cichych zawodach. Kto zafunduje sobie lepsze auto, mocniejszy motor, bardziej wypasiony zegarek, droższe gadżety. Nikt tutaj nie marudził ani nie wspominał o kłopotach. Gdy ktoś zagadnął: „Jak leci? Co u ciebie słychać?”, wszyscy reagowali szerokim uśmiechem na twarzy: „Jest super, w porządku! Nie może być lepiej!”.
Odnosiłem wrażenie, jakbym żył na przedmieściach w Stanach, a nie na swojej rodzimej ziemi. Przez niemal pół dekady wiedliśmy w tej arkadii dobrobytu beztroskie i komfortowe życie. Nie powiem, całkiem przyjemna sprawa. Ale potem… Potem mój świetnie rokujący biznes zaczął chylić się ku upadkowi.
Najpierw padłem ofiarą oszustwa wspólnika. Później natrafiłem na inwestorów pozbawionych kręgosłupa moralnego. Stawiałem im blok z apartamentami, a oni zapłacili ledwie drobną część kwoty, jaką ustaliliśmy. Skierowałem sprawę na drogę sądową, ale niewiele to zmieniło. Oni kluczyli i kręcili. Sięgali po wszystkie sztuczki z kodeksu, byle tylko nie pojawić się na sali sądowej. A później nadeszła pandemia i wymiar sprawiedliwości mocno ograniczył swoją aktywność. Zrozumiałem, że na korzystne rozstrzygnięcie sprawy może upłynąć sporo czasu. I nawet wtedy nie miałem pewności, że odzyskam kasę.
Nie wspominałem Aldonie o kłopotach
Nie chciałem, żeby się zamartwiała. Wiedziałem, jak bardzo lubiła nasze wygodne życie pełne luksusu. No i wiadomo, facetowi ciężko przyznać się do upadku. Miałem nadzieję, że uda mi się zgarnąć jakieś konkretne zlecenie budowlane i uratować interes.
Ale szczęście mi nie dopisywało. Raz za razem dostawałem kosza w przetargach, a prywatni inwestorzy traktowali mnie jak powietrze. Dostawałem tylko jakieś marne fuchy. Altanka na działce czy postawienie garażu. A rachunki przecież same się nie opłacą.
Żeby jakoś przetrwać i nie obniżać swojego standardu życia, zacząłem zaciągać kolejne pożyczki i „zapominałem” o podatkach. Moja księgowa przestrzegała mnie, że to pewna droga do upadku, ale ja nie brałem tego do serca. Zaczęły przychodzić pisma z żądaniami zapłaty, kontrole, a w końcu pojawił się komornik.
No i stało się nieuniknione w takiej sytuacji: ogłosiłem upadłość. Osiem miesięcy temu cały dobytek mojego przedsiębiorstwa poszedł pod młotek, żeby spłacić kredytodawców i banki. Został mi tylko dom i trochę pieniędzy na prywatnym rachunku. Byłem totalnie załamany. Liczyłem się z różnymi scenariuszami, ale nie z takim obrotem spraw.
Miałem to szczęście, że prędko się ogarnąłem. Ojciec niegdyś ciągle mi powtarzał, że chłop z prawdziwego zdarzenia nie rozkleja się, tylko mierzy z przeciwnościami losu. Całe szczęście, że ta nauka utkwiła mi w głowie.
Wziąłem się w garść i zacząłem analizować sytuację, w której się obudziłem. I doszedłem do takiej konkluzji, że nie jest aż tak beznadziejnie, jak mi się z początku zdawało. Komornik przecież nie zabrał mi wszystkiego. Dom był wartakupę szmalu. Wystarczyło go sprzedać, wrócić do mieszkania w bloku i zacząć wszystko od zera.
Znaleźć jakieś nowe zajęcie i otworzyć własny biznes. Do tego momentu oszczędnie gospodarować pieniędzmi, które udało mi się odłożyć. Niezbyt mnie to cieszyło, bo podobnie jak żona, zdążyłem przywyknąć do wygodnego życia, ale nie widziałem innej sensownej opcji. Pozostało mi tylko zakomunikować ten plan Aldonie. Przeczuwałem, że nie będzie zadowolona, mówiąc oględnie, ale liczyłem, że pogodzi się z faktami.
Aldona wpadła w osłupienie
Kiedy skończyłem mówić, przez dłuższą chwilę wpatrywała się we mnie, jakby nie wierzyła własnym uszom. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niej, że to wszystko dzieje się naprawdę, a nie jest tylko jakimś okropnym koszmarem. Wtedy kompletnie straciła nad sobą panowanie. Zaczęła wykrzykiwać w moją stronę różne obelgi i wyzwiska. Mówiła, że dała się nabrać i w życiu, by nie przypuszczała, że spotka ją z mojej strony taki koszmar.
– Chcesz, żebyśmy znowu mieszkali w bloku? Zapisali dzieciaki do publicznej podstawówki? I w dodatku oszczędzali na wszystkim? Chyba ci odbiło! – darła się wniebogłosy.
– Zdaję sobie sprawę, że to nie jest łatwe, ale serio, nie widzę innej opcji – wtrąciłem.
– To ją wymyśl! I to migiem! Za żadne skarby stąd nie wyjadę! Rozumiesz? Nigdy w życiu! Prędzej się zabiję, niż tam wrócę! – rzuciła, po czym odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła drzwi od sypialni.
Nie miałem wstępu do jej sypialni, nawet na jedną noc. Grzecznie ułożyłem się w pokoju dla gości. Liczyłem na to, że gdy emocje opadną i przemyśli sprawę, zacznie rozumować logicznie. Ale nic z tego. Owszem, rankiem w końcu opuściła swój azyl, ale zdania nie zmieniła ani o jotę. Ciągle powtarzała, jak zacięta płyta, że nigdy nie wróci do mieszkania w bloku i nie zrezygnuje z obecnego standardu.
Znalazłem się w potrzasku. Nie miałem pojęcia, co począć. Gdybym był jedynym właścicielem domu, po prostu wystawiłbym go do sprzedaży i po problemie. Ale przecież mieliśmy z małżonką wspólnotę majątkową. Bez jej przyzwolenia byłem bezradny.
Musiałem rozejrzeć się za jakąś robotą
Ku mojemu zdziwieniu, poszło mi to bez żadnych problemów. Chociaż przez wiele lat byłem szefem, to nie odzwyczaiłem się od solidnej pracy. A poza tym, legitymowałem się przecież dyplomem inżyniera. Zatrudnienie znalazłem w sporej zagranicznej spółce z branży budowlanej, gdzie zaproponowali mi całkiem przyzwoitą wypłatę. Kiedy przekazałem tę nowinę Aldonie, z radości mocno mnie wyściskała.
– Spójrz tylko, udało ci się coś wykombinować – zaświergotała radośnie.
– To nie do końca rozwiązuje sprawę. Moja wypłata nie wystarczy na opłacenie rachunków tutaj – próbowałem jej wyjaśnić.
– E tam, nie przesadzaj. Na bank sobie poradzimy. Ale, na litość boską, ani słowa nikomu w okolicy, że straciłeś biznes i harujesz jako marny inżynier. Sąsiedzi popękają ze śmiechu i wyślą nas na zbity pysk z tego elitarnego towarzystwa. Nikt tutaj nie trawi takich przypadków.
– Wybacz, ale nie mogę ci tego obiecać. Sami się pewnie domyślą, bo musimy naprawdę ściąć koszty. Skończyły się wyścigi w sklepach, koniec z...
– Nie chcę tego słuchać! – wpadła mi w słowo. – Oczekujesz, że umrę ze wstydu? Że będą sobie z nas kpić? Wytykać nas palcami?
– Raczej nie... – zgodziłem się.
– I to by było na tyle. Nic się zatem nie zmieni, wszystko zostaje po staremu – podsumowała stanowczo.
To nie było możliwe
Moim zdaniem rozsądniej byłoby pozbyć się nieruchomości, ale ona zatkała dłońmi uszy i pobiegła do sypialni. I właściwie od tego momentu, ja i Aldona udajemy, że wszystko u nas cudownie. Gram rolę prezesa doskonale prosperującego przedsiębiorstwa, a ona wciela się w zadowoloną z egzystencji i rozrzutną małżonkę.
Kiedy patrzę, jak wydaje tysiąc złotych na buty i chwali się tym przed sąsiadkami, aż mnie skręca w środku. Zdaję sobie sprawę, że zabraknie mi kasy na opłaty. Od wielu tygodni nasze wydatki przekraczają moje dochody, więc po oszczędnościach nie ma nawet śladu. Żeby nadal żyć na wysokim poziomie, będziemy zmuszeni się zapożyczyć.
Zaciągnęła jeden kredyt, potem następny i jeszcze kolejny. Tak nie może dalej być. Jutro znów pogadam z Aldoną, ale tym razem, ostro postawię sprawę. Zależy mi na jej szczęściu, bo ją kocham, ale nie za wszelką cenę. Oświadczę jej, że jeśli nie wyrazi zgody na sprzedanie domu, to lada moment wpadnie do nas komornik ze swoimi osiłkami, żeby wynieść nasze graty. I dopiero będzie obciach przed całym osiedlem! Może to jej da do myślenia?
Marek, 39 lat
Czytaj także:
„Zamieszkałam z narzeczonym i to był gwóźdź do trumny naszego związku. Nie ożenię się z kimś, kto mną pomiata”
„Żona trafiła mi się jak wygrana w totka. Sądziłem, że dba o mnie z miłości, lecz prawda była inna”
„Dziadek całe życie się o mnie troszczył, a ja wyszedłem na łajdaka. Nie było mnie przy nim, gdy tego potrzebował”