„Gardziłam mamą, bo miałam dość jej wiejskiego myślenia i gderania o wnukach. Liczyli się dla mnie znajomi, praca i kasa”

Kobieta, która nie doceniała matki fot. Adobe Stock, Syda Productions
„Dziecko to projekt, który się planuje. Najpierw chciałam się dorobić, żeby zagwarantować bobasowi lepszy start. Nikomu nic do tego, kiedy będę gotowa zostać matką, a już szczególnie nie mojej mamie. Miałam dość jej wiejskiego gderania o wnukach, ona nic nie rozumie”.
/ 08.01.2022 08:19
Kobieta, która nie doceniała matki fot. Adobe Stock, Syda Productions

Do Warszawy przyjechałam źle ubrana, przerażona i jednocześnie zdeterminowana, aby wykorzystać swoją szansę. I zrobiłam to – studia ukończyłam z wyróżnieniem. A co ważniejsze, ja, brzydkie kaczątko z podlaskiej wioski, przeistoczyłam się w pięknego łabędzia z wielkiego miasta.

Szybko znalazłam pracę, chłopaka. Kubuś też pochodził ze wsi, a jego marzenia pokrywały się z moimi – żyć lepiej niż rodzice. Dla międzynarodowych korporacji byliśmy idealnymi pracownikami – harowaliśmy od świtu do nocy. Ale dobrze nam płacili i dlatego mogliśmy spełniać marzenia o fajnym mieszkaniu w modnej dzielnicy, markowych ubraniach, podróżach…

Życie w stolicy zmieniło moje myślenie, dlatego ważniejsi niż rodzina stali się znajomi. Z bliskimi spotykaliśmy się w czasie świąt. Z mamą, która po śmierci ojca mieszkała sama, starałam się widywać nieco częściej. Tamtej soboty Kuba był w delegacji, a ja uznałam, że odpocznę od wielkiego miasta i przy okazji odhaczę wizytę u rodzicielki. Początek spotkania był znośny. Niestety, pojawił się temat dzieci, którego mama nie potrafiła ominąć.

– Martuś, na co ty czekasz? Skończyłaś już trzydziestkę… – zaczęła jak zwykle. 

– Dziecko to projekt, który się planuje, wiek nie jest najważniejszy – odpowiedziałam spokojnie. –  Trzeba mnóstwo kasy, aby zapewnić mu wszystko, co najlepsze.

Mama spracowaną dłonią odgarnęła siwą, źle obciętą grzywkę i spojrzała na mnie niebieskimi oczami.

– Córeńko, dziecko to miłość, a nie żaden projekt. Ja zachodziłam w ciążę i mówiłam: „Cóż, stało się…”, i było dobrze.

– Obecnie żyje się inaczej! Przynajmniej w Warszawie – warknęłam.

Mama nie zamierzała kończyć tematu.

– Błażej i Adaś urodzili się, gdy jeszcze mieszkaliśmy u teściów, Maruś i ty już w nowym domu, ale dopiero zaczęliśmy się urządzać. Nie było pralki automatycznej, pieluch jednorazowych, gotowych dań… i jakoś dałam radę.

– Pralka automatyczna, nawet z suszarką, to za mało, żeby decydować się na dziecko! – nalałam sobie zimnej wody z kranu.

– Oj, córcia, córcia! Niby taka wykształcona, a taka głupia – rzuciła, zaciągając z podlaska, mama. – Migiem róbcie dzieciaka, póki jeszcze mam siły, żeby wam pomóc. 

– Jak zechcemy! – warknęłam. – Poza tym obejdziemy się bez twojej pomocy, weźmiemy nianię albo żłobek z angielskim.

Mama posmutniała, milcząc zaczęła kroić młode buraki na mój ulubiony barszczyk. Odwróciłam się na pięcie i, nie czekając na obiad, postanowiłam wrócić do stolicy. Smutku w oczach mamy, kiedy odprowadzała mnie do auta, nie chciałam widzieć.

– Chłopcy gdzieś w świecie, czasem zadzwonią, żyją swoim życiem. Tylko ciebie tu mam, pamiętaj o mnie – usłyszałam.

Miałam dość jej gderania o dzieciach

Nie miałam takiego zamiaru. Po co mamy się spotykać, jeśli ciągle słyszę, że powinnam mieć dzieci albo że wydajemy za dużo kasy. Mknąc do Warszawy, przekonywałam siebie, że mój wolny czas jest zbyt cenny, by tracić go na takie spotkania. Tylko dlaczego dręczył mnie widok smutnych oczu mamy?  
Wieczorem w modnej knajpie przy prosecco opowiedziałam o spotkaniu moim przyjaciółkom. 

– Nie przejmuj się, przecież to inna mentalność! Nie zmienisz tych ludzi… To wiejskie myślenie – roześmiała się Ola, podobnie jak ja mieszkanka stolicy od kilku lat.

Gosia pokiwała głową, a Maja dorzuciła.

– Przestań tam jeździć, dzwonić… 

– To jednak moja mama. Czasem po prostu wypada ją odwiedzić – bąknęłam. 

– Wypada, nie wypada. Boże, skończ z tym małomiasteczkowym myśleniem! Jest toksyczna, dlatego daj sobie z nią spokój. Masz nas! – oświadczyła Ola, wznosząc kieliszek z winem. – Za przyjaźń!

Następnego dnia wrócił Kubuś. Opowiedziałam o wszystkim, licząc, że przyzna mi rację. On jednak popatrzył na mnie jakoś niespokojnie. 

– Skarbie, popatrz – wskazał na nasze wielkie mieszkanie – mało mamy? Świetnie zarabiamy, czy to nie wystarczy, żeby pomyśleć o dziecku? – spojrzał mi w oczy.

– Kuba! Błagam, czy ty wiesz, ile kosztuje dziecko? Poczekajmy, aż awansuję! – podniosłam głos.

– Kiedy to będzie? Bo kilka awansów masz już na koncie – ciężko westchnął. – Ja naprawdę już chcę być ojcem…

Wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że Kuba marzy o dziecku, jednak dla mnie to ciągle nie był dobry moment. Nie wracaliśmy do tego. Życie wskoczyło w zwyczajne tory – praca, pośpiech, zmęczenie… Do mamy się nie odzywałam, jak radziły przyjaciółki. A jeśli pojawiały się jakieś sentymentalne myśli bądź wyrzuty sumienia, błyskawicznie zajmowałam głowę czymś innym. Tylko nad snami nie udało mi się zapanować, bo czasem widziałam ją w nich taką smutną…

Minęło kilka miesięcy, awansowałam!

Zostałam szefową dziesięcioosobowego zespołu. Do tego doszła podwyżka, służbowe auto. Pękałam z dumy. Ja, dziewczyna z małej wioski, wspięłam się tak wysoko! Sukces należało oblać. Zaprosiłam przyjaciół do knajpki na placu Zbawiciela.

– To co, projekt dziecko chyba odkładasz? Teraz musisz się wykazać na nowym stanowisku… – rzuciła pod koniec imprezy Ola. 

– Marta po prostu nie lubi dzieci – odparł za mnie mocno podcięty Kuba. – Szkoda, że nie wiedziałem tego przed ślubem…

Roześmiałam się nerwowo i chwyciłam kieliszek z winem. Kubuś się mylił, rację miała Ola. Traktowałam pracę szalenie poważnie. Zbyt dużo mogłam stracić. Odurzona pracą, władzą zapomniałam, że los płata różne figle. Czy można zajść w ciążę, biorąc tabletki antykoncepcyjne?

– Wystarczy być przepracowanym, dostać rozwolnienia i nie wziąć awaryjnej tabletki – stwierdził ginekolog, kiedy zastanawiałam się, jak mogło do tego dojść. 

– I co teraz będzie, panie doktorze? – zapytałam bezradnie.

– Dziewczynka lub chłopczyk – uśmiechnął się ciepło. – A ja poprowadzę pani ciążę.

– Ale dopiero awansowałam – jęknęłam.

– Urodzi pani i po macierzyńskim wróci do pracy. Tak robi wiele kobiet.

– Moja sytuacja jest inna – westchnęłam.

Lekarz pokręcił tylko głową. Kubuś najpierw nie dowierzał, a potem szalał z radości. On nie miał żadnych wątpliwości, ja mnóstwo. Przecież dziecko to projekt, który starannie się planuje, czyż to nie były moje słowa? I co? Nic! Zaszłam w ciążę jak mama, wiejska baba, która mnie tak złościła. Nie umiałam się pogodzić, z tym, że los sprawił mi takiego psikusa.

Aż któregoś dnia, jakby w głowie otworzyła mi się jakaś klapka, przyszła myśl: przecież dziecko wzięło się z miłości! Szybko pojawiły się ulga i radość z przyszłego macierzyństwa. Pomyślałam: poradzę sobie!
I złapałam się na tym, że właśnie zachowałam się jak mama! Pewnie dlatego nie poinformowałam jej o ciąży. Nie chciałam dać jej satysfakcji, że miała rację.

Ustaliłam sama ze sobą, że ciąża to nie choroba, nie ma taryfy ulgowej. Kupiłam śliczne ubrania, podkreślające rosnący brzuszek, a w pracy byłam sumienna jak zwykle. Spotykałam się z przyjaciółkami, które z początku patrzyły na mnie z niedowierzaniem, by potem prześcigać się w obietnicach, jakimi wspaniałymi będą ciotkami.

Okazało się, że urodzi się dziewczynka, Klara. Pokoik dla niej wyposażyliśmy w najdroższe meble i gadżety. Sam wózek kosztował więcej niż najniższa krajowa pensja. Ale co tam, stać nas było. Pragnęłam obdarzyć maleństwo tym, czego sama nie miałam. Skończyliśmy najlepszą szkołę rodzenia. Wybraliśmy szpital i położoną.

Zaczynał się szósty miesiąc. Czułam się świetnie i coraz częściej myślałam o tym, żeby zadzwonić do mamy, ale ona zrobiła to pierwsza.

– Córeńko, tak się cieszę! Jak się czujesz? – usłyszałam na powitanie.

Mamie drżał głos, mnie błyskawicznie zaszkliły się oczy. Nie pytałam, skąd wie. Klara zakręciła się gwałtownie, pogłaskałam się po brzuchu i ucięłyśmy sobie z mamą długą pogawędkę. Na koniec zaproponowała.

– Kiedy urodzisz, przyjadę do was, pomogę ci przy dziecku.

Mądre poradniki radziły zupełnie coś innego

– Nie, nie – zaprotestowałam. – Mamy Kuby też nie chcemy – dodałam, żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie. – Wszystkiego nauczyliśmy się w szkole rodzenia.

– Boże, co za czasy! – roześmiała się.

– Kiedyś macierzyństwa uczyły kobiety z rodziny, sąsiadki. Przychodziły, pokazywały, co i jak zrobić. Zresztą każda kobieta ma coś takiego jak instynkt macierzyński.

– Może ja nie mam? – przerwałam gwałtownie. – Przepraszam, muszę się położyć.

– Naprawdę nie umiesz inaczej? – spojrzał na mnie z wyrzutem Kuba, który przysłuchiwał się rozmowie.
– Z nią nie umiem, te jej mądrości… są takie wiejskie…

– A czy są złe? – spytał retorycznie.

Już szykowałam się do małżeńskiego boju, ale Kubuś wyciągnął z zamrażarki lody. Wiedział, jak mi poprawić humor. Kilka dni później mąż wrócił z pracy przygaszony. Okazało się, że w ramach projektu, którym się zajmował, musiał jechać do Irlandii. Nie chciał, tłumaczył się moją zaawansowaną ciążą, ale w firmie, która dobrze płaci, takich argumentów nie bierze się pod uwagę.

Dostał wybór: jedzie – pracuje, nie jedzie – traci pracę. Czy było mi smutno? Oczywiście! Jednak wiedziałam, że wszystko ma swą cenę. Kariera w korporacji szczególnie.

– Do porodu sporo czasu, czuję się świetnie. Dam sobie radę, przyjaciółki się mną zaopiekują – pogłaskałam go po policzku.

– Boję się o was – spojrzał na mój brzuch.

– Niepotrzebnie, wiesz, że jestem twarda – uśmiechnęłam się. 

Nagle Kubuś zrobił słodką minę, jak zawsze, gdy coś kombinował, i powiedział:

– Zaprośmy do nas twoją mamę, Będę spokojniejszy. Moja jest zajęta dziećmi brata…

– O nie, nie, mój drogi…  – powiedziałam z przekonaniem. 

No i Kuba pojechał. Na początku codziennie wpadała któraś z dziewczyn. Coś gotowałyśmy, czytałyśmy bajki dla Klary. Kubuś dzwonił wieczorami. Dni płynęły szybko, brzuch rósł. Wizyty przyjaciółek stawały się jednak rzadsze. Dzwoniły tylko z pytaniem, czy coś potrzebuję i nie zaczynam rodzić. Było mi przykro, pamiętałam ich zapewnienia o łączącej nas więzi i że zawsze mogę na nie liczyć. A tu proszę – nie miały czasu.

Zostałam sama z pracą, obowiązkami i ciążą

Została mi praca, w której siedziałam po dziesięć godzin. Pojawiło się zmęczenie, czasami rano w lustrze widziałam kogoś, kogo nie poznawałam. Elegancką kobietę z czerwonymi paznokciami, wielkim brzuchem i opuchniętą twarzą. Irytował mnie ten widok. Uparłam się jednak, że nie pójdę na zwolnienie.
Niestety, według lekarza za dużo pracowałam. Wystawił mi L4. Byłam rozgoryczona. 

– Muszę siedzieć w domu, lekarz mi kazał – pożaliłam się przez telefon Kubie.

– Jezu, co się dzieje? – przestraszył się.

– Nic. Mam po prostu odpoczywać… Nie chcę być sama w domu! – rozpłakałam się.

– Misianko moja, kochana, pogadam jutro z szefami. Może mnie już puszczą? Nie płacz, bo Klara też jest smutna.

Pocieszał, pocieszał, aż zasnęłam.

Obudził mnie dźwięk domofonu. Ostry, nerwowy. Spojrzałam na zegarek – dochodziła siódma rano. Jezu, to chyba jakaś pomyłka, uznałam, że nigdzie się nie ruszam. Jednak domofon dzwonił, dzwonił.

– Córcia, wpuść mnie – usłyszałam głos mamy, kiedy podniosłam w końcu słuchawkę domofonu.  
Sądziłam, że śnię. W tym śnie wcisnęłam przycisk otwierający bramkę na nasze osiedle, a potem drzwi na klatkę. Sen zmaterializował się w przedpokoju.

– Dziecko drogie, bój się Boga! Dlaczego nic mi nie powiedzieliście! Zostałaś sama w ciąży! – mama mocno mnie przytuliła. – Kubuś zadzwonił późnym wieczorem i do wszystkiego się przyznał.

Zaskoczona nie wiedziałam, czy mam się złościć na Kubę, czy raczej być mu wdzięczna.

– A to łajdak! – zdołałam wydusić i jednak poczułam wdzięczność.

– Spakowałam się, wsiadłam do auta i jestem – uśmiechnęła się mama. – Wracaj do łóżka – zarządziła. – Wyładuję rzeczy do lodówki. Dużo tego nie mam. Wiesz, była praktycznie noc. Poleciałam tylko do najbliższych sąsiadów. Mam jajka, mleko od Marysi, sery, szyneczkę od Józefów, warzywa z ogrodu… – wyliczała.

Jak grzeczna dziewczynka posłusznie wróciłam do łóżka. Mama coś tam mówiła, ale mnie to nie interesowało. Przyjemność sprawiało mi słuchanie jej głosu. Spokojnego głosu mojej mamy. Tego, który był przy mnie zawsze, gdy się bałam, płakałam, z czymś sobie nie radziłam…

Kiedy wstałam później, czekało na mnie śniadanie. Było też gotowe ciasto drożdżowe z rabarbarem, chociaż nowoczesny piekarnik stawiał mamie opór.  

– Mamo, przepraszam… Wiesz za co…– wystękałam w końcu.

Bez słowa pocałowała mnie w głowę, potem pogłaskała. Mama, prosta wiejska kobieta posiadała mądrość, której mnie zdecydowanie brakowało. Ten miesiąc przed porodem, który spędziłam z mamą, był szczególny. Z powodu upałów głównie siedziałyśmy w domu. Tylu szczerych rozmów nie odbyłyśmy chyba nigdy.

Ja nie zmieniłam swoich poglądów na pewne sprawy, ona nie zmieniła swoich. Ale ja przestałam patrzeć na nią z tą swoją wielkomiejską wyższością. Zrozumiałam, że łączy nas coś, co jest ponad wszelkie różnice – miłość matki i córki. Kuba przyjechał dosłownie dzień przed rozwiązaniem. Potem razem z Klarą i mamą spędziliśmy kolejny miesiąc. I wiecie co? Takiego wsparcia, pomocy i matczynego ciepła życzę każdej kobiecie, która urodzi pierwsze dziecko. Szczególnie gdy jest wykształcona i z wielkiego miasta.

Czytaj także:
„Karina wyszła za bogatego gacha i stała się pustą lalą. Przechwalała się pieniędzmi, nawet gdy Marlenę zdradził mąż”
„Teściowie traktowali mnie jak służącą, bo byłam biednie urodzona. Gdy teściowa zmarła, nie poczułam nawet krzty smutku”
„Zakochałam się w mężu ciężarnej przyjaciółki. Chciałam go zdobyć za wszelką cenę, nawet kosztem życia tego dziecka”

Redakcja poleca

REKLAMA