„Dzieci zniechęcały nas do związku po 50-tce. Dawały do zrozumienia, że jesteśmy za starzy na miłość"

Dzieci mówiły, że jesteśmy za starzy na miłość fot. Adobe Stock, fizkes
– Ledwo ojciec wyciął ci numer, zaraz pchasz się w kolejne kłopoty - skomentowała moja córka. Podobnie zareagowały dzieci Wojtka. – Oni uważają, że jestem za stary, a ty czyhasz na moje mieszkanie... – opowiadał przebieg rozmowy z córką i synem.
/ 19.07.2021 17:01
Dzieci mówiły, że jesteśmy za starzy na miłość fot. Adobe Stock, fizkes

Wyjazd do sanatorium nie był mi na rękę. Złożyłam papiery do NFZ, bo koleżanki straszyły mnie, że czeka się dwa lata, a tu – zadzwonili do mnie po pół roku, że zwolniło się miejsce w Kołobrzegu i za dziesięć dni zaczynam turnus.

Też mi radość, pogoda na spacery żadna, nad morzem hula wiatr, zimno...

Z tak kiepskim nastawieniem wsiadałam do pociągu

Cały wagon kuszetek zajmowali kuracjusze, a właściwie kuracjuszki, bo panowie byli w zdecydowanej mniejszości. Wyfiokowane, prosto od fryzjera, z walizkami wypchanymi po brzegi, jakby nie jechały na kurację tylko na wczasy.

W moim przedziale było pięć pań i jeden mężczyzna. Dżentelmen, nie powiem, ułożył nam bagaże, powiesił płaszcze... Miałam miejsce na dole, on również. Chciałam przespać całą drogę, bo następnego dnia trzeba przecież pozałatwiać formalności, pójść do lekarza, zapisać się na zabiegi. Niestety, towarzystwo w przedziale było bardzo rozrywkowe. Pan wyjął butelkę i zaczął częstować nalewką.

„O nie, tylko tego mi brakowało” – pomyślałam i odwróciłam się w stronę ściany.

Jednak rozmowy stawały się coraz głośniejsze. Najpierw o chorobach, bólach w krzyżach, łupaniu w kościach, potem o załatwianiu miejsca, lepszego pokoju, zabiegów. Widać było, że panie szlaki miały przetarte. Równie bezceremonialnie zaczęły uwodzić przedziałowego rodzynka.

Wojtek – bo tak miał na imię – znosił to dzielnie, choć po drugiej kolejce zrobiły się wręcz namolne. Mówiły, że chętnie dadzą się porwać na spacer brzegiem morza, i o zgrozo sugerowały, że może liczyć na coś więcej. Z trudem znoszę pijanych mężczyzn, a wstawionych kobiet wręcz nie cierpię. Nie wytrzymałam, chwyciłam torebkę i wyszłam na korytarz.

– Nie daj Bóg trafić na taką w pokoju – pożegnał mnie teatralny szept.

Poszłam do WARS-u, zamówiłam herbatę i starałam się uspokoić. Z

dziwiłam się, gdy mężczyzna z mojego przedziału do mnie dołączył. 

– Przepraszam, nie spodziewałem się, że zwykła pigwówka tak na panie podziała. Proszę mi wybaczyć. Pani pozwoli, że się przedstawię, Wojciech – powiedział.

– Jeśli to poprawi panu nastrój. Ja też przepraszam, ale to nie moje klimaty. Nie szukam sanatoryjnych Don Juanów. Dobrej nocy – skończyłam pić herbatę i wróciłam do przedziału.

Moje „koleżanki” już spały.

Nie szukałam Don Juanów, bo właśnie z jednym się rozwiodłam

Po blisko 40 latach małżeństwa znalazł sobie młodszą. Banalna historia. Do Kołobrzegu wybrałam się odpocząć. Szukałam ukojenia i spokoju, a nie romansu. Szczęśliwie udało mi się załatwić jednoosobowy pokój, nie byłam więc skazana na czyjeś towarzystwo. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać.

Zaraz po przyjeździe chwyciłam kijki do nordic walking i poszłam na plażę. Niewiele osób zdecydowało się na spacer. Mgła, mżawka, nieprzyjemny wiatr, ale dla mnie najważniejsza była przestrzeń i wolność, jaką czułam. Po raz pierwszy od miesięcy znalazłam plus rozwodu – byłam wolna. 

Pomyślałam nawet, że mój „eks” nie mógł nic lepszego zrobić, jak uwolnić mnie od siebie, swoich wymagań, humorów i kłamstw. Poczułam, że jest mi dobrze. –

Niech pani poczeka! Dzień dobry! Nie słyszała pani, jak ją wołam?

„O, nie, a ten tu czego” – pomyślałam na widok znajomego z pociągu.

– Nie – odburknęłam.

Zapytał, czy może się przyłączyć

Ruszyliśmy przed siebie, z tym, że ja jestem mistrzynią w spacerowaniu, a on wlókł się w ogonie. Do sanatorium doszłam jakiś kwadrans przed nim. Spotkaliśmy się na obiedzie przy stoliku.

– Teraz mi pani nie ucieknie – zaczepił po raz kolejny.

– Ależ nie uciekam, to pan za mną nie nadąża. Ja mam sportowy stosunek do życia – odpowiedziałam.

Spytał, co przez to rozumiem.

– Uważam, że życie jest jak sport: trzeba być w peletonie, przestrzegać reguł gry i walczyć o złoto – oznajmiłam.

– O! Jeśli już, to ja uważam, że życie razem jest jak płynięcie kajakiem! Czasem wpływamy w nenufary, czasem porywa nas nurt rzeki lub trzeba wziąć kajak na plecy, bo mielizna – zaczął.

Mnie nie interesuje żadne „razem” – przerwałam mu agresywnie.

Drugie danie zjedliśmy w milczeniu. Jednak wieczorem ponowił atak.

– Czy zechciałaby pani zostać moją trenerką – spytał. – Kupiłem kijki tuż przed wyjazdem, ale jak zaczynam z nimi maszerować, to plączą mi się ręce i nogi.

Umówiliśmy się o szóstej rano. Myślałam, że zrezygnuje, ale widać był uparty, bo stawił się punktualnie. Pogoda nie sprzyjała rozmowom. Dopiero przy śniadaniu wymieniliśmy się uwagami.

– Czy w ramach podziękowań da się pani wyciągnąć na tańce? Przypuszczam, że choć nie daje się pani łatwo prowadzić, będzie doskonałą partnerką – zachęcał.

Skapitulowałam, bo uwielbiam taniec. Rozejrzałam się po sali, porównałam mojego sąsiada z innymi i mnie olśniło. Był niczego sobie. Miał świetną sylwetkę, sportowy styl.  I nie kłamał – tańczył wyśmienicie.

Wytańczyłam się za wszystkie czasy, bo nie schodziliśmy z parkietu. Przy nim czułam się królową balu! Tak upłynęły nam trzy tygodnie. Żałowałam, że tak szybko. Na koniec naszego pobytu w Kołobrzegu, gdy wymienialiśmy się adresami, okazało się, że... mieszkamy dwie przecznice od siebie.

Być może przez lata mijaliśmy się w sklepie, na spacerze

Trzeba było przejechać pół tysiąca kilometrów, żeby się poznać. Dość długo spotykaliśmy się jak przyjaciele. Kiedy zaczęliśmy myśleć o wspólnym mieszkaniu, a Wojtek przebąkiwał o ślubie, do akcji wkroczyły nasze dzieci.

– Szukasz guza – powiedziała moja córka. – Ledwo ojciec wyciął ci numer, zaraz pchasz się w kolejne kłopoty.

Podobnie zareagowały dzieci Wojtka.

Oni uważają, że jestem za stary, a ty czyhasz na moje mieszkanie! – opowiadał przebieg rozmowy z córką i synem.

Byliśmy zdruzgotani.

Oczekiwaliśmy, że dzieci będą cieszyć się naszym szczęściem…

Nie wiedzieliśmy, co robić. Córka, aby zapobiec nieszczęściu, jakie dla siebie gotowałam, coraz częściej podrzucała mi wnuki do opieki. Dzieci Wojtka nieustannie uświadamiały mu, że jest już starcem i w jego wieku myśli się raczej o kwaterze na Powązkach, a nie o zakładaniu rodziny.

Nasze spotkania stawały się coraz rzadsze. Kilka tygodni później niespodziewanie zmarł mój były mąż. Pomyślałam wtedy, że życie jest zbyt krótkie, by nie wykorzystywać szans, jakie daje nam los. Wracając z cmentarza, kupiłam koniak, ciasto, róże.  Pojechałam do Wojtka i mu się oświadczyłam.

– Czasem trzeba brawury, by oderwać się od peletonu i zamiast słuchać tych, co mówią, że nie dasz rady, walczyć. Chcesz mnie Wojtusiu? – spytałam.

A on odpowiedział:

– Życie jest jak taniec. Czasami panie proszą panów.

I tak jesteśmy razem już dwa lata. 

Czytaj także: 
„Moja córka poszła na nocowanie do koleżanki. A tam... upiła je matka Gośki. Kobieta alkoholizuje 16-latki!”
„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”
„Na emeryturze harowałam ciężej, niż w pracy. Byłam nianią, kucharką i sprzątaczką”

Redakcja poleca

REKLAMA