Dzieci były całym moim światem. Od lat wszystko kręciło się wokół nich. Wiedziałam, że kiedyś to będzie musiało się zmienić, że w końcu wyfruną z gniazda, a ja zostanę sama. Ale nie sądziłam, że to stanie się tak szybko…
Mama na pełen etat
Jestem matką dwojga dzieci. Zawsze tak o sobie nie myślałam, może dlatego, że w ogóle nie przywiązywałam wagi do tego, kim naprawdę jestem. Wszystkie moje myśli i emocje zawsze były związane z synem i córką. Maciek urodził się za wcześnie, wymagał większej uwagi niż inne niemowlaki. Myślałam, że go odchowam i trochę odsapnę. Wtedy urodziła się Martyna. To nie była planowana ciąża, ale cieszyliśmy się z córeczki.
Ja i mąż, bo wtedy był jeszcze z nami. Byliśmy szczęśliwi. Zabiegani, niedospani, ale zadowoleni z tego, co otrzymaliśmy od losu. Ciągłe choroby Maćka zatrzymały mnie na długo w domu. Nie mogłam wrócić do pracy, bo mały albo kaszlał, albo miał ospę wietrzną, a jak wiadomo do przedszkola przyjmują tylko zdrowe dzieci. Zostałam mamą na pełen etat. Moim światem były dzieci – delikatny synek i rozbrykana, odporna na wszystkie zarazki Martynka.
Powinnam się cieszyć
Kiedy minęły te lata? Jeszcze niedawno malowaliśmy razem, chlapiąc wokół brudną wodą do płukania pędzli. Opatrywałam poobtłukiwane kolana, gotowałam ulubione potrawy, przytulałam usmarkane, zaryczane potworki, wierząc, że matczynym uściskiem chronię je przed smutkiem i zawodami życiowymi. Byłam centrum ich świata, niezbędna jak powietrze. A potem moje maluchy dorosły…
Najpierw opuścił dom ukochany syn. Nie byłam na to przygotowana. Wiedziałam, że dzieci odchodzą, ale czy muszą odgradzać się od matki morzem?
– Będziemy z kumplem mieszkać w Bergen, mamy tam zaklepaną robotę. Popracujemy i ruszymy na południe. Rok włóczęgi za własne pieniądze, co ty na to, mamuś? A potem gdzieś się przytulę. Jest tyle pięknych miejsc, kto powiedział, że trzeba mieszkać tam, gdzie się urodziło? Ściskało mi się serce, ale przytakiwałam Maćkowi. Nie będę go przecież szantażować swoim żalem i tęsknotą. Niech jedzie, spróbuje życia za granicą. To było rok temu.
Wczoraj Martyna powiedziała, że wyjeżdża do Hiszpanii. – To tylko Erasmus, mamuś, na sześć miesięcy – świergotała, chcąc mnie zagadać. – Wspaniała okazja. Będę studiować w Barcelonie, poznam nowych ludzi, podszlifuję angielski, a może i hiszpański? No, nie rób takiej miny, przecież wrócę… „Maciek wybrał życie na zachodzie”, pomyślałam, patrząc na rozentuzjazmowaną Martynę. A teraz wyjeżdża moja mała córeczka. Ona też nie będzie chciała tu wrócić.
Wyfrunie ku lepszym możliwościom, ładniejszym krajobrazom, bardziej zadowolonym z życia ludziom. Nie mogę być egoistką. Powinnam się cieszyć, że moje dzieci będą miały lepiej niż ich matka i nieżyjący ojciec. Tak sobie tłumaczyłam, ale nie wiedziałam, jak to przeżyję. Najpierw syn, potem córka. Zostanę sama. Wiem, jest Skype, można pisać maile, ale to nie to samo, co obecność dziecka. Dom żyje, kiedy lodówka jest pełna, na kuchni pyrkocą garnki, łazienka jest wiecznie zachlapana, a na podłodze poniewierają się rzeczy, które „już, już, mamuś podnoszę”.
Wyfruwają spod moich skrzydeł
Innego życia nie znałam, a może już nie pamiętałam. Odprowadziłam Martynę na lotnisko. Patrzyłam, jak po odprawie przechodzi „na drugą stronę”, do strefy wolnocłowej, tam gdzie nie miałam wstępu. Pomyślałam, że to symboliczne. Dzieci odchodzą, a rodzice, choćby nie wiem, jak chcieli, nie mogą za nimi podążyć. Gdzieś przeczytałam, że jesteśmy jak łuk, który napina się do granic możliwości, żeby wysłać w niebo strzałę.
Tyle starań, troski o dziecko, niezmierzony ocean miłości a teraz koniec? Córka odlatywała ku własnemu życiu, nowym możliwościom, wyborom i decyzjom. Bałam się o nią. Gdzieś tam w podświadomości kołatała się myśl, że przesadzam, ale serce matki było głuche na rozsądne argumenty. Najpierw Maciek, teraz ona. Wyfruwają spod moich skrzydeł, bezpiecznej przystani, już nie mogę się nimi opiekować.
Czy dadzą sobie radę? Byłam tak zajęta myślami o bezpieczeństwie dzieci, że zapomniałam o sobie. Jak zwykle. Może to i lepiej, bo rozkleiłam się dopiero następnego dnia. Rano jak zwykle dziarsko zerwałam się z łóżka i pobiegłam do kuchni. Włączyłam czajnik i wyciągnęłam dwa kubki. Napełniłam miseczkę mieszanką płatków owsianych, amarantusa i suszonych owoców. Domowe musli, które lubi Martynka. I wtedy sobie przypomniałam. Dla kogo szykuję śniadanie? Jestem sama.
Powoli schowałam drugi kubek do szafki i rozpłakałam się jak dziecko. Do przytomności przywrócił mnie dźwięk telefonu sygnalizujący SMS-a. Wiadomość od Martyny. „Barcelona jest cudowna, chciałabym, żebyś była tu ze mną. Może kiedyś się wybierzesz?”. Wytarłam zapłakane oczy. Przeświadczenie, że oto nastąpił koniec świata, zbladło. To tylko sześć miesięcy, jakoś wytrzymam. I przecież mogę odwiedzić córkę. Nie planowałam tego, ale świadomość, że w każdej chwili mogłabym polecieć do Barcelony, jakoś mi pomogła. Pozbierałam się i poszłam do pracy, bo czas już był najwyższy.
Moje życie zmieniło się
Trzymałam się przez cały dzień, a po południu znowu dopadły mnie stare przyzwyczajenia. Gnałam do domu, jak do pożaru, po drodze układając sobie w myślach listę zadań. Najpierw zakupy. Trzeba ugotować na jutro obiad. Przystanęłam uderzona myślą, że nie mam po co się śpieszyć. Serce załomotało nieprzyjemnie, fala smutku podeszła pod gardło. „Tak nie może być”, skarciłam się w myślach. Moje życie zmieniło się, nie wiedziałam, jak je ułożyć od nowa.
Puste mieszkanie było ciche i… zabałaganione. Miałam się czym zająć. Sprzątałam i układałam do późnej nocy, a potem padłam na łóżko, tak jak stałam. Rano krytycznie przyjrzałam się swemu dziełu. Było porządnie, ale światło dzienne ujawniło wiele remontowych potrzeb, których wcześniej, obarczona obowiązkami, nie chciałam dostrzec. Pokój Maćka trzeba odmalować. Kto to słyszał tak wybrudzić ścianę nad łóżkiem! Syn siedział zazwyczaj z laptopem na tapczanie, oparty plecami o ścianę. Jakby nie miał biurka. Efekty właśnie miałam okazję podziwiać. Koniecznie musiałam coś z tym zrobić.
Muszę się lepiej zorganizować
Teraz miałam wreszcie czas i okazję, żeby zadbać o mieszkanie. Zawsze lubiłam aranżować wnętrza, malować, przestawiać meble, ale na wiele lat musiałam o tym zapomnieć. Zrobiłam sobie kawę i usiadłam w fotelu. Spokojnie układałam w myśli plan zajęć, zapisując na kartce rzeczy, które powinnam kupić. Farby, pędzle, wałki. Poczułam miłe mrowienie, już nie mogłam się doczekać, żeby zacząć. Oczyma wyobraźni widziałam zmiany, które zaprowadzę w mieszkaniu. Będzie jasno i świeżo, tak jak lubię.
Remont nikomu nie będzie przeszkadzał, nie zdezorganizuje życia. Nie muszę się śpieszyć, mam czas i możliwości. Odgrzebane z mroków niepamięci hobby pomogło mi przetrwać najtrudniejsze chwile. W szale malowania jak zwykle zapomniałam o sobie. Któregoś wieczoru uświadomiłam sobie, że jestem strasznie głodna. Ufnie otworzyłam lodówkę i zobaczyłam… światło. Od kilku dni prawie nie robiłam zakupów, nie miałam dla kogo. Bo przecież ja się nie liczyłam. „Tak nie może być”, pomyślałam po raz drugi. „Zasługuję chyba na posiłek? Muszę się lepiej zorganizować, nieobecność dzieci nie jest żadną wymówką”.
Odkryłam, że teraz mogę sobie pozwolić na drobne ekstrawagancje
Nie wydawałam już małej fortuny na żywienie trzech osób, więc w koszyku lądowało czasem awokado lub mała paczka krewetek. Przyczyną rewolucji kulinarnej były programy angielskiego kucharza, które towarzyszyły mi przy posiłkach. Oglądałam je, bo nie lubiłam jadać sama, a wesoły Jamie Oliver, zastępował mi towarzystwo przy posiłku. Przy okazji sporo się nauczyłam. Tak mnie to wciągnęło, że dumna z siebie zaczęłam wysyłać dzieciom zdjęcia potraw.
– Mamuś, przyślij przepis na warzywne curry – jęczała Martyna na skype. Wysłałam. Znów czułam się potrzebna.
– Cieszę się, że tak dobrze sobie radzisz. Bałem się, że po naszym wyjeździe rozsypiesz się na kawałki – przyznał kiedyś Maciek podczas rozmowy na Skypie.
– Nie jesteś pępkiem świata, moje kochane dziecko – zawiadomiłam go, czując, że w ten sposób daję mu wolność. Powinien żyć tak, jak lubi, a nie ciągle martwić się o mamę. – Twoja stara matka ma jeszcze wiele pomysłów.
– Już się boję – zachichotał Maciek.
Rozmawialiśmy jeszcze długo, śmiejąc się i życzliwie docinając sobie nawzajem. „Tak właśnie powinno to wyglądać”, pomyślałam. „Żadnych żalów, jojczenia i wzbudzania w dzieciach poczucia winy”. Jestem na dobrej drodze.
Róża, 54 lata
Czytaj także:
„Zapragnęliśmy z mężem romantycznych wakacji tylko we dwoje. Miały być Malediwy, a był brud, smród i robaki”
„Moja matka ma 70 na karku, a zachowuje się jak rycząca 30-tka. Nie nadążam za jej nowymi fantazjami”
„Mąż przyjaciółki miał serce na dłoni, a ona je zdeptała. Dopadła ją karma, gdy wreszcie poznał prawdę”