Zupełnie nie mogłam w to uwierzyć. Testament? Spadek? To musiała być jakaś pomyłka. Ten człowiek był mi całkowicie obcy – nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a co dopiero żeby cokolwiek mi zapisywał! Podobno mieszkał w miejscowości, gdzie się urodziłam i skąd pochodzą moje najwcześniejsze wspomnienia. Rodzice zabrali mnie stamtąd do stolicy, zanim jeszcze rozpoczęłam podstawówkę. Ani razu nie wspomnieli, że w U. został ktoś z bliskich czy znajomych.
Nie mogłam w to uwierzyć
– To na pewno pani jest właściwą osobą – zapewniał notariusz, kiedy próbowałam mu wytłumaczyć, że musi chodzić o kogoś innego. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zmarły chciał przekazać swój dobytek właśnie pani – powiedział i rozpoczął odczytywanie ostatniej woli.
Na wieść o tym, że zamiast starych rupieci dostałam w spadku cały dom, parsknęłam śmiechem. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś robi sobie żarty. Bo niby jak to? Dostać dom od kogoś, kogo się nawet nie zna? Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, a nie w prawdziwym świecie. Ale notariusz siedział z kamienną twarzą, wcale nie wyglądał na rozbawionego.
Kiedy urzędnik wręczył mi do podpisu jakieś papiery, niewiele z nich rozumiałem – jedyne co do mnie dotarło, to fakt że będę musiała wysupłać sporą kwotę na podatek. Potem dostałam do ręki pęk kluczy i zostałam odprawiona dość oschłym pożegnaniem.
Skonsultowałam się ze znajomym, który pracuje jako prawnik i potwierdził on wszystko, co usłyszałam wcześniej w kancelarii notarialnej. Zrobiłam też małe śledztwo w rodzinie, ale bez skutku. Wypytałam wszystkie ciotki i kuzynów, którzy pamiętali czasy, gdy rodzice mieli dom w nadmorskiej miejscowości, ale nikt nie kojarzył tego nazwiska. Mojej mamy nie ma z nami już od dwunastu lat, a tata zmaga się z chorobą Alzheimera i często nie poznaje nawet mnie. Nie ma więc szans, żeby pamiętał cokolwiek o jakimś Józefie B.
Pojechałam zobaczyć dom
Musiałam się tam wybrać, żeby dowiedzieć się czegoś więcej i obejrzeć osobiście to, co przypadło mi w spadku. Całą rodziną – razem ze mną przyjechał mąż, przyjechały też nasze córki, zięć oraz maleńka wnuczka – zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy na północ, w stronę Pomorza.
Wchodząc przez furtkę do ogrodu, poczułam dziwne ukłucie w sercu – coś mi mówiło, że już tu byłam. Z prawej zobaczyłam potężny dąb z konarami wystającymi ku górze jak wyciągnięte ramiona. Tuż przy nim rozrastał się krzak dzikiej róży, a na ziemi spoczywały omszałe głazy. Ten widok budził we mnie niewyjaśnione poczucie déjà vu. Kiedy przymknęłam powieki, w mojej głowie pojawił się obraz – to ja, ubrana w letnią, różową sukienkę...
Z gracją weszłam do zadbanego ogródka. Przysiadłam przy kupce kamyków i zaczęłam je ostrożnie układać w stos, myśląc o stworzeniu schronienia dla małych mrówek.
– Pobrudzisz ubranie – dobiegł mnie głos z góry.
A jednak znałam tego mężczyznę
Spojrzałam w górę i ujrzałam postawnego mężczyznę z wąsami, który posyłał mi przyjazny uśmiech.
– Pan Żeberko!
– Słucham? – głos mojego męża wyrwał mnie z zamyślenia.
– Pan Żeberko – odparłam. – Tak się nazywał sprzedawca, u którego mama kazała mi kupować wędlinę. Nie mam pewności, czy faktycznie tak się nazywał, ale wszyscy tak o nim mówili.
Przypomniał mi się moment, kiedy podawał mi kawałek pachnącej kiełbasy owiniętej w zatłuszczony karton. Ten aromat był tak kuszący, że miałam wielką ochotę spróbować choć kąsek. Wiedziałam jednak, że nie wolno mi tego robić.
– Pamiętaj, Natalko, żeby nikomu nie zdradzać, kto jest ofiarodawcą – ostrzegł pan Żeberko, przybierając surowy wyraz twarzy.
– No i wszystko jasne – skomentował cicho mój małżonek. – Już wiemy, kto stoi za tym prezentem.
– Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego akurat mnie to podarował – odparłam ze zniecierpliwieniem. – Zobaczmy, co jest w środku.
Dom wymagał remontu
Z zewnątrz dom nie prezentował się najgorzej, choć schody były popękane. Kiedy jednak zajrzeliśmy do wnętrza, spotkało nas spore rozczarowanie.
– Ten dom chyba stoi pusty od wielu miesięcy – stwierdziła ze smutkiem nasza młodsza córka, Jagoda.
Na ścianach widniała wyblakła żółta farba ze zdobieniami, która w niektórych miejscach całkiem odpadła. W oknach z drewnianych ram szyby ledwo się trzymały, a ich powierzchnię pokrywał szary nalot. Zakurzone sprzęty przypominały wystrój typowy dla końcówki PRL-u. Na ziemi walały się rozrzucone dokumenty i kawałki materiałów.
– Fuuuj! – pisnęła moja wnuczka Julka, po czym ze wstrętem na twarzy natychmiast wybiegła z pomieszczenia.
– No cóż, rzeczywiście nie wygląda to najlepiej – stwierdził Robert.
Z pomocą przyszedł mój zięć, który na co dzień prowadzi firmę remontową. Jego opinia tylko potwierdziła moje obawy. Ten nieoczekiwany prezent od losu okazał się kompletnie zniszczonym budynkiem.
– Ej, mamo, tato! Chodźcie szybko! – krzyknęła nagle Majka, pierwsza z naszych córek.
Jedno miejsce było inne
Podążyliśmy za głosem, który do nas docierał. Po wdrapaniu się po trzeszczących, drewnianych stopniach, nagle trafiliśmy do zupełnie odmiennej przestrzeni. Ten pokój, choć równie zaniedbany co pozostałe pomieszczenia, miał w sobie coś przytulnego. Na sporym posłaniu rozłożona była barwna, własnoręcznie wykonana kapa. Tuż przy nim stał niewysoki stolik, na którym dostrzegłam starą, mosiężną lampkę oraz parę filiżanek zdobionych różami. W oknie powiewały koronki – choć zakurzone i zniszczone, nadal robiły wrażenie.
– Proszę, proszę – powiedziałam pod nosem, rozmyślając nad tym, która z pań mogła być autorką tego wystroju.
Moją uwagę przykuło stojące na półce zdjęcie. Widziałam na nim faceta z wąsami, który trzymał małe dziecko. Zbliżyłam się i wzięłam fotografię do ręki. Nie mogłam mieć stuprocentowej pewności, ale ten mężczyzna przypominał pana Żeberko. Niemowlę na zdjęciu było jak wszystkie inne – trudno było stwierdzić, czy to chłopiec czy dziewczynka, a twarzyczka nie wyrażała żadnych emocji. Za to kocyk, którym opatulone było dziecko, wydał mi się skądś znany.
– Ten kocyk... identyczny jak ten z moich dziecięcych fotografii – pokazałam zdjęcie mojemu mężowi. – Pamiętam go z jednej ze starych fotek.
Wiesiek się wyszczerzył, ale po jego spojrzeniu poznałam, że wątpi w prawdziwość moich wspomnień.
Spotkałam sąsiadkę
Kiedy w końcu wyszliśmy na zewnątrz po dwóch godzinach oglądania naszej posiadłości, odetchnęliśmy z ulgą. Czuliśmy się zmęczeni i rozczarowani całą sytuacją. Nic konkretnego nie udało nam się ustalić, a co najgorsze – kompletnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę teraz pójść. Mój małżonek zastanawiał się nad opcją wyremontowania budynku i wykorzystania go jako letniska. Natomiast mąż córki proponował sprzedaż całości. Sam dom nie przedstawiał wielkiej wartości, choć grunt, na którym stał, mógł przynieść naprawdę niezłe pieniądze. Sama nie potrafiłam się zdecydować w tej sprawie.
– Babciu! – krzyknęła moja mała towarzyszka, odrywając się od swojej zabawy z kamyczkami, z których budowała skomplikowany układ. Spojrzała w kierunku furtki i powiedziała:
– Zobacz, jakaś pani chce wiedzieć, dlaczego tutaj jesteśmy.
Ruszyłam w stronę sąsiadki dawnego właściciela posesji, która z wyraźnym niepokojem obserwowała nasze pojawienie się na posesji.
– Czyli to prawda, że odziedziczyła pani tę posiadłość? – pokiwała z niedowierzaniem głową, słuchając moich wyjaśnień.
– Sama nie wiem, jakim sposobem to się wydarzyło. A może pan miał jakichś krewnych? – spytałam z ciekawością.
– Owszem, mieszkał tu z małżonką, ale ona nie żyje już chyba ze dwadzieścia lat – odrzekła, przypatrując mi się badawczo.
– A co z dziećmi? Bo widziałam taką fotografię, gdzie trzyma małe dziecko – spytałam z zainteresowaniem.
– Niestety, nie mam pojęcia – odrzekła sąsiadka po krótkiej przerwie.
– Może pani wie, jaką pracę wykonywał? Co robił w życiu? – dociekałam dalej.
– Jestem tutaj dopiero od siedmiu lat i gdy go poznałam, był już na emeryturze. Z tego co wiem, pracował kiedyś przy mięsie.
– Przy mięsie? – zdziwiłam się, a w mojej głowie pojawił się mglisty obraz i wspomnienie kiełbasy...
– Tak mi się wydaje – pokiwała głową. – Nasza listonoszka wspominała, że dostawała od niego czasami mięso i wędliny z zakładu.
– To teraz rozumiem, skąd wzięło się to przezwisko... – mruknęłam sama do siebie.
Na mojej twarzy pojawił się uśmiech na wspomnienie dawnych wydarzeń, co wyraźnie nie spodobało się kobiecie siedzącej naprzeciwko. Rzuciła mi karcące spojrzenie.
To był samotnik
– Nie ma się z czego cieszyć. Znałam go jako szczodrego i życzliwego człowieka, który żył samotnie. Po jego śmierci minął cały tydzień, zanim ktokolwiek się zorientował. Dopiero sąsiadka, która czasami pomagała mu z zakupami, zaniepokoiła się widząc ciągle zapalone światło i brak reakcji na pukanie. To ona zawiadomiła odpowiednie służby... Naprawdę dziwi mnie fakt, że zostawił spisany testament – pokręciła głową z niedowierzaniem.
– W dzieciństwie regularnie go odwiedzałam – odpowiedziałam. – Pewnie zapadłam mu w pamięć i nie mając rodziny, zdecydował się zostawić mi swój majątek.
– Trudno powiedzieć, różne rzeczy są możliwe. Pan Józef był dość osobliwym człowiekiem. Żył samotnie, bez bliskich i znajomych. Chociaż byłam jego sąsiadką, tak naprawdę mało go znałam. Od czasu do czasu napomykał o swojej małżonce albo mamie. Krótko przed odejściem zwierzył mi się z historii o wielkiej miłości – kobiecie, z którą los nie pozwolił mu być, bo oboje mieli już swoje rodziny... Ale najwięcej radości sprawiało mu wspominanie lat młodości.
Byłam w szoku
Opowiadał na przykład, jak nocą kąpał się z kolegami w morzu i porwał go prąd. Albo jak podczas kradzieży jabłek spadł z drzewa u sąsiada i uciekał z rozkrwawioną głową, bojąc się kary. Do dziś pamiętam, jak pokazywał mi ślad po tym wypadku. Miał też charakterystyczne znamię od urodzenia – na ramieniu, w kształcie pająka, czy może w to pani uwierzyć? Sam twierdził, że to dlatego, że jego mama przestraszyła się takiego owada, kiedy była z nim w ciąży.
Poczułam falę gorąca na twarzy. Spojrzałam ukradkiem na męża, który patrzył na mnie z niedowierzaniem w oczach. Widziałam, że ta wiadomość wstrząsnęła nim równie mocno jak mną. Odruchowo dotknęłam swojego ramienia, chcąc się upewnić, czy nadal jest tam ten sam znak, który nosiły również moje córki. U każdej z nas, w tym samym miejscu, widniał rysunek pająka. Pan Żeberko musiał być moim biologicznym ojcem.
Natalia, 55 lat
Czytaj także: „Żona traktowała mnie jak śmiecia i tępaka. Zatkało ją, gdy wreszcie zrobiłem coś wbrew jej rozkazom”
„Nie chciałem dać dzieciom kasy na ferie zimowe. To miała być lekcja dla nich, a sam dostałem po łapach”
„Nikt nie chciał zmieniać dziadkowi pampersów, ale spadek chcieli wszyscy. Dał im nauczkę w testamencie”