„Dorosłe dzieci doją mnie z kasy i nie widzą w tym nic złego. Musiałam w końcu dać im nauczkę”

smutna kobieta fot. iStock by Getty Images, Westend61
„– Och, dajcie wy wszyscy spokój! – zdenerwowałam się w końcu. – Dorosły chłop nie dostał kasy na nowe auto i już myśli, że mama go nie kocha? Czy wyście powariowali?! Przez lata nauczyłam ich brać, ale nigdy nie nauczyłam dawać”.
/ 09.01.2025 21:15
smutna kobieta fot. iStock by Getty Images, Westend61

Mam 64 lata, dwójkę dorosłych synów i zarobiłam tyle pieniędzy, żeby żyć komfortowo i na wysokim poziomie. Z boku można by pewnie pomyśleć, że mam wszystko, ale to nieprawda, bo cały czas muszę kupować miłość własnych dzieci...

Ciężko pracowałam na to, co mam

Odkąd pamiętam, byłam kobietą, która nie znała słowa „niemożliwe”. Zarabiałam na wszystko, co było potrzebne, i zawsze starałam się być o krok przed przeciwnościami losu. Pochodziłam ze skromnego domu, kochającego się, ale dość biednego. Szybko więc nauczyłam się, że tylko bardzo ciężka praca i determinacja pozwolą mi wyrwać się z ubóstwa i zacząć naprawdę żyć.

Gdy urodzili się moi synowie – Michał i Jakub – moje życie zmieniło się diametralnie. Byłam gotowa oddać im cały świat. Obiecałam sobie, że dostaną wszystko, czego mi brakowało w dzieciństwie: najlepsze ubrania, zabawki, a przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Michał, mój starszy syn, miał zaledwie dwa lata, gdy zapisałam się na dodatkowe kursy z księgowości. Aby uzbierać na poduszkę finansową dla całej rodziny, utrzymywać nasze życie na odpowiednim poziomie, a potem otworzyć własną firmę, przez kilka lat pracowałam prawie na dwa etaty. Oczywiście, posiadanie pieniędzy było przyjemne też dla mnie samej, ale robiłam to praktycznie w całości dla moich synów.

Warto jednak podkreślić, że miałam taką możliwość, bo mój mąż zajmował się domem pod moją nieobecność. Nie byłam jednak niezaangażowaną matką. Po powrocie z pracy zawsze sprzątałam, gotowałam obiad na następny dzień i spędzałam czas z mężem i chłopcami. Ludzie mówili, że żyję jak cyborg, że się wykończę, ale mnie chyba napędzała adrenalina. Wiedziałam, że mój cel jest wart każdego poświęcenia.

Dawałam synom zbyt dużo

Już jako nastolatkowie chłopcy zaczęli pokazywać swoje wymagające charaktery.

– Mamo, nikt w klasie nie ma takiego bajeranckiego roweru, jak ten, który chcę – narzekał Michał.

Jakub wtórował mu, pokazując mi w gazetach modne markowe ubrania, które kosztowały krocie - zwłaszcza w tamtych czasach. Oczywiście spełniałam te życzenia. Gdy mój mąż, Piotr, próbował protestować, mówiłam twardo, że nie chcę, żeby czuli się gorsi od innych dzieci.

– Ja wstydziłam się tego, że niczego nie mamy, że chodzę w ubraniach po rodzeństwie. Nie chcę, żeby oni żyli tak samo – argumentowałam.

W głębi serca bałam się jednak, że brak tych rzeczy sprawi, że nie będą mnie kochać.

Z czasem ich wymagania rosły. Najpierw wyjazdy na obozy, potem najdroższe telefony, a na koniec studia za granicą. Zawsze znajdowałam sposób, by zrealizować ich marzenia. Byłam z siebie dumna. Gdy dziękowali mi za nowe prezenty, mówili, że jestem najlepsza i że bardzo mnie kochają, czułam, że każde poświęcenie jest tego warte.

Synowie dorastali, mieli przyjaciół, dziewczyny, a ja uważałam, że dobrze spełniam rolę matki. Ale kiedy Michał po raz pierwszy powiedział mi: „Mamo, po co szukać pracy, skoro ty i tak zawsze pomożesz?”, poczułam pierwsze głębokie ukłucie w sercu.

Ciągle wołają o kasę

Po studiach Michał i Jakub założyli rodziny. Myślałam, że może wtedy się usamodzielnią, ale stało się inaczej. Michał kupił mieszkanie na kredyt, ale do mnie zgłosił się z prośbą o pieniądze na remont. Jakub potrzebował wsparcia, bo jego żona chciała rodzić w prywatnym szpitalu. Później doszły wakacje, lepsze auta i kolejne zachcianki.

– Mamo, my potrzebujemy tych pieniędzy dla dzieci, przecież chcesz, żeby twoje wnuki miały najlepsze życie – powtarzali jak mantrę.

Oczywiście, że chciałam. Ba, czułam się w obowiązku. Przecież miałam tak wiele. A na co mam wydać te wszystkie pieniądze, jeśli nie na to, żeby mojej rodzinie żyło się lepiej? Latami nawet myślałam o przejściu na emeryturę, choć mogłabym to zrobić. Z tyłu głowy zawsze miałam jednak obawę: co będzie, jeśli któremuś z chłopców się nie powiedzie? Muszę mieć pieniądze, żeby móc im pomóc.

Sama żyłam na poziomie, stać mnie było na wakacje dwa razy do roku, na wygodne auta, na budowę domu i ładne ubrania, ale i tak, kiedy tylko trzeba było, w każdej chwili ich potrzeby stawiałam ponad swoimi. Nawet kiedy Piotr zmarł i zostałam sama, kontynuowałam ten cykl. Czułam, że jeśli przestanę pomagać, mogę ich stracić.

Siostra próbowała mnie przekonać

Tylko moja siostra Anna, która zawsze miała odwagę mówić to, co myślała, uświadomiła mi prawdę. Pewnego dnia, przy kawie, powiedziała wprost:

Basia, wychowałaś maminsynków. Nie wiedzą, co to znaczy być dorosłymi, bo całe życie wszystko im ułatwiasz.

– Przesadzasz, Anka – zaprzeczyłam, choć jej słowa uderzyły mnie mocno.

– Zastanów się. Czy Michał albo Jakub kiedykolwiek sami zapłacili za coś większego? Czy potrafią w ogóle samodzielnie zarządzać pieniędzmi? Ty jesteś ich bankomatem, nie matką.

Tej nocy nie mogłam spać. Po spotkaniu z siostrą godzinami myślałam o tym, jak wiele pieniędzy, energii i czasu poświęciłam, by spełniać ich zachcianki. Tylko czy to rzeczywiście sprawiło, że czuli się szczęśliwi? Nie byłam pewna.

Zaczęłam odmawiać

Następnego dnia zadzwonił Michał.

– Mamo, potrzebujemy z Anitą pieniędzy na nowy samochód. Ten, który mamy, jest już za mały dla dzieci.

– Michał, nie mogę ci pomóc – odpowiedziałam spokojnie, ale stanowczo.

W słuchawce zapadła cisza.

– Jak to? Przecież zawsze nam pomagałaś – powiedział zdziwiony.

– Zawsze, ale teraz nie mogę. Musisz sam zadbać o swoje potrzeby – powiedziałam, czując, jak coś ściska mnie w gardle. – Masz rodzinę, pracę. Czas, żebyś wziął odpowiedzialność za swoje życie.

Michał westchnął, a w jego głosie usłyszałam złość.

– Nie rozumiem, skąd ta zmiana. Czy coś się stało? – spytał z wyraźnym oburzeniem.

– Tak, Michał. Stało się. Zrozumiałam, że nie będę żyć wiecznie, a wy musicie nauczyć się radzić sobie sami. Nie mogę was cały czas utrzymywać – powiedziałam zdecydowanie. – To moje ostatnie słowo.

Mieli do mnie pretensje

Wiedziałam, że zrobiłam dobrze, ale i tak czułam się winna. Bałam się, że synowie mnie odrzucą, że przestaną dzwonić, przyjeżdżać. Dzień później zadzwonił Jakub.

– Mamo, Michał mówi, że odwalasz jakieś cyrki – zaczął. – Chcę ci powiedzieć, że to nie fair. Zawsze nas wspierałaś. Nawet nie dałaś żadnego ostrzeżenia. Tak z dnia na dzień chcesz nas zostawić bez pomocy?

– Bez pomocy? Ofiarowałam wam więcej pomocy niż większość rodziców, synu. Prawie wszystko, co macie, ufundowałam ja. Kredyty spłaciliście w kilka lat, macie mieszkania na własność, oszczędności, dobre auta. Macie swoje rodziny, pracujecie. Musicie stanąć na własnych nogach.

– Ale ty nigdy nie narzekałaś! – rzucił Jakub, jakby to miało usprawiedliwić wszystko.

– Bo bałam się was stracić. Ale już wiem, że to głupota – odpowiedziałam, starając się zachować spokój. – Kocham was, ale miłość nie oznacza spełniania każdej zachcianki.

Jakub milczał przez chwilę, a potem z goryczą w głosie powiedział:

– W takim razie chyba nie mamy o czym rozmawiać.

I rozłączył się, zanim zdążyłam coś dodać.

Obrazili się na mnie

Żaden z synów nie odezwał się ani telefonicznie, ani osobiście. Moje serce pękało, ale trzymałam się swojego postanowienia. Nie mogłam już dłużej być ich bankomatem.

Kilka tygodni później odezwała się Anita, żona Michała.

– Barbaro, Michał bardzo przeżywa twoją decyzję. Myślę, że nie rozumie, dlaczego nagle przestałaś pomagać. To dla niego szok, czuje się, jakbyś przestała go kochać – powiedziała.

Och, dajcie wy wszyscy spokój! – zdenerwowałam się w końcu. – Dorosły chłop nie dostał kasy na nowe auto i już myśli, że mama go nie kocha? Czy wyście powariowali?!

– Ale... Nigdy nie mówiłaś, że jest to dla ciebie jakikolwiek problem – odparła nieśmiało synowa.

– To wy, dorośli ludzie, sami nie doszliście do tego, że może nie wypada już brać ciągle kasy od rodziców? – zapytałam retorycznie.

Anita tylko coś wymamrotała, po czym szybko skończyła rozmowę.

Wiedziałam, że moje dzieci cierpią, ale wierzyłam, że to lekcja, której muszą doświadczyć. Przez lata nauczyłam ich brać, ale nigdy nie nauczyłam dawać. Musieli się zmienić, a ja musiałam pozwolić im na ten proces. Czasem nadal nachodzą mnie wyrzuty sumienia, ale wtedy mogę liczyć na moją siostrę.

– Dobrze zrobiłaś, Basia. Nie pozwól im sobą manipulować. W końcu zrozumieją, zmądrzeją. Przecież cię kochają – powtarzała mi.

– Tak myślisz? – chlipałam w słuchawkę.

– Pewnie, że tak. To dobre chłopaki. Po prostu są trochę rozpuszczeni, ale mają dobre serca – pocieszała mnie.

W głębi duszy wiem, że ma rację. Ale wiem, że cały ten proces może jeszcze trochę potrwać. A ja tęsknię za moimi chłopcami.

Barbara, 64 lata

Czytaj także: „Żona traktowała mnie jak śmiecia i tępaka. Zatkało ją, gdy wreszcie zrobiłem coś wbrew jej rozkazom”
„Nie chciałem dać dzieciom kasy na ferie zimowe. To miała być lekcja dla nich, a sam dostałem po łapach”
„Nikt nie chciał zmieniać dziadkowi pampersów, ale spadek chcieli wszyscy. Dał im nauczkę w testamencie”

Redakcja poleca

REKLAMA