„Ta przebrzydła baba wparowała do mojego domu i zniszczyła mi życie. Wyjawiła rodzinna tajemnicę, na która nie byłem gotowy”

zmartwiony mężczyzna fot. Adobe Stock, Goran
„Mój wewnętrzny radar natychmiast się uaktywnił. Przecież doskonale pamiętałem wszystkie rodzinne powiązania – w końcu to ja zajmowałem się naszym drzewem genealogicznym. Nigdy nie słyszałem o żadnych bliźniętach. Tymczasem ta przerażająca baba nie przestawała gadać”.
/ 07.11.2024 20:30
zmartwiony mężczyzna fot. Adobe Stock, Goran

Dostaliśmy w spadku po przodkach prawdziwy skarb – autentyczny zegar marki Gustav Becker. Podobnie jak płótno pędzla Malczewskiego i komplet srebrnych sztućców pochodzących z XVIII wieku. W przeszłości nasza kolekcja rodzinnych pamiątek była znacznie bogatsza, jednak trudne czasy zmusiły nas do wyprzedaży sporej części majątku. Pocieszałem się jednak myślą, że nikt nie jest w stanie pozbawić nas naszego dziedzictwa.

Od małego chłonąłem historie, które opowiadał mi pradziadek Konstanty. Z jego ust słyszałem o naszych krewnych służących pod rozkazami Piłsudskiego, a nawet o jednym z praprzodków, który chwycił za broń podczas powstania w 1863 roku. Dorastałem, czując ogromną dumę z rodzinnego nazwiska i historii, która za nim stała. Byłem przekonany o wyjątkowości mojej krwi, albo – używając współczesnego języka – materiału genetycznego.

Na początku chciałem jej odmówić

Przez pięć dekad życia robiłem wszystko, żeby nie przynieść wstydu rodzinie, a może nawet dorzucić coś wartościowego do jej dziejów. I wtedy pojawia się ktoś, kto twierdzi, że to wszystko jest zmyślone? Siedziałem oszołomiony, wpatrując się w kobietę z włosami w kolorze truskawek, która miała na sobie jaskrawozielony kostium i wypowiadała słowa, w które nie mogłem uwierzyć.

– Spójrzmy choćby na ten antykwariat – Izabela wykonała delikatny gest w stronę regałów wypełnionych książkami. – Czy jest pan świadomy, że wszystko zaczęło się od biblioteki rodziny M.?

– No tak, te książki należały do naszego...

– Chyba powinnam opowiedzieć wszystko od początku – wypuściła powietrze z westchnieniem.

– O ile w tej historii jest jakiś początek. Jest pani przekonana, że nie ma... znaczy się... – nie chciałem otwarcie zasugerować, że może być niespełna rozumu, choć właśnie takie podejrzenie się wtedy nasuwało.

– Zastanawia się pan, czy nie zwariowałam? – zaśmiała się. – Proszę się nie martwić, mam przy sobie całą dokumentację. Mogłabym prosić wodę?

Na początku chciałem jej odmówić – najpierw wpadła do nas z oskarżeniami o kradzież, a teraz prosi o wodę. Pomyślałem jednak, że nie wypada mi być małostkowym. Podałem szklankę z wodą, którą tylko lekko upiła, po czym rozpoczęła swoją opowieść.

– To wszystko wydarzyło się pod koniec 1944 roku, w grudniu. Temperatura spadła tak nisko, że oddech zamarzał w powietrzu, drogi całkowicie zniknęły pod śniegiem, a z powodu wojny ludzie często nie mieli co do garnka włożyć. W okolicy, gdzie znajdował się dworek rodziny M., front przechodził wielokrotnie w tę i z powrotem. Wtedy akurat znów się przemieścił i wszyscy liczyli, że to już ostatni raz.

Jednak Konstanty M., pan domu, niepokoił się plotkami krążącymi w pobliskiej miejscowości – podobno Armia Czerwona miała się srogo obejść ze wszystkimi po drodze, nie patrząc, czy to przyjaciel, czy wróg.

Cieszyli się świetną reputacją

– Mój pradziadek Konstanty – podkreśliłem stanowczo – zawsze wspominał, że miał dobry kontakt z dowódcą z Armii Czerwonej i dzięki temu nikogo w posiadłości nie skrzywdzili.

Izabela przekrzywiła lekko głowę, obserwując mnie, a jej usta wykrzywił ironiczny uśmieszek.

– Oczywiście. O ile się nie mylę, pański pradziad umiał znaleźć wspólny język z każdym mętem.

– Co też pani mówi – zaprotestowałem dotknięty.

– Jeśli można, będę mówić dalej. M. byli wyjątkowo otwarci na gości. Mimo że nie mieli błękitnej krwi, cieszyli się świetną reputacją. Na ich rodzinnym drzewie można było znaleźć różne profesje – od handlowców przez adwokatów i właścicieli fabryk, po medyków i ludzi nauki. Każdemu z nich żyło się całkiem dobrze i choć nie dorównywali majątkiem wielkim panom, to od lat należeli do zamożnej warstwy społeczeństwa, do czego przez pokolenia zdążyli przywyknąć.

Potwierdziłem, że pani nie mija się z prawdą. Z opowieści dziadka Konstantego pamiętam, jak władza ludowa zabrała rodzinie prawie wszystko. By przeżyć, musieliśmy wyprzedawać kolejne rzeczy odziedziczone po przodkach. Wtedy to wujek Michał wymyślił, żeby otworzyć sklep ze starociami – nie tylko księgozbiorem, ale też innymi zabytkowymi przedmiotami.

Musieli przecież z czegoś wyżywić całą rodzinę, posłać potomstwo do szkół i jeszcze opłacać komunistycznych urzędników, żeby dali im święty spokój. Te trudne czasy udało im się jakoś przetrwać, nie tracąc twarzy.

W grudniu, gdy las był pokryty białym puchem, wyłoniła się z niego grupka wędrowców. Ciągnęli za sobą trzy wozy wypełnione dobytkiem, prowadzili parę wychudłych krów, jedną kozę i trójkę wynędzniałych koni. Sami też byli w opłakanym stanie – wśród nich było pięciu wycieńczonych mężczyzn (w tym jeden staruszek, który leżał na wozie), cztery kobiety i piątka dzieci. Zatrzymali się przed dworem z prośbą, by mogli spędzić noc w stodole i trochę się ogrzać. Poprosili również o drewno na opał, żeby przyrządzić coś ciepłego dla najmłodszych. Na ich szczęście Maria, żona Konstantego, była osobą o wielkim sercu.

Nie przestawała gadać

Mimo trudnych czasów wojny, dzięki swojej gospodarności i zapobiegliwości zdołali przez lato zgromadzić pewne zapasy. Przybyszów zaprowadzono do głównej części budynku, gdzie przygotowano dla nich nocleg w pokojach dla gości. Zadbano, by mogli się najeść i rozgrzać. Ponieważ dwójka dzieci zapadła na zdrowiu, a staruszek był w kiepskim stanie, Konstanty postanowił, że pozwoli im zostać pod dachem, aż wrócą do sił.

Znam tę opowieść. Mój dziadek Antoni wspominał, jak spędzał czas na zabawach z potomstwem tych przejezdnych, zanim opuścili to miejsce i ruszyli dalej.

– Najstarszym w rodzinie był Anzelm, rówieśnik Konstantego. Podczas ich rozmowy okazało się, że wcześniej zarządzał jako ekonom dworem szlacheckim gdzieś w środkowej Polsce. Jego bliscy także tam pracowali – siostry służyły jako pokojówki, a bracia zajmowali się końmi i pracą w kuźni. Po tym jak właściciele zginęli z rąk Niemców, którzy spalili majątek, cała rodzina musiała stamtąd uciec.

Teraz próbowali znaleźć jakieś zajęcie. Konstanty z przykrością wyjaśnił, że nie może nikogo zatrudnić – wszyscy sami pracują, poza garstką stałej służby. W domu Konstantego mieszkało wtedy siedem osób: on sam z żoną, ich dwoje dorosłych dzieci – niezamężna córka oraz syn, który miał swoją żonę i malutkie bliźniaki, które niedawno skończyły roczek.

Mój wewnętrzny radar natychmiast się uaktywnił. Przecież doskonale pamiętałem wszystkie rodzinne powiązania – w końcu to ja zajmowałem się naszym drzewem genealogicznym. Nigdy nie słyszałem o żadnych bliźniętach. Tymczasem ta przerażająca baba nie przestawała gadać.

– Rodzina Anzelma przebywała u nich prawie tydzień. Odwdzięczali się pracą przy gospodarstwie za jedzenie i nocleg. Konstanty dostrzegał ich nadzieje na stałe zamieszkanie, jednak zapasy żywności były zbyt skromne. Nie wystarczyłoby dla tylu osób. Kiedy nadszedł czas rozstania, próbował delikatnie wyjaśnić sytuację Anzelmowi oraz jego krewnym – dwójce braci i synom.

Zaoferował im prowiant na najbliższe dni. Na początku wydawało się, że przyjęli to ze zrozumieniem. Otworzyli parę flaszek, raczyli się winem i gorzałką. Po biesiadzie wszyscy udali się do łóżek. Głęboką nocą do posiadłości zawitał miejscowy kowal wraz z żoną i potomkiem.

To brzmiało mało wiarygodnie

– Strach malował się na ich twarzach, gdy błagali o schronienie. W godzinach popołudniowych ulicami przemieszczały się cofające się wojska niemieckie, zostawiając za sobą zniszczenie i śmierć. To nie przypominało już zorganizowanej armii – raczej zdesperowane grupy wygłodzonych, schorowanych i przerażonych wojskowych, którzy na obcej ziemi wszędzie widzieli zagrożenie. Niektórzy mieszkańcy zdołali się ewakuować, pozostali stracili życie, a samo miasteczko opustoszało niemal całkowicie.

W kolejnym dniu rodzeństwo z Anzelmem na czele ruszyło na zwiady do pobliskiej miejscowości. Chcieli sprawdzić sytuację i może przy okazji wyszukać coś przydatnego. Prawdopodobnie właśnie tam, przemierzając opustoszałe drogi między ruinami, wpadli na ten okropny plan. We dworze mieli przecież spiżarnię wypełnioną po brzegi. Wprawdzie nie wystarczyłoby dla całej okolicy, ale ich własne rodziny spokojnie by wyżywiła.

W końcu jako głowy rodzin musieli zadbać o swoje żony i potomstwo. No i ta przepiękna posiadłość, pełna cennych antyków. Od dawna marzyli o czymś podobnym, przez lata dręczyła ich zawiść wobec byłych szefów, którym los dał życie w zamożnym domu, podczas gdy oni musieli się męczyć w biedzie. Ta nierówność mocno ich uwierała...

– Jak pani może znać jego myśli? – wtrąciłem się do opowieści Izabeli. – To brzmi mało wiarygodnie.

– Dlaczego pyta mnie pan, jak mogę znać jego myśli? – popatrzyła na mnie z przygnębieniem. – Przecież sam opowiedział o tym Konstantemu, gdy razem z braćmi przyjechał do posiadłości, zapędził wszystkich do stodoły i kazał ich związać.

– To niemożliwe – zaprotestowałem. – Z relacji pradziadka Konstantego wynika, że Anzelm zabrał rodzinę i prowiant na parę dni, po czym wyjechali.

– Nieprawda. 

Sięgnęła po dokumenty

Zapadło milczenie. W jej oczach dostrzegłem głęboką rozpacz, kiedy tak siedziała, czekając. Ale na co właściwie? Miałem się czegoś konkretnego domyślić?

– Może to jakiś test telenoweli? Sprawdza pani, jak zareaguję? – wybuchnąłem ze złością. – W takim razie moja reakcja jest na nie. To wszystko jest niedorzeczne. Nawet autorzy oper mydlanych nie stworzyliby takiej historii.

– Rzeczywistość potrafi zaskoczyć bardziej niż jakikolwiek scenarzysta – odpowiedziała. – Skoro pan nie chce się zastanowić, powiem wprost.

– Nie interesuje mnie to – wstałem gwałtownie. – Proszę opuścić mój gabinet.

Ona jednak ani drgnęła. Jedynie położyła przed sobą jakieś papiery w teczce.

– Trwała wtedy wojna. W miejscowości zostało bardzo mało osób, które pamiętały prawdziwą rodzinę M. Po przybyciu nowych mieszkańców nikt nie kwestionował tego, że Konstanty M. wraz z bliskimi są tymi, których udają. Anzelm ze swoimi ludźmi przyjęli inne imiona, przestudiowali historię rodziny M. zapisaną w kronikach i zaczęli przekazywać ją swoim dzieciom i wnukom.

Osoby znające prawdę nie odzywały się, bo tak było dla nich lepiej. W końcu przestali być zwykłymi służącymi, a stali się szanowaną rodziną – tego właśnie pragnęli. Gdy przyszedł komunizm, może trochę tego żałowali, bo przywłaszczona tożsamość czasami sprawiała im kłopoty, jednak Anzelm, występujący jako Konstanty, umiał dogadać się z komunistycznymi urzędnikami i wykorzystywać ich pragnienia i słabości.

– A to skąd pani zna te szczegóły, jeśli nikt nie chciał gadać? Może pani podróżuje w czasie? – zakpiłem.

Sięgnęła po dokumenty z teczki.

– Żona jednego z chłopaków Anzelma, Luda, czuła wstręt zarówno do męża, jak i jego ojca. Była przekonana o ich potworności i tym, że zasługują na karę. Wszystkie wydarzenia opisała na papierze, dodatkowo zgromadziła komplet papierów autentycznej rodziny M., wraz ze zdjęciami z rodzinnych albumów. Jak już wspominałam, prawdziwy Konstanty miał roczne bliźnięta. Żeńska część klanu Anzelma sprzeciwiła się i zdecydowała się je wychować.

Obserwowała mnie w ciszy

– Z nadejściem wiosny Luda spakowała swoje rzeczy, zabrała ze sobą bliźniaczki i ruszyła w drogę. Nigdy się nie dowiedziała, czy ktoś próbował ją dogonić, ale szczęśliwie dotarła na przeciwległy koniec kraju. Znalazła zatrudnienie w domu dziecka, bo dzięki temu mogła lepiej zadbać o maluchy.

Dzieci dorosły, a system państwowy pomógł im zdobyć wykształcenie. Jestem córką córki Roberta jednego z bliźniaków. Ostatnio odkryłam prawdę i zdecydowałam się walczyć o to, co mi się należy. O moje rodowe nazwisko i historię rodziny.

Obserwowała mnie w ciszy kiedy sprawdzałem kolejne dokumenty. Fotografie z początku dwudziestego i końca dziewiętnastego stulecia. Ujęcia starego dworku, okolicznego miasteczka i dawnych mieszkańców, którzy żyli tam, gdzie teraz my, ale prezentowali się całkiem inaczej.

Na jednym widniał Konstanty M. wraz z rektorem wrocławskiego uniwersytetu – rok 1932. To jednak nie był ten Konstanty, którego znałem jako pradziadka. Wtedy trafiłem na inne zdjęcie – z 1936 roku. Przedstawiało grupę pracowników, a pośród nich stał ekonom przed jakimś budynkiem. Ten ekonom to był właśnie Anzelm.

W jednej chwili wszystko, w co wierzyłem, okazało się nieprawdą. Ta duma z rodzinnej historii – kompletna ułuda. Nagle poczułem, jakby grunt usuwał mi się spod nóg, jakbym tracił równowagę i zaraz miał runąć. Zacząłem się zastanawiać nad własną tożsamością. Co tak naprawdę siedzi we mnie?

Gdzie leży granica między dobrem a złem w moim sercu? Do czego byłbym w stanie się posunąć, a przed czym bym się cofnął? I wtedy, jak błyskawica, wróciło do mnie wspomnienie ostatniej rozmowy z umierającym pradziadkiem Konstantym (Anzelmem!).

– Musisz wiedzieć, że sami kształtujemy swoją drogę życiową i układamy jej podwaliny. Gdy zbudujemy je solidnie, przetrwamy nawet odkrycie, że nasi przodkowie nie byli kryształowi. To ty odpowiadasz za swoje czyny i swoją przyszłość.

Początkowo myślałem, że to tylko majaczenie umierającego człowieka. Dopiero później pojąłem sens tych słów. Anzelm cały czas dźwigał ciężar swoich dawnych występków. Nie potrafił w pełni wybaczyć sobie przeszłości. To dlatego tak uparcie uczył nas prawego i moralnego postępowania. Może i dla mnie nie wszystko jeszcze stracone?

Jan, 37 lat

Czytaj także:
„Zakonnica pomogła mi na duchowym rozdrożu. Nasza znajomość wymknęła się spod kontroli”
„Córka wróciła pod mój dach na jakiś czas, ale się zasiedziała. Czułam, że chodzi o coś więcej niż utrata pracy”
„Chciałem zaimponować dziewczynie, ale przez moją wstydliwą wadę zrobiłem z siebie durnia. Po prostu stchórzyłem”

Redakcja poleca

REKLAMA