Do sześćdziesiątki byłam kobietą samotną. Miałam dobre, satysfakcjonujące życie singielki. I nagle… wychodzę za mąż!
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, na co się porywasz? Przez lata chwaliłaś sobie życie w pojedynkę i nagle na starość taki numer?! To jakieś szaleństwo! – stwierdziła moja siostra, dwukrotna mężatka, gdy przyszłam do niej z zaproszeniem na ślub.
Jej słowa wcale mnie nie ubodły, wręcz przyznałam jej rację. To było szaleństwo! Gdyby kilka miesięcy wcześniej ktoś przedstawił mi taki scenariusz, włożyłabym go między bajki.
– Co mam ci powiedzieć? Spotkałam mężczyznę, w którym się zakochałam – uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
Siostra najpierw rozłożyła ręce w nieco teatralnym geście, a potem mnie uściskała.
– Ufam, że wiesz, co robisz, i że będziesz szczęśliwa – powiedziała, mrucząc jednakże przy tym, że to ostatnia rzecz, jakiej się po mnie spodziewała. – Jeśli jesteś pewna swojej decyzji, z przyjemnością zatańczę na tym weselu staruszków – dodała.
Roześmiałam się, bo doskonale ją rozumiałam i wiedziałam, że jej wątpliwości nie wynikają z chęci wtrącania się w moje życie, a jedynie z troski o mnie. Ona sama miała i dobre, i trudne doświadczenia małżeńskie, więc bez wątpienia wiedziała, że życie z drugim człowiekiem bywa wyzwaniem. Szczególnie dla kogoś, kto „do starości” – jak raczyła to określić – był sam.
Mogłam być żoną
Życiowe zwroty skłaniają do spojrzenia wstecz. Ja także, nim przyszłam z tą rewelacją do siostry, sporo rozmyślałam o tym, jak potoczyło się moje życie. Wróciłam pamięcią do swoich sympatii z lat młodości. Zdałam sobie sprawę, że dwukrotnie była przede mną perspektywa małżeństwa, ale za każdym razem podjęłam inne decyzje.
– Idę o zakład, że Baśka hajtnie się zaraz po maturze – usłyszałam kiedyś na korytarzu rozmowę szkolnych koleżanek.
– Może tak, a może nie – zanuciłam wesoło, przemykając obok nich tanecznym krokiem.
Byłam wtedy zakochana w koledze z równoległej klasy. Ja chodziłam do matematyczno-fizycznej, on do humanistycznej. Zaczęło się od korepetycji z matmy, których mu udzielałam. Dla mnie matematyka zawsze była prosta i fascynująca. Jego pasjonowała poezja, o której mówił tak pięknie, że mogłam słuchać godzinami. Oboje działaliśmy w szkolnym samorządzie, tworząc nowy kodeks praw ucznia. Wkrótce byliśmy niczym papużki nierozłączki. Planowaliśmy, że po skończeniu liceum będziemy studiować w tym samym mieście – ja matematykę, on polonistykę. Oboje chcieliśmy zostać nauczycielami. Snuliśmy wizje pracy w jednej szkole.
Do rozłamu doszło w czasie składania papierów na uczelnię.
– Moi rodzice nalegają na wyższą szkołę pedagogiczną. Można do niej dojeżdżać, mieszkając w domu – powiedział któregoś dnia Jurek.
Faktycznie, szkoła pedagogiczna była w pobliskim miasteczku, niecałe dwadzieścia kilometrów od nas. Ja jednak marzyłam o matematyce uniwersyteckiej i życiu bez rodzicielskich skrzydeł. Wybrałam uczelnię w mieście oddalonym o trzysta kilometrów od rodzinnego domu. W ten sposób nasze drogi się rozeszły. Być może, gdybym zdecydowała wtedy inaczej, bylibyśmy razem do dzisiaj. Może tak, a może nie…
Zmarnowałam drugą szansę
Druga zaprzepaszczona przeze mnie szansa na życie w parze to kolega z uczelni. Studiował na innym kierunku, ale mieliśmy wspólne zajęcia z obronności wojskowej, w tamtych latach obowiązkowe dla wszystkich. Oboje byliśmy zmorą prowadzącego je oficera, zadając różne niewygodne pytania. Potem kontynuowaliśmy dyskusje w uczelnianej kafejce. Z czasem rozmowy te stały się bardziej osobiste i wkrótce rozważaliśmy nawet wzięcie ślubu. Aż doszło do pewnej przykrej sytuacji.
– Coś się stało? – zapytałam przestraszona, gdy w środku nocy załomotał do drzwi mojego pokoju w akademiku.
Tamtego dnia do późna uczyłam się do ważnego egzaminu, na który miałam się stawić nazajutrz o ósmej rano. Andrzej o tym wiedział, a teraz stał przede mną zupełnie pijany.
– Dobrze, że nie ma twojej koleżanki – rozejrzał się po pokoju i pchnął mnie na łóżko.
– Daj spokój, to nie jest dobra pora – próbowałam wyswobodzić się z jego objęć.
Mimo moich protestów ani myślał odpuścić. Jakoś się wybroniłam, on następnego dnia mnie przepraszał za swoje zachowanie, ale nie było już tak jak dawniej. Nasza zażyłość się rozluźniła i w końcu się rozstaliśmy. Czy gdybym wtedy odpuściła, stworzylibyśmy szczęśliwą rodzinę? Może tak, a może nie…
Nie miałam własnych dzieci
Od tamtego czasu, a miałam wówczas niespełna dwadzieścia pięć lat, nie byłam z nikim w związku. Po studiach odbyłam praktyki i zaczęłam uczyć matematyki w szkole. Koleżanki ze studiów powychodziły za mąż, urodziły dzieci.
– A ty, Baśka, na co czekasz? – pytały podczas corocznych spotkań naszej dawnej studenckiej grupy.
Potem przestały pytać. Czasami żartowały, że moją rodziną jest szkoła. I miały rację. Kolejne roczniki uczniów traktowałam jak swoje dzieci. Nie tylko uczyłam je matematyki, ale i organizowałam dla nich zajęcia pozalekcyjne, jeździłam z nimi na wycieczki, biegałam po lesie, pomagałam w rozwiązywaniu konfliktów rówieśniczych, a często i rodzinnych.
– Dobrze, że mam panią. Pani jest dla mnie jak mama – powiedziała mi w chwili szczerości jedna z uczennic, o której wiedziałam, że w domu nie ma lekko.
Takich uczniów miałam więcej. Jednym kupowałam trampki na WF, innym przynosiłam śniadanie do szkoły. Przychodziłam do niej po siódmej rano i do wieczora pochłaniały mnie sprawy moich wychowanków. Tak minęło trzydzieści pięć lat mojego życia. I były to dobre lata. Nigdy nie czułam, że czegoś mi brakuje. Byłam potrzebna. Spełniona. W domu mam dwa duże pudła z kartkami od moich byłych uczniów, pisanymi z różnych stron świata. To o czymś świadczy.
Pojechałam odpocząć
Na emeryturę przeszłam w wieku sześćdziesięciu lat. W pierwszy wakacyjny weekend wybrałam się, jak często robiłam to w dni wolne, na wycieczkę do lasu. Spacer po lesie zawsze pozwalał się mi wyciszyć, uporządkować myśli. Tego dnia tak zatopiłam się w rozmyślaniach, że nieświadomie zboczyłam w głównej ścieżki i doszłam do nieznanej mi polany. Ganiał po niej złocisto umaszczony golden retriever. Chwilę się mu przyglądałam, a jego właściciel podszedł do mnie.
– Piękny pies – powiedziałam szczerze.
– Znalazłem go niedawno przywiązanego do drzewa – odparł.
Tak zaczęła się nasza rozmowa, która trwała przez następną godzinę.
– Tak nam się dobrze rozmawia… Może zje pani ze mną obiad? Rano ugotowałem swój popisowy barszcz i byłoby mi bardzo miło – zaproponował Tomasz, zapraszając mnie do swojej leśniczówki.
Wzięłam głęboki wdech i… zgodziłam się. Resztę popołudnia spędziliśmy, rozmawiając na tarasie jego domu. Oboje czuliśmy się w swoim towarzystwie tak dobrze i swobodnie, jakbyśmy znali się od dawna, a nie zaledwie kilku godzin.
– Moje drzwi są zawsze dla pani otwarte – skłonił się przede mną, odprowadziwszy mnie na przystanek podmiejskiego autobusu, którym podjeżdżałam na te swoje leśne wyprawy.
To była spontaniczna decyzja
Przez całe wakacje spacerowaliśmy razem po lesie. Jesienią zamykałam w słoikach antonówki z jabłoni rosnącej w jego ogrodzie. Zimą piekliśmy szarlotki, które oboje uwielbiamy.
– Wyjdziesz za mnie? – zapytał Tomasz któregoś dnia.
Do trzech razy sztuka, pomyślałam i powiedziałam TAK. Ślub zaplanowaliśmy prawie dokładnie w rocznicę naszego pierwszego spotkania. Zapraszając na niego siostrę, stwierdziłam z przekonaniem:
– Jestem pewna, że takie życie było mi pisane – najpierw wszystkie „moje” dzieci, a dopiero potem mąż. I nie jestem staruszką! Jeszcze długo nie!
Barbara, 62 lata
Czytaj także: „Poznałam sekret zięcia i aż mnie zmroziło. Wiem, że nie powinnam się wtrącać, ale tak tego nie zostawię”
„Miałam teściową za przyjaciółkę i powierniczkę. Jedna rozmowa wystarczyła, by stała się moim największym wrogiem”
„Po 20 latach od ślubu mąż pozbył się mnie jak śmiecia i wyrzucił z domu. Nie interesowało go, co się ze mną stanie”