Mąż i dzieci całe dnie spędzali w domu, a nie wpadli nawet na to, by obrać ziemniaki na obiad czy odkurzyć. Byłam rozżalona. Wciąż wszystko na mojej głowie! On jest zmęczony? To ja wychodzę do pracy, potem jeszcze zakupy…
Dzień za dniem to samo
Przypuszczalnie stan ten trwał już od jakiegoś czasu, jednak ostatnio, przeciążona obowiązkami, musiałam go przeoczyć. Kiedyś jak barometr wyczuwałam wszelkie wahania nastrojów w mojej pięcioosobowej rodzinie. Teraz zorientowanie się, że coś jest „nie tak”, zajęło mi więcej czasu. A może po prostu nie dopuszczałam do siebie przykrej myśli, że nasze relacje uległy rozluźnieniu, zamiast się zacieśnić. Najprawdopodobniej nie chciałam tego zauważyć, bo to oznaczało porażkę. Moją.
Niby wszystko było normalnie, czyli młodsze, bliźniacze latorośle, obrzucając się niewybrednymi epitetami, walczyły o dostęp do komputera, mąż pochłonięty był sprawdzaniem czegoś w komórce, a najstarsza córka, odcięta od świata słuchawkami w uszach, stała przed lustrem. Ta niby dobrze znana mi sytuacja tym razem po powrocie z pracy niemile mnie uderzyła.
– Hej, cześć, jestem! – rzuciłam bez nadziei na odpowiedź, bo były małe szanse na to, że mój głos przedrze się do czyjejkolwiek świadomości.
Zgodnie z przewidywaniem odzewu nie było. Zrezygnowana, poczłapałam do kuchni, gdzie uwolniłam się od przydźwiganych siatek i zabrałam się za obiad. Wiedziałam, że aromat pieczonego w ziołach schabu, prędzej czy później, wszystkich tutaj zwabi, bo o ile inne zmysły zostały przytłumione przez nowoczesne technologie, o tyle zmysł powonienia rozwinął się i wyczulił.
Przygotowując surówkę, w myślach zakładałam się sama ze sobą, kto pierwszy pojawi się w kuchni. Stawiałam na męża i nie pomyliłam się.
– O, jesteś już – stwierdził ze zdziwieniem, choć pora mojego powrotu do domu od lat była taka sama. – Kiedy obiad?
Nadstawiłam policzek do pocałowania. Nie doczekałam się cmoknięcia.
– Obiad? Może jutro – odparłam rozżalona i dodałam z nutą goryczy: – Byłby wcześniej, gdyby ktoś mi pomógł. To niesamowite, że cztery dorosłe lub prawie dorosłe osoby siedzą w chacie, a żadna nie wpadnie na to, żeby chociaż ziemniaki obrać.
– Trzeba było zostawić kartkę. Skąd mieliśmy wiedzieć, co planujesz podać?
– Tomek, proszę cię! – jęknęłam. – Miałam ciężki dzień…
– Ty to przynajmniej gdzieś wychodzisz – rzucił z pretensją. – A ja muszę cały dzień tkwić tutaj i na bieżąco wysłuchiwać zażaleń oraz znosić fochy.
– Myślisz, że to takie fajne? – warknęłam. – Osiem godzin w pracy, potem zakupy, a po powrocie… – potoczyłam wymownym spojrzeniem po kuchni. – Też mam dość! Wszystko na mojej głowie!
Miałam tego po dziurki w nosie
Mój wybuch podziałał na małżonka na tyle otrzeźwiająco, że mnie przytulił, czym nieco rozbroił moje buzujące emocje.
– Co się znowu dzieje? – zapytałam, choć tak naprawdę wcale nie chciałam wiedzieć.
Byłam zmęczona tymi niekończącymi się problemami. Z nas wszystkich tylko ja codziennie odpowiadałam za domowe pielesze. Mąż pracował zdalnie. Najstarsza córka, świeżo upieczona studentka, zażywała uroków akademika. Synom, uczniom liceum, nie brakowało kolegów i koleżanek, sportowych rozgrywek, kina, wyjść z rówieśnikami. Wiedziałam o tym wszystkim, ale ciągle miałam nadzieję, że wreszcie odkryją dla odmiany czar rodzinnego życia. Nic z tego, z każdym dniem było coraz gorzej.
– Opowiedz – zachęciłam ponownie męża. – Jak minął dzień?
– Ech… – machnął ręką. – Szkoda gadać. Aga chodzi struta, prawie się nie odzywa, a jak się nie uczy, to słucha tej swojej dudniącej muzyki. Za to bliźniaki są nadaktywne i kłócą się o wszystko. Dosłownie. Nie ogarniam tego… – z zakłopotaniem potargał się po włosach. – A na dodatek mam problemy w pracy. Jak to jeszcze trochę potrwa, prawdopodobnie będą zwolnienia…
Wyglądał na tak zdołowanego, że zrobiło mi się go żal. Zawstydziłam się swojego wybuchu.
– Martwię się. Nie tak to sobie wyobrażałem… – patrzył na mnie bezradnie.
Cóż, ja też spodziewałam się, że po ponad dwudziestu latach małżeństwa będzie nam łatwiej. Liczyłam, że teraz, kiedy już odchowaliśmy dzieci, będziemy mieli z mężem więcej czasu dla siebie. Na nowo odkryjemy zarzucone dawno pasje, odbudujemy bliskość i intymność zagubione gdzieś w gąszczu licznych obowiązków. Tymczasem ostatnio w naszym domu trudno było znaleźć spokojny kąt.
Czas na nowy podział obowiązków
Poniekąd rozumiałam frustracje męża, który nie miał nawet tej odskoczni, jaką daje praca, pozwalająca na parę godzin zmienić środowisko. Mimo to znów popatrzyłam na niego niechętnie, a w głowie błysnęła zjadliwa myśl, że mógłby chwycić za nóż i pomóc mi obierać te ziemniaki, zamiast stać bezczynnie i się gapić.
Nie chciałam jej rozwijać, bo wiedziałam, że wzajemne żale do niczego nie doprowadzą, ale… ona już sama się toczyła jak kula śniegowa. Przecież fizycznie nie jest nawet w połowie tak zmęczony jak ja! Cały dzień siedzi w domu! Więc choćby dla rozrywki mógłby odkurzyć mieszkanie, zrobić pranie czy obrać te cholerne ziemniaki! Przytłumiona złość znowu zaczęła się we mnie żarzyć.
– O, mama! Jak tu ładnie pachnie! – w kuchni objawił się Paweł, „młodszy” z bliźniaków. – Kiedy obiad?
– Jeszcze trochę – westchnęłam. – Wołaj brata i możecie nakrywać do stołu.
– Czemu my, a nie Aga? To dziewczyńska robota… Auć, nie bij! – pisnął, gdy śmignęłam mu ścierką koło ucha.
– Ja ci dam dziewczyńską robotę! I w ogóle koniec z tym leserstwem. Po obiedzie zwołuję naradę rodzinną, podczas której przydzielę wam stałe obowiązki – zapowiedziałam stanowczo.
– Mam nadzieję, że rozdzielisz je sprawiedliwie – usłyszałam za plecami głos córki. – Bo jak znam życie, to większość z nich spadnie na mnie.
– Aguniu, jak możesz! – oburzyłam się. – Przecież zawsze traktuję was równo…
– Tylko ci się tak wydaje, mamo – odburknęła. – Chłopakom pobłażasz, ode mnie wymagasz.
– Jesteś najstarsza… – bąknęłam zawstydzona, bo w tym, co powiedziała, było trochę racji.
Do tej pory synowie mogli u mnie liczyć na taryfę ulgową. Zwykle udawało im się wykręcić od przydzielonych im zadań a to żartem, a to komplementem; umieli też zagadać nadciągającą burzę albo po prostu zniknąć mi z oczu, kiedy się na nią zanosiło. Córka zaś, wprawdzie z miną cierpiętnicy, robiła to, o co prosiłam.
– Tym wstrętnym lizusom zawsze się upiecze. Już widzę to „równo”! – prychnęła. – Zaraz będzie: „Piotrusia głowa boli” albo „Pawełek niewyraźnie wygląda”, wystarczy, że któryś się skrzywi. A ja to chyba musiałabym przytomność stracić, żebyś mnie z czegoś zwolniła. O mnie nikt się w tym domu nie troszczy! – zakończyła dramatycznie.
– Za to masz spokój – włączył się do Piotrek. – Za tobą mama nie lata i nie sprawdza, czy się ciepło ubrałaś, czy masz czapkę na głowie i kalesony na tyłku, nie pyta co godzinę, czy coś już jadłaś i odrobiłaś lekcje…
Nie mogłam dojść z nimi do ładu
Dyskusja się rozkręcała. Każde z dzieci dowodziło, że ono jest najbardziej przeze mnie obarczane bądź najmniej doceniane. Ja oczywiście zaprzeczałam. Kuchnię wypełnił gwar podniesionych głosów. Jedynym milczącym w towarzystwie był Krzysiek. Wyglądał, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej, jakby go ta awantura guzik obchodziła. Ocknął się dopiero, gdy podsunęłam mu pod nos półmisek z mięsem.
Duszna atmosfera trwała przez cały obiad, a zaproponowany przeze mnie podział obowiązków nie wpłynął na jej poprawę. W zasadzie nikt, ze mną na czele, nie był zadowolony. Kocham moją rodzinę, myślałam, patrząc na zachmurzone twarze, ale są momenty, kiedy zwyczajnie ich nie lubię. Taka prawda.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, jakie popełniłam błędy wychowawcze. Czy rzeczywiście wymagam od dzieci za dużo? Czy raczej przedobrzyłam, wyręczając ich w obowiązkach, i dlatego teraz tak trudno mi wyegzekwować ich wypełnianie?
No ale skąd miałam wiedzieć, jak postępować? Za mąż wyszłam bardzo wcześnie, pojawiła się Aga, potem bliźniaki. Dla rodziny przerwałam studia, bo dzieci wymagały opieki, dumałam, przewracając się z boku na bok przy wtórze pochrapywania męża. To chrapanie uświadomiło mi, że do niego też mam pretensje. Nie zabrał głosu w naszej bezsensownej dyskusji. Nie wsparł mnie, a przecież powinien zająć jakieś stanowisko. Nie jestem, u licha, samotną matką, żeby wszystko rozstrzygać jednoosobowo! – użalałam się nad sobą. A on co? Tylko praca i praca, jedynie w weekendy czasem mi pomagał, zabierając dzieciarnię na spacer, rower czy do kina.
Pod wpływem tych smętnych myśli senność gdzieś odleciała. Próbowałam wyobrazić sobie, jakby wyglądało moje życie, gdybym wtedy, na otrzęsinach mojego roku, nie spotkała Tomka. Pewnie ukończyłabym studia, miała lepszą pracę, więcej czasu dla siebie, byłabym zadbaną kobietą sukcesu, a nie wiecznie zagonioną matką na dwóch etatach, z których jeden jest kiepsko płatny, a drugi, ten domowy, w ogóle niedoceniany.
Moje rozgoryczenie sięgnęło zenitu, kiedy z pokoju obok dobiegł mnie szmer jakiejś rozmowy. Aha, Aga jeszcze nie śpi, zlokalizowałam źródło dźwięków. Nadstawiłam ucha, ale nie byłam w stanie zrozumieć wypowiadanych przez córkę słów. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzecia w nocy. Boże, z kim ona gada o tej porze?
Tego się po niej nie spodziewałam
Zdenerwowałam się i postanowiłam sprawdzić. Włożyłam szlafrok i cichutko wemknęłam się do pokoju córki. Aga siedziała przed laptopem. Nie widziałam ekranu, zasłaniały go jej plecy, ale najwyraźniej z kimś rozmawiała.
– Czemu jeszcze nie śpisz? – zagadnęłam, podchodząc i zaglądając jej przez ramię.
Podświadomie oczekiwałam, że zobaczę na ekranie jakiegoś młodego człowieka, z którym moja córka flirtuje na łączach. Tymczasem zobaczyłam chudziutką, dziewczęcą buzię.
– Mama? Boże, nie strasz mnie! – Aga złapała się za serce. – Poczekaj chwilę – rzuciła do mnie, a potem powiedziała coś po angielsku do dziewczynki i przerwała połączenie.
– O tej porze rozmawiasz z jakimś dzieckiem? A potem chodzisz niewyspana i nie w humorze! – dałam upust swemu niezadowoleniu.
– Oj, mamuś, nie marudź, bo dobrze robię akurat – Aga niespodziewanie rozjaśniła się w uśmiechu. – Chciałyśmy z koleżankami jakoś sensownie zagospodarować wolny czas i zrobić coś dla innych. Długo myślałyśmy, co by to mogło być. I w końcu założyłyśmy grupę, która uczy angielskiego dzieci na Syberii. To na ogół wnuki i prawnuki tych, których wywieziono z Kresów Wschodnich. Chcemy, aby miały lepszą przyszłość, a język angielski to dziś podstawa. Że o tej porze? Tam już jest rano. Ta mała to Niura. W zasadzie Anna, ale zdrobniale tak do niej mówią, ma dziesięć lat… – rozgadała się Aga, której najwyraźniej ów projekt bardzo leżał na sercu.
Poczułam przypływ matczynej dumy. Dobrze wychowałam córkę. Na chwilę zalało mnie ciepłe uczucie, ale zaraz nadeszła i troska.
– Zaszkodzisz sobie takim zarywaniem nocy – wyraziłam swoje wątpliwości, mocno przytulając Agę.
– To tylko dwa razy w tygodniu, po godzince – wyjaśniła, oddając uścisk. – Nie martw się, wszystko mam pod kontrolą. Jak będziesz chciała, to opowiem ci kiedyś więcej o tym projekcie. Same poszukałyśmy kontaktu i załatwiłyśmy sprzęt tym dzieciakom. Nie masz pojęcia, jak one garną się do nauki.
– Teraz widzę, że o wielu sprawach nie mam pojęcia – z zadumą pokiwałam głową.
Dlatego często znikają z domu!
To zdarzenie otworzyło mi oczy na wiele innych spraw. Zaczęłam uważniej przyglądać się dokonaniom mojej rodziny. Spędzając czas w domu, mogłam obserwować najbliższych. Odkryłam, że wiele z ich zachowań, które mnie dotychczas irytowały, interpretowałam błędnie. Uzależnienie męża od telefonu komórkowego wcale nie wynikało z tego, o co go podejrzewałam.
Dotychczas myślałam, że nawiązał jakiś flirt esemesowy, i byłam zazdrosna o czas, który na niego tracił. Wstydziłam się otwarcie podjąć temat i zażądać wyjaśnień, więc cierpiałam w milczeniu. A tu okazało się, że Tomek założył „pogotowie internetowe” dla tych, którzy mają problemy z obsługą sieci czy sprzętem. Dlatego bez przerwy chodził z komórką w ręce i zrywał się na każdy dźwięk esemesa.
Po pracy spotkała mnie kolejna niespodzianka. Któregoś dnia, gdy wchodziłam do domu, zaczepiła mnie sąsiadka. Starsza pani nie mogła nachwalić się moich synów.
– Nie wiem, co byśmy bez nich z mężem zrobili! Pani wie, że mój stary ma kłopoty z chodzeniem, ja też schorowana jestem – tłumaczyła rozwlekle, wsparta na lasce. – A chłopcy, sami z siebie, zawsze do nas zapukają, zapytają, czy czegoś nam nie trzeba, zakupy przyniosą, a czasem to i w domu pomogą, jak wtedy, kiedy firanki wieszałam. Dobre ma pani dzieci, córka też grzeczna, zawsze dobre słowo powie…
A, to dlatego bliźniacy tak często znikają z domu. Znowu poczułam dumę, jednak zaprawioną nutą żalu. Pięknie, że pomagają obcym, to wspaniale, że są empatyczni i czuli na cudze potrzeby. Tylko dlaczego ta empatia nigdy mnie nie obejmuje? – dumałam, idąc po schodach do domu.
Nurtowało mnie to tak bardzo, że odważyłam się ich o to zapytać.
– Bo ty, mamuś, wspaniale sobie radzisz sama! – odparli. – Normalnie wymiatasz! Ogarniasz wszystko, na dodatek perfekcyjnie. Takiej mamy wszyscy nam zazdroszczą!
– Miło mi słyszeć, że tak mnie oceniacie – mimowolnie się uśmiechnęłam. – Jednak mnie też od czasu do czasu przydałaby się pomoc.
Jak na komendę zrobili zdziwione miny.
– Przecież nigdy o nią nie prosisz… – to powiedział mąż.
– Owszem, wściekasz się, że za mało w domu robimy… – powiedział jeden syn.
– Ale myśleliśmy, że po prostu lubisz sobie ponarzekać… – dodał drugi syn.
– Obiecaj, że kiedy będziesz jej potrzebować, powiesz nam o tym – to córka.
Tego wieczoru znowu długo nie mogłam usnąć. Myślałam o złożoności własnych uczuć, o emocjach, które mną ostatnio targały, i o tym, czego nauczyłam się o własnej rodzinie. Gdzieś między tymi zawiłymi zagadnieniami powróciła myśl o tym, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie założyła rodziny. Byłabym może bardziej wypoczęta, zadbana, pewnie i bogatsza, ale… czy szczęśliwsza? Nie sądzę.
Bożena, 47 lat
Czytaj także:
„Mąż wysłał mnie na kurs wspinaczki, a sam leżał przed telewizorem. Wróciłam z nowymi umiejętnościami i kochankiem”
„Wiadomość o ciąży zwaliła mnie z nóg. Ostatnie, czego potrzebowałam, to dziecko, pieluchy i gadki o kaszkach”
„Szefowa mnie zwyzywała, bo dałam jej dzieciom parówki. Garmażerka nie jest godna jaśniepańskich podniebień”