Zaczęło się niewinnie, ot, raz na dwa tygodnie spotykałam się z koleżankami w galeriach handlowych na kawę. Przy okazji zawsze zajrzałyśmy do jakiegoś sklepu, żeby zobaczyć, co nowego, co się nosi. Nie zawsze po to, by coś kupić. Wpadałyśmy tam w ramach odprężenia, małej przyjemności po pracy. Jeśli któraś potrzebowała sweterka czy spódnicy, reszta ochoczo towarzyszyła jej w poszukiwaniach.
Zawsze było dużo śmiechu, wygłupów – wtedy znikały nawet moje największe zmartwienia… Szef znowu się na mnie wyżywa? Kilka chwil z koleżankami na zakupach i zapominałam, że w ogóle mam jakiegoś szefa. Mąż zarywa noce i nie ma dla mnie czasu? Krótka chwila przed lustrem w przymierzalni zastępowała mi pigułkę szczęścia!
Myślę, że każda z dziewczyn traktowała te nasze sklepowe rytuały w podobny sposób, jako swoistą psychoterapię, tyle że ja poszłam o jeden krok za daleko.
Zaczęło się niewinnie
Zdarzały się okresy, że koleżanki nie mogły się zgrać. Jedna pracowała do późna, druga miała rodzinną uroczystość… Umawiałyśmy się wtedy na inny termin, a jak się znowu nie udało, ustalałyśmy kolejną datę.
Wtedy akurat nie widziałyśmy się ponad trzy tygodnie. Miałam mały kryzys w firmie, nie wiedziałam, czy moje stanowisko nie zostanie zlikwidowane. Martwiłam się, nie spałam po nocach. Mąż miał natomiast dużo pracy i zero chęci, by słuchać moich żalów.
– Znajdziesz sobie coś, masz doświadczenie, szkoły, znasz języki – przekonywał. – Jesteś dobra w tym, co robisz, będą cię błagać, żebyś do nich przyszła, zobaczysz. Chodźmy już spać, ledwo patrzę na oczy.
Nie miałam do niego pretensji, naprawdę ciężko pracował. Pomyślałam więc, że poradzę sobie sama – nie będę czekać na dziewczyny, tylko po pracy sama wyskoczę „na obchód”. Poprawię sobie humor i nie będę nikogo męczyć zmartwieniami.
Rzeczywiście runda po sklepach sprawiła mi dużo radości, i to także następnego dnia, gdy wkładałam do pracy nową bluzkę i pasującą do niej spódnicę.
To wystarczyło. Zanim się obejrzałam, odwiedzałam centrum handlowe dwa razy w tygodniu plus trzeci raz z Jackiem, kiedy robiliśmy zakupy do domu. Wtedy jeszcze mój mąż chwalił mnie, że tak dobrze orientuję się w galerii, że dzięki temu oszczędzamy czas i starcza go na spacer po parku. Z koleżankami też się oczywiście spotykałam, udając, że przychodzę tam równie rzadko co one.
Zakupy przejęły nade mną kontrolę
Sytuacja w firmie się uspokoiła, moja pozycja była pewna, ale ja dalej sama jeździłam po sklepach, czasem nawet w trakcie pracy. Mówiłam wtedy, że mam umówione spotkanie, a biegłam do galerii na mały shopping. I rzadko wracałam z pustymi rękami. Co kupowałam? Głównie ubrania, bieliznę, ale też różne rzeczy do domu – świeczniki, pościel, ręczniki. Nawet przybory kuchenne. Chociaż nie miałam czasu na gotowanie, sprawiały mi frajdę.
Któregoś dnia zobaczyłam na wystawie przepiękny wełniany płaszcz – przymierzyłam… Czułam się w nim jak królowa, był jednocześnie skromny i bardzo luksusowy, a leżał jak ulał! W pierwszym odruchu chciałam brać, w drugim zastanowiłam się, czy na pewno. Kosztował przecież jedną trzecią mojej pensji. Wreszcie – poszłam do kasy. A następnego dnia wyrobiłam sobie kartę kredytową, by mieć cały czas dostęp do pieniędzy.
I zaczęły się nerwy, bo tę kartę kredytową musiałam spłacać, ale tak, żeby Jacek nie wiedział… Pamiętanie o terminach, przelewanie z jednego konta na drugie, nawet pożyczanie niemałych sum na tydzień, dwa od koleżanek – wszystko to niosło ze sobą nowy stres, który trzeba było odreagować. A im więcej odreagowywałam – oczywiście na zakupach – tym więcej stresu fundowałam sama sobie.
Po kilku miesiącach Jacek zapytał nieśmiało, czy przypadkiem nie kupuję za dużo.
– Wiem, że musisz dobrze wyglądać w pracy, ale ciągle widzę cię w czym nowym – mówił, wtedy jeszcze spokojnie. – Dostałaś podwyżkę? Skąd bierzesz na to wszystko pieniądze?
– Rzeczywiście dostałam małą podwyżkę – kłamałam, przeklinając samą siebie. – Ale ja wszystko kupuję na wyprzedażach, to okazje, nie wydaję dużo.
– To znaczy ile? – zapytał.
Zamurowało mnie, bo nigdy nie liczyłam, ile wydaję; liczyłam jedynie to, co mi zostawało.
– Nie wiem, musiałabym policzyć – powiedziałam ostrożnie.
Wiedziałam, że Jacek nie lubi nierozsądnych zakupów, ale tym razem nie zwrócił na to uwagi.
– Tylko bądź rozważna, proszę cię, przecież mamy kredyt do spłacenia – przypomniał.
W ten oto sposób mąż dał mi swoiste przyzwolenie na moje małe wariactwo. Bo ja swoje zakupy traktowałam jak zwariowane hobby. Jedni zbierają znaczki, inni jeżdżą na rowerze, a ja chodziłam po galeriach.
Moment, kiedy wzięłam drugą kartę kredytową, niespecjalnie został przeze mnie odnotowany. Podeszłam do tego racjonalnie – po co pożyczać ciągle od znajomych, jeśli mogę drugą kartą spłacać pierwszą, a dzięki pierwszej karcie załatać dziury w budżecie. Umknęło mi jedno: jak będę spłacać tę drugą kartę? Sama się przecież nie spłaci.
Pierwsze wezwanie z banku do zapłaty udało mi się przechwycić – wtedy już ubrania dosłownie wylewały mi się z szafy. Nie mówiąc o innych rzeczach, których w domu mieliśmy mnóstwo.
Drugie wezwanie wpadło już w ręce Jacka.
– Elżbieta, ty masz karty kredytowe, i to cholernie zadłużone! Możesz mi to wyjaśnić?! Na co ty wydajesz te wszystkie pieniądze? – krzyczał i tym razem był zdenerwowany na serio.
– Jak to na co? Na dom, na jedzenie, na wszystko – próbowałam się ratować.
– Przecież ja też dokładam się do codziennych wydatków, nie musisz się zadłużać, nigdy wcześniej nie musiałaś – Jacek nie dał się zwieść.
Pobiegł do mojej szafy, otworzył drzwi i zaczął wyrzucać ubrania i pochowane między nimi ekskluzywne kosmetyki, perfumy, gadżety... Był w szoku, ja zresztą też. Kiedy zobaczyłam tę górę kolorowych szmat, po raz pierwszy poczułam absurd sytuacji. Zapragnęłam wyjść z domu i... natychmiast znaleźć się w galerii!
A potem poczułam złość na męża. Bo jakim prawem?!
– Dłużej nie wytrzymam tego twojego sprawdzania, jestem dorosła, mogę robić, co chcę! – to mówiąc, uciekłam.
Po raz pierwszy próbowałam zapanować nad pragnieniem kupienia czegoś, krążyłam w pobliżu galerii handlowej jak alkoholik obok monopolowego. Ten pierwszy raz się nie udał. Weszłam do środka i kupiłam sobie majtki. Przed domem natychmiast wyrzuciłam je do śmietnika.
Jacek czekał na mnie.
– Sprawdziłem nasze konto, nie ma na nim żadnych oszczędności, a ty masz potworne długi. Nie wiem, jak je spłacimy – powiedział spokojnie. – Ela, to nienormalne tyle kupować. Przecież to wszystko w ogóle nie jest nam potrzebne. Kochanie, ty jesteś chora…
Wiedziałam o tym, ale po tygodniu znowu biegałam po centrum handlowym jak w amoku i kupowałam niezbędne rzeczy, tym razem tylko do domu. Wróciłam podekscytowana, zaczęłam pokazywać Jackowi te wszystkie skarby. Siedział w osłupieniu, w końcu poderwał się i złapał mnie za ramiona.
– Elka, uspokój się, słyszysz? Jesteś w jakimś szale, uspokój się! – Potrząsał mną. – Posłuchaj teraz, powiem to tylko raz. Jesteś chora, słyszysz? Jeśli nie zaczniesz się leczyć, to… To koniec z nami. Nie dam rady, nie będę spłacał twoich długów, słyszysz?
Pierwszy raz spałam tej nocy na kanapie, wymyślając w myślach Jackowi od najgorszych. Rano bez słowa wyszliśmy do pracy.
W południe dostałam od męża maila z adresem strony internetowej, bez słowa wyjaśnienia, sam adres. Otworzyłam ją z czystej ciekawości i… Wciągnęło mnie na następne kilka godzin. Opowieści innych kobiet czytałam jak własną. Wszystko się zgadzało, to samo zafascynowanie zakupami, ten sam dreszczyk emocji przy kasie… I diagnoza: zakupoholizm. Obok kilka numerów do terapeutów. Umówiłam się na pierwszą wizytę.
Minął ponad rok. Wciąż chodzę na terapię i wiem, że muszę się pilnować, nawet będąc w sklepie warzywnym. Bo każdy nałóg, który się zwalczyło, zostaje w człowieku już do końca życia. I już zawsze musi uważać, by nie poddać się chwili słabości, nie ulec myśli: „Tylko ten jeden raz”.
Więcej listów do redakcji:„Adoptowaliśmy chłopca. Po 7 latach postanowiłam, że oddamy go z powrotem do domu dziecka”„Nie mieszkam z mężem, bo ciągle się kłócimy. Spotykamy się 2 razy w tygodniu i w weekendy”„Mąż miał na moim punkcie obsesję. Nie chciał się mną z nikim dzielić. To doprowadziło do tragedii”