„Budowa domu zniszczyła nasze udane małżeństwo. Przenieśliśmy się do osobnych sypialni, przestaliśmy ze sobą rozmawiać”

Budowa domu zniszczyła nasze małżeństwo fot. Adobe Stock, fizkes
Każde z nas miało swoje krzesło, swoją połowę stołu i po dwie półki w lodówce. Tak samo w łazience. Staliśmy się sobie obcy, żyliśmy w relacji słabszej, niż jakbyśmy byli współlokatorami.
/ 12.10.2021 17:55
Budowa domu zniszczyła nasze małżeństwo fot. Adobe Stock, fizkes

Przez lata żyłam w przekonaniu, że moje małżeństwo jest bardzo udane. Nie wyobrażałam sobie, że może legnąć w gruzach. Więc gdy do tego doszło, uznałam, że nie ma ratunku dla naszego związku. Czy słusznie?

Z Waldkiem byliśmy zgodnym małżeństwem

Nigdy nie powodziło nam się za dobrze, ale udane dzieci i wzajemna bliskość rekompensowały warunki finansowe. Nie wyjeżdżaliśmy za granicę, za to organizowaliśmy niemal cotygodniowe wypady za miasto. Letnią porą była rzeka z kamienistą plażą, a wiosną i jesienią – góry.

Pakowaliśmy prowiant do plecaków, kółka ratunkowe lub kurtki dla dzieciaków i jechaliśmy na łono natury, gdzie na szczęście za nic nie trzeba było płacić. Potem, kiedy dzieci dorosły i same organizowały sobie czas wolny, siłą rozpędu na wypady jeździliśmy z Waldkiem sami.

Tylko może już trochę rzadziej, bo nagle zaczęły się pojawiać ważniejsze sprawy: choroby naszych rodziców, pilnowanie wnucząt i przede wszystkim budowa wymarzonego domku, na który udało się nam zaciągnąć kredyt.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wiedząc, z jakimi problemami przyjdzie nam się zmierzyć, nigdy nie zdecydowałabym się na ten dom. Zostalibyśmy w bloku, mielibyśmy czas dla siebie, dla wnuków i na nasze ulubione wycieczki. W każdym razie nasza inwestycja dodała nam skrzydeł tylko na początku. Potem zabierała każdą minutę – trzeba było wybrać kafelki, poszukać kolejnego fachowca, posadzić drzewa, kosić trawę.

Dom zabierał nam każdą złotówkę

Wszystkie zaoszczędzone pieniądze inwestowaliśmy w dom, odkładając na potem przyjemności i… siebie. Ani się obejrzeliśmy, jak przestaliśmy jeździć na nasze wycieczki, bo przecież benzyna kosztowała. Kino też okazywało się za drogie.

Ubrania wybieraliśmy już tylko w lumpeksach. Nasze wspólne „być” sprowadzało się tylko do rozmowy o domu: co jeszcze, gdzie i za ile. W końcu wprowadziliśmy się do tego wymarzonego domu. Trzy pokoje, kuchnia, łazienka i strych do adaptacji dla wnuków. To, co miało być naszym małym rajem na ziemi, okazało się nagle zbyt ciasne.

Obijaliśmy się o siebie tak samo jak źle zamontowane drzwi, które ciągle uderzały o szafkę kuchenną. Nagle zaczęły się awantury. O niedosunięte krzesło. O okruchy na stole. O okruchy na podłodze. O brudny osad na wannie. O włosy i resztki mydła w odpływie tej wanny.

W zasadzie każde nasze spotkanie było powodem do sprzeczki.

A miało być tak cudownie!

Wspólne wieczory przy herbacie na werandzie lub przed telewizorem, wycieczki, na które już nie pojechaliśmy...

Gdzieś w nadmiernym pędzie do realizacji marzeń zagubiliśmy naszą teraźniejszość, radość z bycia ze sobą, wypracowane przez lata kompromisy, które po tylu latach zwyczajnie przestały być kompromisami. Zepsuliśmy naprawdę fajny związek. Staliśmy się sobie obcy, a nawet bardziej niż obcy.

Bo przecież obecność obcej osoby nie wywołuje w nas takiego dyskomfortu, jak przebywanie z nielubianą osobą. Zrobiło się trudno.

Tak trudno, że pomyślałam o rozwodzie

Zapewne Waldek także wpadł na ten sam pomysł, ale żadne z nas nie poruszyło tematu. Może ze strachu, może z niechęci do fundowania dzieciom i wnukom takich atrakcji. Może po prostu z wygody, a może znowu ze względów finansowych?

Razem jednak łatwiej było się utrzymać. W każdym razie, z czasem wyznaczyliśmy sobie prywatne obszary w naszym domu, które miały ułatwiać współżycie. Ja zajęłam jeden pokój, drugi urządził dla siebie Waldek, a w trzecim mijaliśmy się czasem w kolejce do telewizora. Kuchnię podzieliliśmy na pół.

Każde z nas miało swoje krzesło, swoją połowę stołu i po dwie półki w lodówce. Tak samo w łazience. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, sprawnie unikając swojego widoku. Nie wiem, jak długo trwałby taki marazm, ta okropnie przykra i trudna sytuacja, gdyby nie śmierć starszego brata Waldka.

Pewnej nocy zadzwonił telefon w pokoju mojego męża

Odebrał. Po chwili zapaliło się światło i usłyszałam, jak mąż ciężko usiadł na łóżku. Uniosłam się z pościeli, a potem z niej wyszłam i podeszłam na palcach pod drzwi pokoju Waldka. Światło ciągle nie gasło, ale w pokoju nie było słychać żadnego szmeru. Po prostu nic. Pchnęłam lekko drzwi i stanęłam w progu. Waldek siedział na łóżku i rękoma obejmował głowę. Trzęsły mu się plecy. Zauważyłam też, że płakał. Podeszłam bliżej.

– Co się stało? – zapytałam.

– Zmarł Andrzej.

Zrobiło mi się bardzo smutno. Lubiłam Andrzeja między innymi i za to, że po wielu latach małżeństwa potrafił nadal okazywać swojej żonie czułość i zainteresowanie.

– Przykro mi, Waldek. Mogę ci jakoś pomóc?

Spojrzał na mnie i nagle wyciągnął do przodu otwartą dłoń. Jakoś tak bez namysłu chwyciłam ją, mocno ścisnęłam, a potem, jeszcze mocniej, przytuliłam Waldka. Przesiedzieliśmy tak długo. Byłam wyczerpana i zziębnięta, a koszulę miałam mokrą od łez męża.

Potem, po prostu położyliśmy się razem do łóżka. Waldek przyniósł z pokoju moją kołdrę i poduszkę. Do rana leżeliśmy obok siebie, nie śpiąc, ale też z sobą nie rozmawiając. Zasnęłam o świcie.

A kiedy się obudziłam, Waldka nie było już w łóżku

Prędko wyskoczyłam z pościeli i pobiegłam do swojego pokoju, żeby się ubrać, zastanawiając się, co powiedzieć mężowi. Bo przecież nasza pierwsza od lat bliskość zobowiązywała. W milczeniu weszłam do kuchni. Waldek, też już ubrany, postawił przede mną kubek kawy, nałożył na przygotowany talerz kromki chleba.

Śniadanie zjedliśmy w milczeniu, które ciążyło bardziej niż zwykle. Po posiłku mój mąż odniósł naczynia do zlewu, starł ze stołu ślady po mokrych kubkach i zwyczajnie powiedział:

– Renia. Dlaczego nam to tak głupio wyszło?

Tym razem to ja płakałam i nie mogłam się uspokoić. Wypłakiwałam żal za straconymi latami, które mogły okazać się najpiękniejsze, które miały być naszą drugą młodością.

– Renia – powiedział znowu. – Przecież to nie ma sensu. Nie wiadomo, ile jeszcze czasu przed nami. Po co żyć tak byle jak? W takiej niepotrzebnej zawziętości?

Kiwnęłam głową, nie mogąc jednak wydusić z siebie nic oprócz płaczu. Przecież to faktycznie było głupie, żeby dwoje dorosłych, dojrzałych ludzi tak głupio zepsuło udany związek. Waldek mówił dalej:

Ja cię przepraszam za siebie. Za to wszystko. Nie wiem, czy znów się uda… Ile to potrwa… Renia, proszę, daj mi szansę.

Potem płakałam już tylko bardziej. Ale po raz pierwszy od lat nie wypłakiwałam żalu w poduszkę, ani w swoją pięść, lecz w ramiona męża, który znów chciał tym mężem być.

Wreszcie miał mi kto towarzyszyć w moich łzach

– Ja też… cię przepraszam – wydukałam.

Więcej nie mówiliśmy do siebie już nic. Siedzieliśmy razem przy stole, trzymając się za ręce, zasmuceni wiadomością o Andrzeju, ale jednocześnie szczęśliwi nadzieją na lepsze jutro. Jest wiosna. Właśnie minęły dwa lata od śmierci Andrzeja. Siedzę na werandzie i piję herbatę, patrząc na nasz piękny ogród. Waldek pakuje stary plecak i cieszy się z jakiejś nowej, wymyślonej przez siebie trasy wędrówki. Dopijam herbatę i idę przebrać się w dres i polar. Zaraz ruszamy... 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA