Nie buntowałam się, nie opuściłam bliskich ani nie zamknęłam na głucho drzwi do kuchni. Wręcz przeciwnie – to właśnie tam stworzyłam swój własny zakątek kreatywnej działalności. Kobiety takie jak ja określa się mianem „chodzących perfekcjonistek”. Każde zadanie realizują z należytą precyzją i dokładnością, nie trzeba niczego po nich poprawiać.
Wszystko samo się robiło
Współżycie z idealnymi partnerami to sama przyjemność. Faceci zawsze chodzą w doskonale odprasowanych koszulach, a obiady składające się z dwóch dań czekają na nich każdego dnia. Wszyscy domownicy mają czyste ubrania, pełne brzuchy i są otoczeni troską.
Najlepsze jest to, że każdy zdaje sobie sprawę, że to wszystko dzieje się jakby samoczynnie i nikt nie musi mieć poczucia winy, że nie angażuje się w pomoc. Co więcej, nikt nawet nie pomyśli, że perfekcyjna pani domu oczekuje takiej pomocy.
– Skarbie! – krzyknął mój ukochany, wchodząc do mieszkania. – Nie uwierzysz, ale wpadłem na Piotrka. Stawialiśmy auta obok siebie i nagle zauważyłem, że to mój stary kumpel! Wiadomo, że ich zaprosiłem.
– Ich? – zdziwiłam się.
– No tak, jego i małżonkę. Przyszykuj coś wybornego, bo podobno jego żona nie potrafi niczego ugotować. Niech mi zazdrości!
– Dobra, a kiedy mają przyjść?
– Jak to kiedy?! Dziś. Zjawią się o szóstej. Specjalnie poprosiłem, żeby się nie spóźnili, bo pewnie zaserwujesz coś na ciepło, no nie?
Mąż mnie zezłościł
Właśnie dzieliłam na części odmrożonego kurczaka. Pochylałam się nad blatem kuchennym ze sporym ostrzem, dookoła leżały marchewki, ziemniaki i inne składniki na zupę, a także parę jajek i kilka pomidorów do sparzenia.
Nagle w mojej głowie pojawił się jakby scenariusz na powieść: „Facet jest strasznie wkurzający, żona ma go powyżej uszu, a potem on nagle znika jak kamfora, a ona zaczyna wszystko od nowa…”. Lekki kryminał, gdzie każdy dostaje to, na co sobie zapracował. Może powinnam wziąć się za pisanie…?
Aż do grobowej deski mam tyrać w kuchni, sprzątać, obsługiwać, ścierać kurze i latać z odkurzaczem? Nie ma mowy! Wystarczy! Dobijam do sześćdziesiątki i nigdy nie zajmowałam się literaturą, a chciałabym. W podstawówce zdarzało mi się pisać ładne wypracowania.
Ten niespodziewany impuls uznałam za chwilową fanaberię. Wkurzyłam się na starego, że mnie przypiera do muru. Nawet głupio mi się zrobiło, że myślę o takich głupotach! Ale bywa tak, że rzucone ziarno kiełkuje, nawet jak się go nie podleje…
Chciałam się czegoś nauczyć
Kiedyś świetnie radziłam sobie z maszyną do pisania, ale przecież dziś mało kto już z niej korzysta. Przyglądałam się mężowi i dzieciom, którzy ciągle siedzieli przy swoich komputerach, i wypytywałam ich o różne rzeczy: na jakiej zasadzie to funkcjonuje, co się robi w przypadku pomyłki, czym komputer różni się od maszyny i takie tam.
Gdy rodzina zobaczyła moje chęci do nauki obsługi komputera, początkowo reagowali z zapałem. Lubili czuć się ekspertami i dzielić swoją wiedzą. Jednak ten zapał dość szybko im minął, gdy zrozumieli, że będą musieli tłumaczyć te same rzeczy swojej żonie i mamie wielokrotnie.
Wtedy postanowiłam poszukać zajęć z obsługi komputera. Znalezienie ich nie było trudne, więc bez informowania bliskich zapisałam się na kurs, choć jeszcze do niedawna byłam przekonana, że taka umiejętność nie będzie mi w życiu potrzebna.
Nie powiem, że od samego początku wszystko wydawało się banalne i proste. Ale prowadzący szkolenie sympatyczny młodzieniec uświadomił mi, że skoro radzę sobie z użytkowaniem pralki, zmywarki czy odkurzacza, to posługiwanie się komputerem też wkrótce przestanie być dla mnie wielką niewiadomą.
Jedyne, czego potrzebowałam, to pozbyć się obaw przed nowym sprzętem.
Miałam małe marzenie
Jest ode mnie nieco starsza, ale za to pełna werwy i zapału. Bardzo szybko się zaprzyjaźniłyśmy i jej jako pierwszej opowiedziałam o swoim pragnieniu napisania książki.
– Genialny plan! – wykrzyknęła Ola. – Słyszałaś to powiedzenie: podążaj za marzeniami?
– No tak, ale musiałabym mieć laptopa, a potem jakoś wytłumaczyć to bliskim. Przecież od razu zaczną wypytywać, skąd nagle taka zmiana: ja, zwykła gospodyni domowa, z komputerem?
– A niech sobie gadają co chcą! Przejmujesz się ich opinią? Daj z tym spokój, bo życie szybko mija i nigdy nie możemy być pewni, kiedy ktoś nam zepsuje zabawę.
Tak naprawdę ten argument przemówił do mnie najbardziej. Niedługo skończę sześćdziesiąt lat, a potem polecą kolejne i co? Będę tylko służyć rodzinie?
Nie twierdzę, że nie sprawia mi to przyjemności, ale fajnie byłoby zrobić w końcu coś dla siebie. Brałam pod uwagę, że może mi się nie powieść, ale wtedy powiem sobie, że przynajmniej spróbowałam!
Byłam uparta
Kupiłam więc laptopa. Postawiłam biały stolik z szufladkami pod oknem w kuchni, zrobiłam sobie porządne światło, zainwestowałam w wygodny fotel i… mogłam ruszać z kopyta.
W praktyce okazało się to znacznie bardziej skomplikowane. Początkowo przez kilka miesięcy uczyłam się pisać na komputerze, odkrywałam, co mój laptop potrafi i byłam nim coraz bardziej zafascynowana.
Zdarzało się jednak, że czegoś nie zapisałam, nieprawidłowo zamknęłam, nie zrozumiałam jakiejś niespodziewanie pojawiającej się informacji czy komendy, co wywoływało we mnie w panikę, a niekiedy powodowało zniechęcenie. Stopniowo jednak, krok po kroku, zaczynałam pojmować, o co w tym wszystkim chodzi i już nie biegłam zrozpaczona do męża czy dzieci, kiedy coś mi nie wyszło.
Poza tym bliskie mi osoby, choć początkowo zachwycone moją nowoczesnością, zaczęły się denerwować tym, że godzinami przesiaduję przed laptopem.
Nie jestem służącą
Gdy tylko zabierałam się za pisanie, od razu ruszali do ataku:
– Zjadłbym coś słodkiego, może byś upiekła jakąś babkę?
I tym podobne. Najbardziej dokuczały mi pretensje małżonka:
– Stałaś się nałogowcem – gderał. – Kobieto, po co nadwerężasz wzrok?
Nikt z mojego otoczenia nie zdawał sobie sprawy, że po cichu pracuję nad swoją książką! Co prawda nie był to wymarzony thriller, a jedynie zbiór opowiadań dla dzieci, ale mimo wszystko pisałam. Od zawsze miałam nieokiełznaną fantazję, a gdy moje pociechy były jeszcze maluchami, nie mogły zasnąć bez wymyślonej przeze mnie bajki na dobranoc. Teraz postanowiłam je spisać.
Byłam z siebie dumna
Wreszcie z duszą na ramieniu powysyłałam skończona książkę do kilku wydawnictw. Wzruszenie ściskało mnie za gardło, a oczy zaszły łzami – ze strachu, ale i szczęścia, że dokonałam czegoś, o czym od dawna marzyłam. Odpowiedź jednak nie nadchodziła. Niepokoiłam się.
– Skoro wysłałaś coś, o co cię nie prosili, musisz uzbroić się w cierpliwość – mówiła Ola. I miała rację.
Minęło pół roku, a potem jeszcze parę miesięcy. W końcu dałam sobie spokój, przestałam się łudzić. Pisałam kolejne opowiadania, tym razem kryminalne, ale już na luzie, bez ciśnienia. Wreszcie któregoś dnia w skrzynce mailowej znalazłam wiadomość od jednego z wydawnictw. Moja książka zostanie wydana! Przesłali mi w załączniku umowę.
Pobiegłam do rodziny pochwalić się sukcesem. I co? Najpierw patrzyli na mnie jak na wariatkę, dopiero jak zobaczyli umowę czarno na białym, to zaczęli mi gratulować. Mówili, że są dumni ze mnie. Nareszcie!
Nie ma nic przyjemniejszego niż ta chwila, gdy czuje się, że marzenia są na wyciągnięcie ręki. I choć wydaje się, że to przywilej wybrańców, prawda jest taka, że potrzeba tylko iskry odwagi, by rozwinąć skrzydła i wznieść się ponad przeciętność. A lata nie mają znaczenia.
Maria, 61 lat
Czytaj także:
„Zięć lubi wypić, więc córka chce rozwodu. Kazałam jej się nie wygłupiać, bo małżeństwo to świętość”
„Żona i dzieci latami chętnie sięgali do mojego portfela. Gdy zachorowałem, odwrócili się plecami”
„Sprzedaliśmy mieszkanie, by zapłacić za dom opieki. Dzieci się obraziły, bo chciały tę kasę dla siebie”