Majkę poznałem w pracy trzy lata temu. Byłem wtedy asystentem prezesa dużego banku, a ona pracowała jako młodszy analityk. Zaczęliśmy się spotykać również poza pracą, ponieważ szybko okazało się, że łączy nas coś więcej niż tylko sprawy zawodowe. Kiedy jej się oświadczyłem, bez wahania powiedziała „tak”, czyniąc mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Niestety, zaraz potem nadszedł czas przykrych zobowiązań.
Nie znoszę wsi i nie umiałbym tam żyć
– Musimy jak najszybciej powiadomić moich rodziców – oznajmiła moja ukochana. – I twoich też oczywiście…
Zmartwiło mnie to. Nie byłem pewny, czy chcę, żeby moja ukochana poznała moich rodziców.
– No jasne, oficjalny obiad u ciebie w domu albo w restauracji… – starałem się jakoś wykręcić. – Kupimy piękne kwiaty, ja teatralnym gestem wyciągnę pierścionek i padnę na kolana. Jeśli zaś chodzi o moich rodziców, to… Wolałbym po prostu do nich zadzwonić i tyle… – wolałem się nie przyznawać, że moi rodzice nawet nie mają telefonu.
– Marek! – zawołała Majka z wyrzutem. – Przecież tak się nie robi! Nie wypada informować ich o tak ważnym wydarzeniu przez telefon!
– Możesz mi wierzyć, że w przypadku moich rodziców takie pojęcia jak „wypada” czy „nie wypada” nie mają kompletnie żadnego zastosowania – odpowiedziałem z gorzkim uśmiechem.
– Niemniej jednak uważam, że powinniśmy do nich pojechać – nalegała. – Wspominałeś kiedyś, że mieszkają na wsi. Są rolnikami, tak?
– Coś w tym stylu – odpowiedziałem wykrętnie.
Moi rodzice zawsze określali siebie jako „ostatni wolni ludzie” i żyli zgodnie z własnymi, dość dziwacznymi przekonaniami. Kiedy zdecydowali się przeprowadzić na wieś, aby spędzić resztę życia w zgodzie z naturą, ja ledwie skończyłem liceum i dostałem się na studia. Wtedy sprzedali nasze czteropokojowe mieszkanie w mieście, zrezygnowali z dobrze płatnych posad i po prostu przenieśli się na koniec świata – na wieś w Bieszczadach.
Kupili stare gospodarstwo, które sami wyremontowali. Żyli z tego, co wyhodowali, zebrali w lesie albo kupili od sąsiadów. Mieli oczywiście światło i bieżącą wodę, ale postanowili nie zakładać telefonu, żeby świat zewnętrzny ich nie nękał. Nie czytali gazet, nie wspominając już o radio czy telewizji. Wstawali o świcie i chodzili spać z kurami.
Odwiedziłem ich tam tylko kilka razy. Wiejska atmosfera wywołuje u mnie stan depresyjny. Ten cały brud, błoto i zapachy zwierząt sprawiają, że czuję się bardzo źle. Mam alergię na sierść, pyłki, pleśń, generalnie na wszystko. Nie wiem o czym rozmawiać z ludźmi, którzy mają pięć hektarów łąk, drugie tyle pól, cztery stawy hodowlane, rozpadające się budynki i żyją na kupie z setką różnych zwierząt. A do tego twierdzą, że to im daje niesamowite szczęście.
Ale Majka była nieugięta. Chciała ich odwiedzić, a to z kolei oznaczało, że dowie się, w jakich warunkach żyją.
Myślałem, że zapadnę się pod ziemię
Podróż zajęła nam prawie cały dzień. Na szczęście wyjechaliśmy o świcie, więc dotarliśmy akurat na kolację. Bałem się trochę, że nie trafię do domu, bo ostatni raz byłem tam lata temu, ale na szczęście nie było problemu. Pamiętałem, że mieszkają w chacie na końcu wsi.
Kiedy zbliżaliśmy się do bramy prowadzącej na teren gospodarstwa, na powitanie wybiegła wataha psów. Warczały, szczekały, wyły i wydawały z siebie przeróżne inne dźwięki. Majka ostrożnie trzymała się z tyłu, a ja cierpliwie czekałem.
– Czy jest tutaj jakiś dzwonek? – szepnęła wyraźnie zaniepokojona.
– Te psy są dzwonkami – odpowiedziałem z westchnieniem, wskazując na grupę psów.
Chwilę potem usłyszeliśmy ostry gwizd. Psy natychmiast ucichły, niektóre usiadły, a reszta pobiegła w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. To moja mama gwizdała. Podeszła do nas, ubrana w ubłocone kalosze, luźne dżinsy i powyciąganą koszulę w kratę. Uśmiechała się pięknie.
– Cześć, dzieci! – zawołała. – Dlaczego nie wchodzicie? Przecież jest otwarte.
W odpowiedzi pchnąłem bramę i wkrótce znalazłem się w ramionach mojej matki. Natychmiast otoczył mnie intensywny zapach konia, nawozu i nie wiem czego jeszcze. Głośno kichnąłem.
– Przepraszam, kochany Mareczku – mama puściła mnie natychmiast, skupiając teraz uwagę na mojej narzeczonej. – Zapomniała, że ci to szkodzi.
– Mamo, to jest Majka. Chcemy się pobrać – przedstawiłem moją narzeczoną.
– Aha! Cześć w rodzinie, córeczko! – mama z wielką serdecznością objęła Majkę i kilka razy nią potrząsnęła. – Maurycy! – krzyknęła. – Zapraszam do domu, twój ojciec zaraz będzie.
Kiedy zbliżaliśmy się do werandy, ojca nadal nie było widać. Mama, trzymając Majkę za rękę, nagle skręciła i ominęła rozpadającą się chatę, kierując się gdzieś w głąb obejścia i rozglądając się na wszystkie strony.
– Pewnie jest nad stawem – mrugnęła do mnie.– Maurycy, jesteś tam?
Po minucie spaceru obeszliśmy dom i dotarliśmy nad staw. Ojciec stał tyłem do nas. Też miał na nogach kalosze, ale wyższe niż mama, do tego dziurawe dżinsy i rozciągnięty sweter. Był opalony, umięśniony i zarośnięty jak dzikus. Stał przy kulawym drewnianym stoliku, wokół którego siedziało ze dwadzieścia kotów. Wpatrywały się w niego jak zahipnotyzowane. Ojciec oprawiał ryby, co jakiś czas rzucając mruczkom okrwawiony kawałek. Wtedy jeden z kotów go łapał i uciekał kilka kroków dalej, a reszta czekała w napięciu.
„A jak tam u was z tymi sprawami”?
– Dzieci przyjechały! – zawołała mama z daleka. – Chodź!
Ojciec sięgnął po coś i się odwrócił.
– A… cześć – powiedział, kiedy podeszliśmy. – Ale na razie się nie witam, bo tego… Nie każdy lubi zapach ryb, co nie?
Ten rybi odór w żadnym wypadku nie mógł być uznany za zapach. Majkę, nieprzyzwyczajoną do takich widoków i odpychających zapachów, aż przytkało. Ojciec był obklejony łuskami, a całe dłonie miał w rybich wnętrznościach, aż po łokcie. Było mi wstyd, że oboje tak wyglądają.
– Skończ i chodź na obiad – oznajmiła mama, kierując nas do domu. Majka poszła za nią jak posłuszne cielątko, zbyt zdumiona, by cokolwiek powiedzieć, a ja z westchnieniem rezygnacji poczłapałem za nimi. Wiedziałem, że tak właśnie będzie.
W domu Majkę powitały cztery szczeniaki, które z piskiem i skamleniem domagały się uwagi i pieszczot. Zanim mama zdążyła się nimi zająć, Majka już miała jednego na rękach. Nie, nie podejrzewałem, że lubi takie kudłate stworzenia…
– To nasze najmłodsze pociechy – pochwaliła się mama, a potem spytała: – A jak u was z tymi sprawami? Coś może już w drodze?
Majka, zaskoczona szybką zmianą tematu i bezpośredniością, lekko się zaczerwieniła.
– Mamo! – wykrzyknąłem z irytacją. – Naprawdę, nie powinnaś pytać o takie rzeczy!
– Dlaczego? Coś jest nie tak? – spojrzała na mnie z niepokojem.
– O ile mi wiadomo, to nie – uspokoiłem ją. – Po prostu nie chcemy publicznie rozmawiać o takich sprawach…
– Rozmowa z matką nie jest publiczna! – protestowała z oburzeniem.
– Co tam robicie publicznie? – zainteresował się tata, który stanął właśnie w drzwiach. – Chcecie rybę czy coś innego?
– Ryba będzie w porządku… – odpowiedziała szybko Majka, która akurat lubiła ryby, a przy okazji znalazła sposób na zręczne uniknięcie krępującego tematu.
Ojciec spojrzał na nią z sympatią, choć właściwie on zawsze patrzył na wszystkich z takim uśmiechem. Po prostu taki był, serdeczny i zawsze gotowy pomóc każdemu.
– A jaką rybę? Wędzoną, smażoną, pieczoną, z grilla, na maśle, z ziołami? – zapytał.
– Spróbuję każdej – odparła Majka, a ojciec znów się uśmiechnął, spojrzał na mamę i powiedział:
– Nie wiem, jak on – wskazał na mnie, unosząc brwi w górę i w dół – ale ty zostajesz. Chodź, córeczko, niech cię uściskam.
Może i są oryginalni
Ojciec przytulił ją, jakby byli starymi przyjaciółmi, którzy nie widzieli się od lat. Było to trochę dziwne. Na obiad jedliśmy więc ryby – same ryby, ale w różnych wariantach. A przy stole: psy, koty, kury, które wchodziły do chaty przez otwarte drzwi i mnóstwo latającego robactwa. Ojciec uwielbiał ryby, zarówno hodować, jak i łowić oraz przygotowywać. Matka zaś nigdy nie miała zbyt dużego talentu kulinarnego. Kilka razy zwróciła uwagę, że to „babskie hobby”, na co ojciec w ogóle nie odpowiadał.
Myślałem, że to będzie katastrofa, ale Majka wydawała się zachwycona moimi rodzicami. Śmiała się z dowcipów ojca, próbowała każdej z jego nalewek, wypytywała mamą o pozostałe zwierzęta w gospodarstwie i choć mieliśmy zostać tylko na kolacji, to gościnność i zdrowy rozsądek przeważyły nad moją niechęcią do tego miejsca.
Późnym wieczorem patrzyłem, jak moja narzeczona idzie z moim ojcem na spacer wokół stawów, a on coś jej opowiada, wydobywając kłęby dymu z fajki. Widziałem, jak mama przygląda się Majce uważnie, zastanawiając się pewnie, czy będzie dobrą żoną. I zrozumiałem, że mimo iż moi rodzice są nieco dziwaczni, są również prawdziwi i autentyczni w swoim postępowaniu. A to, myślę, spodobało się mojej przyszłej żonie. No cóż, wygląda na to, że będziemy tu przyjeżdżać częściej, niż planowaliśmy…
Marek, 27 lat
Czytaj także:
„Dla synka szukałam idealnej żony, a dla siebie robotnej synowej. Kandydatki zamiast doić krowy, uciekały do miasta”
„Zerwałam kontakt z siostrą, bo wściubiała nos w moje życie. Jeszcze chwila i znajdę ją w swojej sypialni”
„Duszę się w swoim związku. Szymon ciąga mnie po imprezach i spotkaniach, a ja wolałabym siedzieć w domu”