Moja opowieść zaczyna się w gęstej, białej mgle. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Miało to miejsce jakieś pięć lat temu, na wąskiej drodze bez pobocza, gdzieś z piętnaście kilometrów przed Bydgoszczą. Wracaliśmy z żoną samochodem do domu, zaczynało się już ściemniać, a wieczorne skoki temperatury stworzyły kłęby mlecznej mgły, które nadpływały na jezdnię z okolicznych pól i lasów. Jechałem ostrożnie, z włączonymi światłami przeciwmgielnymi, żeby przypadkiem na kogoś nie wpaść. W pewnej chwili wyłoniłem się z tej ciężkiej mgły i nagle trafiłem prosto na… stłuczkę samochodową.
Pośrodku drogi leżał przygnieciony przez powalone drzewo samochód. Z dziur w przedniej części maski wydobywały się płomienie. Zjechałem na bok ulicy i poleciłem żonie, aby została w aucie i wezwała straż pożarną. Ja pospieszyłem w kierunku rozbitego pojazdu. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że coś się w nim porusza. Pociągnąłem za klamkę drzwi od strony osoby prowadzącej. W środku szamotał się młody mężczyzna, którego nogi utknęły zakleszczone pomiędzy kierownicą a deską rozdzielczą pod ciężarem konaru.
Ratuj mojego synka
– Jestem uwięziony! – jego przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze. – Błagam, pomóż mi! Mój synek! Zabierz go w bezpieczne miejsce!
– Za moment do ciebie wrócę – odkrzyknąłem, po czym pobiegłem na tylne siedzenie samochodu.
W foteliku zupełnie spokojnie siedział może dwuletni maluch. Ani śladu płaczu. Wpatrywał się we mnie tylko swoimi wielkimi, brązowymi oczami. Odpiąłem pasy bezpieczeństwa i chwyciłem chłopczyka w objęcia.
– Mam twoje dziecko! – zawołałem w stronę kierowcy, pokazując mu synka.
Tamten skrzywił się lekko, jakby próbując się uśmiechnąć.
– Zaopiekuj się nim – złapał mnie zakrwawioną dłonią za nadgarstek. – Daj mi słowo... Krzyś nie ma na tym świecie nikogo poza mną.
– Dobrze, daję słowo. Zaraz tu wrócę. Postaram ci się pomóc. Trzymaj się, niedługo będę z powrotem!
Popędziłem do samochodu, nawołując żonę, aby przejęła ode mnie chłopczyka. Wręczyłem jej malucha i pognałem z powrotem w stronę renaulta. Gdy byłem w pół drogi, zbiornik paliwa eksplodował, a pojazd zniknął w kłębach ognia. Fala gorąca buchnęła mi prosto w twarz, ciskając mną do tyłu jak szmacianą lalką.
Kierowca uwięziony w płomieniach samochodu wydawał z siebie przeraźliwe wrzaski. W życiu nie spotkałem się z tak ogromną dawką cierpienia zawartą w ludzkim krzyku. Krzyk stopniowo cichnął, aż nagle zupełnie ucichł. Przez ten czas leżałem na drodze i nie mogłem się ruszyć.
Na miejsce przybyła straż pożarna, którą wezwała moja małżonka. Zaraz potem nadjechała także karetka. Przekazaliśmy malucha pod opiekę lekarzy. Zanim karetkę odjechała, zapytałem, z jakiej placówki medycznej pochodzą.
Przez cały okres, gdy dziecko było pod naszą opieką, ani razu nie zapłakało. Moja żona wspominała, że gdy tylko wzięła je na ręce, maluch złapał ją za palec i mocno go ścisnął w swojej małej rączce. Następnie spokojnie ułożył główkę na jej ramieniu i zasnął.
Dałem słowo, więc go adoptowaliśmy
Zdecydowaliśmy się odwiedzić szpital, aby sprawdzić stan zdrowia maluszka. Na początku personel nie wyrażał zgody na nasze wejście, ponieważ nie należeliśmy do rodziny chłopczyka. Sytuacja zmieniła się, gdy wspomniałem o tym, że to ja uratowałem go z auta w płomieniach. Kiedy malec dostrzegł moją małżonkę, wyciągnął w jej stronę swoje małe rączki, a Ala, po uzyskaniu przyzwolenia od pielęgniarki, przytuliła go czule. Malec ponownie wtulił główkę w jej ramię i przymknął oczka, zupełnie jakby szykował się do drzemki.
Muszę przyznać, że wzruszyłem się do łez. Sami przez trzy lata robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby mieć własne dziecko, ale moja małżonka wciąż nie zachodziła w ciążę. W końcu, podczas pobytu w szpitalu, podjęliśmy decyzję o adopcji chłopca. Dowiedzieliśmy się, że jego mama odeszła z tego świata rok temu, a kiedy tatuś zginął w wypadku drogowym, chłopczyk został zupełnie sam na świecie.
Gdybyśmy chcieli formalnie przysposobić Krzysia, musielibyśmy poświęcić na to sporo czasu i zapewne napotkalibyśmy po drodze sporo trudności. Na szczęście dziennikarz lokalnej gazety opisał mój „heroiczny wyczyn”, co ułatwiło nam przebrnięcie przez zawiłości procedur adopcyjnych.
Po upływie paru miesięcy Krzyś zamieszkał z nami. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy przed nim zatajać faktu, iż nie jesteśmy jego rodzicami biologicznymi.
Chłopczyk w mgnieniu oka skradł nasze serca. Rósł jak na drożdżach, prawidłowo się rozwijając. W przeciwieństwie do rówieśników, nie paplał jak najęty. Był małomówny i trochę wycofany, ale gdy coś przykuło jego uwagę, potrafił tryskać radością i beztrosko hasać. Nie mieliśmy z nim żadnych problemów w kwestii wychowania. Kochaliśmy go nad życie i mieliśmy wrażenie, jakby był przy naszym boku od zawsze.
Rok później, ku naszemu zaskoczeniu, Ala zaszła w ciążę. To w ogóle nie zmieniło tego, jak kochaliśmy Krzysia. Był dla nas jak rodzony syn, a lada moment miał zostać starszym bratem dla swojej małej siostrzyczki, która niedługo miała pojawić się na tym świecie.
Pamiętał sporo z wypadku
Pewnego dnia, jakieś trzy lata po tamtych wydarzeniach, wybraliśmy się całą rodziną na spacer do parku. Znaleźliśmy wolną ławkę i postanowiliśmy chwilę odpocząć. Mimo że temperatura powietrza nie była jeszcze zbyt wysoka, dało się wyczuć pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny. Nagle nasz synek wyciągnął rączkę, pokazując paluszkiem na unoszący się w oddali dym, który wydobywał się gdzieś zza blokowiska.
– To pewnie pożar, synku – wyjaśniłem. – Ale nie martw się, na pewno zaraz pojawią się dzielni strażacy i go ugaszą.
Maluch przez dłuższą chwilę wpatrywał się w gęste, ciemne kłęby dymu, które wspinały się coraz wyżej ku niebu. W pewnym momencie wyznał:
– To wygląda strasznie. Boję się ognia.
Pojąłem, że Krzyś, mimo iż o tym nie wspomina, nadal nie zapomniał o tragicznym zdarzeniu, w którym stracił tatę. Nawet jeśli tylko w podświadomości... Przygarnąłem go do siebie i zapewniłem, że nie ma powodów do strachu. Z powagą przytaknął. Chyba dał wiarę moim słowom.
Minionego lata zdecydowaliśmy się spędzić tydzień w gospodarstwie agroturystycznym, położonym na terenie Puszczy Knyszyńskiej, w rejonie Podlasia. Zależało mi, aby moje pociechy miały okazję pobyć w towarzystwie zwierząt gospodarskich, takich jak kozy czy krowy, a także przekonać się na własne oczy, że otaczająca nas rzeczywistość to nie tylko betonowa dżungla, a mleko nie bierze się z półki sklepowej.
Naszym lokum był jeden z trzech drewnianych domków, oferowanych turystom przez właścicieli. Jak się później okazało, dwa pozostałe domki świeciły wówczas pustkami. Gospodarze natomiast mieszkali po drugiej stronie ogrodu, w pewnym oddaleniu od nas.
Anetka i Krzyś spędzili dwa dni na zabawie w towarzystwie drobiu – kur i kaczek, oswajając przy okazji koty oraz koguta. Krzyś, jak przystało na starszego brata, troszczył się o siostrę i dbał o jej bezpieczeństwo. Ala stwierdziła, że czasami zachowywał się niczym pies pasterski, który pilnuje, aby owieczka nie wpakowała się w kłopoty. Gdy gdzieś wspólnie wychodzili, chwytał ją za rączkę lub opowiadał o tym, co wyczytał w książeczkach. Teraz zauważyłem, jak ochraniał ją przed kogutem i odstraszał wścibskie gęsi. Zrywał maliny z kolczastych krzewów i wkładał jej prosto do buzi.
To jeszcze nie wszystko
Bladym świtem, zanim nasze pociechy się obudziły, razem z małżonką wybraliśmy się do pobliskiego sklepiku, żeby kupić ciepłe bułeczki na śniadanie. Spacerek w jedną stronę trwał jakieś pięć minut. W środku zastaliśmy sporą kolejkę, więc cała wyprawa po zakupy zajęła nam jeszcze kwadrans. Kiedy opuszczaliśmy sklep, przemknęły obok nas dwa wozy strażackie na sygnale, jeden za drugim.
– Pewnie gdzieś wybuchł pożar – wymamrotałem do mojej drugiej połówki. – Może płonie jakaś obora albo szopa.
Gdy docieraliśmy w pobliże naszego domu, dostrzegliśmy, że to właśnie stamtąd unosi się dym. Ogarnął mnie strach. Puściłem się pędem do przodu, a za mną podążała moja żona. Słyszałem jej gorliwe modlitwy do Boga, by nasze maluchy były bezpieczne.
Kiedy dotarłem na podwórko, dysząc ciężko, ujrzałem, że drewniany budynek, w którym zostały nasze pociechy, a także dwa sąsiednie, niezamieszkałe domy stoją w płomieniach, niczym ogromne pochodnie. Strażacy nie pozwalali nam podejść bliżej, mimo że krzyczałem, że w środku są nasze dzieci.
– W tej chwili nic pan nie wskóra – tłumaczył mi spokojnie jeden ze strażaków. – Najpierw musimy opanować pożar.
Karetka dotarła na miejsce, a ratownicy medyczni podali Ali leki na uspokojenie, bo popadła w stan histerii. Ja jedynie gapiłem się na zgliszcza naszego domku, które były zalewane strumieniami wody i pokrywane pianą gaśniczą. Czułem się kompletnie oszołomiony. Nie potrafiłem tego pojąć. Nasze dwa małe skarby – synek, którego wyciągnąłem z pożaru, i córka, na której przyjście na świat straciliśmy już nadzieję – odeszły na zawsze. Nasi gospodarze chcieli, żebym pojechał do nich, ale nie zgodziłem się. Nie byłem w stanie drgnąć. Zupełnie jakby coś przykuło mnie do tego miejsca i szeptem powtarzało: „Zostań, to jeszcze nie wszystko”.
Kiedy pożar w końcu ustał, a strażacy uporali się z dogaszaniem tlących się zgliszcz, na samym środku tego zalane wodą pobojowiska natrafili na wejście do piwnicy. Gdy zeszli po schodach, ich oczom ukazał się widok moich dzieci, które leżały opatulone mokrą pierzyną wprost na zimnym klepisku. Na szczęście nic im się nie stało – były całe i zdrowe. Gdy tylko ratownicy wyciągnęli je na zewnątrz, poczułem tak ogromną ulgę, że kolana się pode mną ugięły i osunąłem się na ziemię. Tuliłem Krzysia i Anetkę do siebie, a łzy same cisnęły mi się do oczu.
– Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem – rozmyślał strażak. – Płomienie pojawiły się nagle i momentalnie pochłonęły cały budynek. A w środku przebywały dwa maluchy, które same zeszły na dół, do piwnicy, podnosząc klapę w podłodze, która ważyła sporo. Dodatkowo okryły się przemoczoną, ciężką kołdrą. Jak przeszły obok ognia? Jakim cudem ten drobny, sześcioletni chłopczyk dał sobie z tym radę? No, chyba że dostały pomoc od jakiejś osoby dorosłej. Ale przecież nikogo innego tam nie było – zamyślił się, drapiąc się po głowie.
– To cud, że są cali i zdrowi – odparłem.
– Tak, racja – wymamrotał.
Po jego odejściu spojrzałem na małego. Ściskał dłoń siostrzyczki. Wpatrywali się z łagodnym uśmiechem w zgliszcza, zupełnie jakby dostrzegli tam jakąś postać. Chyba domyślam się nawet, czyją.
Wojciech, 45 lat
Czytaj także:
„Żona tresowała nasze dzieci. W tajemnicy przed nią zabierałem je na frytki, żeby miały trochę radości”
„Na pogrzeb żony zamiast kwiatów przyniosłem balony. Teściowa stwierdziła, że robię cyrk i mnie przeklęła”
„Po śmierci męża wszyscy mieli mnie za ponurą wdowę. Gdy on zmarł, w końcu poczułam, że żyję”