„Mąż pracował za granicą, a ja siedziałam w domu. Miałam dość też życiowej poczekalni. Zadbałam o własna skórę”

przedszkole fot. Westend61
„Z sercem przepełnionym radością wróciłam do domu. Tego popołudnia zadzwonił Darek, jednak postanowiłam zachować w tajemnicy szczegóły dotyczące mojego pomysłu. Chciałam, żeby dowiedział się o wszystkim dopiero wtedy, gdy plan w pełni się powiedzie”.
/ 14.05.2024 19:30
przedszkole fot. Westend61

Prawie wszystkie moje przyjaciółki opuściły wieś na dobre, a te, które postanowiły zostać, pracowały w niedawno otwartym zakładzie produkcyjnym. Każdego poranka obserwowałam, jak wsiadają do służbowego busa… Ależ byłam o to zazdrosna! We wsi zostali jedynie ludzie starsi albo schorowani, dzieciaki no i ja, rzecz jasna. Mając pod opieką trzy szkraby i chorego tatę, o zarabianiu poza domem mogłam najwyżej śnić. Ale przecież zawsze jest jakieś rozwiązanie!

Dzieciaki włóczyły się samopas

W naszej wsi od dzieciaki zawsze biegały bez opieki. Moja wioska to mały punkt na mapie – sklepik, gdzie na ławce pod drzwiami wiecznie wysiadują typki rodem z telewizyjnego serialu, przystanek PKS-u z sypiącą się wiatą, chałupy poustawiane wzdłuż drogi rozjeżdżonej przez ciężarówki, a za domami łąki i pola aż po horyzont.

Te łąki, a dokładniej porozsiewane na nich oczka wodne, stały się źródłem kłopotów.

W czasach mojego dzieciństwa jedyną atrakcją dla nas, smarkaczy ze wsi, było chodzenie nad bajora. Tym bardziej kusząca wydawała się ta rozrywka, bo srogo zabroniona przez dorosłych. Wiadomo, że najlepiej smakują czyny zakazane! Pewnego pięknego dnia wydarzyło się nieszczęście – utopił się jakiś maluch, który przyjechał do dziadków na lato.

Przez następny rok czy dwa ludzie byli bardzo czujni, a zakaz bawienia się nad stawami był pilnie przestrzegany. Ale czas płynął, pamięć blakła, a dzieciaki… jak to dzieciaki, znowu latały nad bajora jak gdyby nigdy nic.

Sytuacja pogorszyła się po tym, jak fabryka ruszyła pełną parą. Kiedy rodzice byli w pracy, opiekę nad brzdącami sprawowały głównie babcie, które z uwagi na swój wiek nie zawsze miały dość energii i chęci, żeby wszędzie za nimi ganiać. Dodatkowo, każda z nich miała pełne ręce roboty w domu, w gospodarstwie i na polu...

W efekcie dzieciaki włóczyły się samopas, to tu, to tam, a najczęściej, co oczywiste, łaziły nad stawy. Niejedna babcia wybiegała za płot, wrzeszczała, groziła palcem, ale koniec końców dawała za wygraną i wracała do swoich obowiązków.

Nagle mnie olśniło

Tylko ja zostawałam w domu. Nasza chata znajduje się tuż obok pól. No i w dodatku nasz mały Michałek ledwo skończył trzy latka, a był z niego taki wiercipięta, że bałam się choćby na moment stracić go z pola widzenia.

„Co innego mają tu robić te dzieciaki?” – dumałam, próbując dogonić starszaków z Michałkiem uwieszonym na mojej ręce. Cała wiejska ferajna już gdzieś gnała. „Biegać po drodze, po której non stop pędzi jakaś ciężarówka? Czy może godzinami ślęczeć przed komputerem?”.

Nie mogłam przecież non stop ich doglądać, być przy nich przez każdą minutę w ciągu dnia! Musiałam przecież zajmować się codziennymi obowiązkami: przygotowywaniem posiłków, porządkami domowymi. Do tego dochodziła jeszcze praca – usiłowałam dorabiać krawiectwem.

Usiłowałam – to chyba najlepsze określenie, bo kompletnie nie miałam do tego smykałki. Trudno mi było usiedzieć spokojnie na krześle. Wciąż zrywałam się i pędziłam za dom żeby zobaczyć, czy na łąkach wszystko w porządku. „Ale przecież jeśli któreś z nich wpadłoby do stawu, i tak nie zdążyłabym dobiec na czas!”.

Siedziałam przed domem, patrząc na podwórko, kiedy nagle wpadłam na genialny pomysł. Chwilę wcześniej solidnie lało, więc ziemia była mokra od deszczu, a tu i ówdzie utworzyły się spore kałuże. I wtedy mnie oświeciło – a gdyby tak puścić łódeczki z patyków? Ale zaraz, zaraz… Nie w tych kałużach, tylko w prawdziwym oczku wodnym! Przecież na naszym podwórku jest mnóstwo wolnej przestrzeni, idealnej na taki zbiorniczek!

Rany, jakie to oczywiste! Wcześniej jakoś nie wpadłam na ten pomysł! Bez problemu znajdzie się miejsce na jakieś huśtawki. A kasztanowiec latem daje taki przyjemny chłodek. Można by porozstawiać krzesła i stoliczki…

Poszłam z tym do sołtysa

Dzieciaki mogłyby dostać coś do jedzenia i picia, żeby nie latały ciągle do domów przez drogę, bo to też grozi wypadkiem. Kilkunastu łobuzów sama nie obdzielę, ale sąsiedzi na bank się dorzucą po parę złotych. No po prostu… przedszkole!

„Oszalałaś, kobieto! – puknęłam się w głowę. – W pojedynkę tego nie ogarniesz!”.

Faktycznie, byłam sama jak palec. Mój mąż, jak prawie wszyscy faceci z okolicy, pracował w Niemczech. A tata… Eh, lepiej nie wspominać! Jeszcze nie stary, ale kompletnie się rozsypał po tym, jak odeszła mama. A od czasu, gdy złamał nogę, która potem krzywo się zrosła i ciągle mu dokuczała, to już w ogóle nie wychodził z domu.

Zawsze był pełen życia i zapału do pracy – większość sprzętów w naszej miejscowości wyszła spod jego ręki. A te cudeńka, które jeszcze do niedawna wycinał dla dzieci – niczym prawdziwy mistrz sztuki ludowej!

Teraz jednak posmutniał, był przygaszony, a kieliszek stał się jego zbyt częstym kompanem. Lęk ściskał mi serce na myśl, że lada moment zasiądzie na ławce pod sklepikiem, pośród miejscowych pijaczków. Sama myśl, że to mógłby być mój tata, przyprawiała mnie o ciarki. Ale co mogłam poradzić? Zupełnie nic.

Z każdą chwilą coraz mniej wierzyłam, że uda się zrealizować koncepcję przedszkola. Ale gdy doszło do następnego nieszczęścia – tym razem dziecko utopiło się we wsi obok – stwierdziłam: „Dość tego! Tak być nie może!”.

Zdecydowałam się pójść do sołtysa. Spojrzał na mnie z uwagą, gdy skończyłam mówić.

– Czyli chce pani otworzyć przedszkole tutaj, u nas we wsi, zgadza się?

„Boże, w co ja się pakuję? – ogarnęła mnie panika. – To czysty obłęd! Cała wioska będzie miała ze mnie niezły ubaw!”.

Ze zdenerwowania odebrało mi mowę

– Zgadza się! – w końcu wykrztusiłam.

– Ale gdzie? Myślała pani o tym?

W moim domu – kontynuowałam.

Cóż, skoro zaczęłam ten temat, muszę go dokończyć! Właśnie w tamtym momencie cały ten plan zaczął mi się układać w głowie. Gadałam wtedy jak najęta:

– Na dole mamy tyle wolnej przestrzeni, że aż szkoda, że tak stoi i się marnuje. Wystarczyłoby wstawić parę stolików, zamontować jakieś regały na ścianie i rzucić parę materaców dla dzieciaków, żeby miały gdzie usiąść.

– O to akurat bym się nie martwił! – przerwał mi sołtys. – Nasza podstawówka właśnie dostała nową dotację i wymieniają całe wyposażenie w klasach. Nie wiedzą co zrobić ze starymi sprzętami, więc pewnie chętnie je oddadzą. Musimy tylko dogadać się z dyrektorką.

Popatrzyłam na niego z niemą prośbą w oczach. Dyrektorka? No tak, bardzo dobrze ją kojarzyłam, ona mnie zapewne też, i to niekoniecznie pozytywnie. Wtedy uczyła matematyki, a ja ledwo zdawałam…

Sołtys wyszczerzył zęby, widząc moje zaskoczenie.

– W porządku, zrobię co w mojej mocy. Może pani liczyć na moje poparcie. Przedstawię tę kwestię na posiedzeniu Rady Gminy. Mogłaby też pani porozmawiać z proboszczem. Skuteczniejszej kampanii promocyjnej nigdzie pani nie znajdzie!

Z sercem przepełnionym radością wróciłam do domu. Tego popołudnia zadzwonił Darek, jednak postanowiłam zachować w tajemnicy szczegóły dotyczące mojego pomysłu. Chciałam, żeby dowiedział się o wszystkim dopiero wtedy, gdy plan w pełni się powiedzie.

Krzątałam się rozentuzjazmowana, nucąc pod nosem wesołe melodie. Mój pogodny nastrój udzielił się nawet tacie, który na co dzień był raczej przygnębiony.

Wszystko zorganizowałam

Widząc moją pozytywną energię, z uśmiechem na ustach zapytał:

– Córeczko, czyżby Darek szybciej wracał do domu?!

Zanim zdążyłam mu odpowiedzieć, rozdzwonił się telefon. To był sołtys. Rozmawiał z dyrektorką, która zwróciła mu uwagę, że zgodnie z przepisami, w placówce opiekującej się dzieciakami musi być zatrudniona przynajmniej jedna osoba posiadająca odpowiednie wykształcenie. A ja, niestety, byłam tylko po technikum ogrodniczym.

– To po pierwsze – kontynuował. – A po drugie: sanepid. Oni muszą potwierdzić, że budynek spełnia wszystkie warunki, żeby prowadzić w nim tego typu działalność. Zawsze przywiązują dużą wagę do kuchni – dorzucił.

„To chyba tyle – westchnęłam zrezygnowana. – A ja, naiwna, łudziłam się…”. Nasza kuchnia wygląda przecież jak siedem nieszczęść! Owszem, staram się utrzymywać porządek, ale poza tym… Tragedia! Płytki odpadają, zlewozmywak pamięta czasy PRL-u, a linoleum odkleja się od podłogi! Inspektorzy Sanepidu po prostu mnie wyśmieją.

Od zmierzchu do świtu kręciłam się w łóżku na wszystkie strony. Myśli szalały w mojej głowie niczym tornado. „Genialny plan, który mógłby bardzo zmienić życie mieszkańców szlag trafił”.

Dopiero bladym świtem mnie natchnęło. „Kuchnia na zewnątrz! No jasne, znacznie prościej będzie odświeżyć ten odrębny budynek niż bawić się w remont domu. Ojciec zrobi to szybko, a do pomocy zagoni tych ze sklepowej ławki. A pedagog? Przecież we wsi wciąż mieszka moja ulubiona nauczycielka ze szkoły, pani Zosia. Wprawdzie od kilku lat jest emerytką, ale wciąż świetnie sobie radzi. Na pewno zgodzi się pomóc”.

Zaraz po przebudzeniu zadzwoniłam do pani Zosi. Miałam przeczucie, że ten pomysł przypadnie jej do gustu. Potem skontaktowałam się z sołtysem:

– Już wszystko ogarnęłam – powiedziałam dumnie. – Mamy i ludzi do roboty, i kuchnię. Chociaż właściwie kuchnię trzeba dopiero zorganizować. Ale możemy ruszać!

No i ruszyliśmy pełną parą

Cała wioska włączyła się w akcję. Nawet miejscowi bywalcy ławeczki przed sklepem. Aż serce rosło, patrząc, jak z zapałem pakują meble ze szkoły na ciężarówkę, którą załatwiła gmina. A później kierowca przywiózł to wszystko do nas. Przez kilka dni nasze podwórze wyglądało jak połączenie składu mebli z placem budowy.

Efekty wspólnego wysiłku mieszkańców wioski przerosły nawet najbardziej optymistyczne przewidywania. I to nie tylko moje! Dzięki energicznemu przywództwu mojego taty, który nagle odzyskał młodzieńczą energię, miejscowe lenie spod sklepiku błyskawicznie opanowały podstawy stolarstwa, bo trzeba było wyremontować niejeden mebel ze szkoły. Potem szybciutko pomalowali ściany, bo uznaliśmy, że położenie płytek będzie droższe. Nawet panowie z sanepidu byli pod wrażeniem.

W całym tym rozgardiaszu wyleciało mi z głowy, że Darek miał przyjechać. Nawet nie pofatygowałam się, żeby odebrać go z przystanku. Dopiero jak zobaczyłam, że wchodzi na podwórze, to się zorientowałam…

– Co tu się dzieje? – zapytał, ściskając mnie. – Ludzie we wsi gratulują mi żony. O co chodzi? I co to za deska wisi za tobą?

Na ścianie budynku schła tabliczka z napisem: „Nasze Przedszkole”.

– Jak to: nasze? – Darek zatrzymał się w pół kroku. – Nawet słowa nie powiedziałaś!

Po zjedzeniu obiadu, gdy dzieciaki wraz z panią Zosią odpoczywały w domu, a my sprzątaliśmy w kuchni na dworze, Darek zagadnął:

– Jakim cudem zdecydowałaś się na taki poważny projekt? I w dodatku poszło tak szybko?

– Na razie nie mam pewności, czy dam radę ze wszystkim. A w jaki sposób? Przede wszystkim dzięki ogromnej motywacji. I kreatywności! Właśnie wpadłam na kolejny pomysł: kupimy busa i otworzymy przedszkole objazdowe. Obejmie parę okolicznych miejscowości. A ty zostaniesz kierowcą – rzuciłam nieśmiało.

Miałam obawy, że poczuje się urażony. On jednak wybuchnął śmiechem:

– W porządku, pani kierowniczko!

Maria, 38 lat

Czytaj także:
„Nauczycielka córki mnie nienawidziła i mściła się na moim dziecku. Pożałowała, bo ze mną się nie zadziera”
„Mąż chciał, bym przygarnęła jego dziecko ze zdrady. Z uśmiechem na ustach wyrzuciłam go z domu”
„Teściowie mieli mnie za nieudacznika. Woleliby, żeby ich córka urodziła dziecko lekarzowi, a nie magazynierowi”

Redakcja poleca

REKLAMA