Biedny student. Nie dojada, bo nie ma kasy. Nie śpi po nocach, bo zakuwa. Jest przemęczony, bo ciągle coś czyta, siedzi w bibliotece i oczywiście na uczelni. Serio? Ktoś w to jeszcze wierzy? Ja niekoniecznie, bo jako absolwentka dwóch kierunków i doktorantka, prowadząca ćwiczenia na uczelni, poznałam setki najróżniejszych studentów. Bardzo różnych. Teraz chyba już nic mnie nie zdziwi.
Podstawowych kosztów nie przeskoczysz
Kiedy absolwent liceum, czy technikum opuszcza rodzinny dom i udaje się do innego miasta na studia, generuje spore koszty, których w żaden sposób nie da się pominąć. Są to przede wszystkim opłaty za akademik lub pokój, koszty jedzenia, komunikacji oraz wszelako rozumianej edukacji. Zacznę może od początku.
Akademik to koszt od 300 do nawet 500 zł i wcale nie mam na myśli pokoju jednoosobowego. Wszystko zależy od miasta oraz od tzw. standardu. Na przykład w Olsztynie za pokój dwuosobowy zapłacisz około 280-300 zł, w Warszawie zaś te ceny są bardziej zróżnicowane. I tak w akademikach Politechniki, Wojskowej Akademii Technicznej albo UW zapłacisz za dwójkę (pokój 2-osobowy) ponad 350 zł, zaś w akademiku Akademii Pedagogiki Specjalnej czy UKSW ten koszt to nawet 480 zł! Tendencja wygląda dosyć prosto: im większe miasto, tym koszt za pokój wzrasta. Co więcej, im pokój jest większy i im lepszy jest standard, tym ta cena również rośnie. A jakie są polskie akademiki? Mogłabym pisać i pisać, bo widziałam wiele. Począwszy od odpychających, zagrzybionych z okropnymi graffiti na ścianach, po niewielkie i schludne, ale wywołujące klaustrofobiczne wrażanie. Są i takie, w których można czuć się prawie jak w domu (prawie robi wielką różnicę, ale o tym za moment). Składają się z kuchni, sporej łazienki i kilku pokoi, połączonych w aneks mieszkalny. Pozornie wyglądają jak dom. Ale w rzeczywistości daleko im do "domu". Są zimne i przypominają szpital albo ... więzienie. Takie samo rozmieszczenie pokoi, takie same meble, identyczne wyposażenie. Oczywiście nikt nie każe studentom mieszkać w akademiku, który i tak należy się tylko tym, którzy zameldowani są daleko od miejsca, gdzie zamierzają studiować, albo mają trudną sytuację materialną w rodzinie. Student może mieszkać w wynajmowanym lokalu. Czy to prostsze rozwiązanie? Zależy jak na to patrzeć.
Po pierwsze – cena. Zwykle koszt wynajmu mieszkania jest większy od akademika. Do tego dochodzą też opłaty za wodę i prąd, które w akademiku są pomijane i wliczane w czynsz. W przypadku wynajmu mieszkania jest zdecydowanie inaczej. Ile zużyjesz, tyle zapłacisz. Druga kwestia to nieoczekiwane niespodzianki. Jeśli w akademiku zapcha się zlew, coś zacznie przeciekać, czy nawet przepali się żarówka, to schodzisz na recepcje, informujesz kogo trzeba i voilà – przychodzi specjalista i naprawia. W przypadku mieszkań jest inaczej. Właściciel podpisuje z tobą umowę i oczekuje, że terminowo będziesz płacić. W przypadku niewielkich uszkodzeń musisz radzić sobie sama. A z mieszkaniami bywa różnie. Nie raz słyszałam opowieści o karaluchach, pluskwach i innych świństwach, które ciężko jest usunąć, a jeszcze ciężej z nimi żyć.
Drugi koszt, którego nie da się pominąć to oczywiście jedzenie. Student musi coś jeść, a że wysila się intelektualnie, to potrzebuje odpowiednich składników odżywczych. Część żaków regularnie jeździ do domu rodzinnego i stamtąd przywozi zapas jedzenia na tydzień lub dwa. Mrożonki, słoiki, gotowe dania wystarczy podgrzać, co ułatwia życie i pozwala zaoszczędzić. Inni gotują sami, a jeszcze inni – ci bogatsi lub bardziej leniwi, jedzą na mieście.
Trzecia sprawa to koszty edukacji. I tu nie dajcie się zwieść. Okej, jeśli wybierasz się na studia w trybie zaocznym, to musisz za nie zapłacić. Wówczas wielu studentów w ciągu tygodnia pracuje, a w weekendy zajmuje się nauką. Jeśli jesteś studentem dziennym, to w zasadzie nie ponosisz żadnych kosztów. Książki, zeszyty, piórniki i kolorowe długopisy zostaw dla dzieci z podstawówki. Studentowi wystarczy jeden zeszyt i długopis. Podręczników z reguły nie ma. Wielu wykładowców przesyła opracowania do zajęć, czyli tzw. skrypty. Można je wydrukować za niewielkie pieniądze, zaś problem drogich książek w przypadku studenta po prostu nie istnieje.
Kwestia czwarta to komunikacja miejska oraz bilety na dojazd do domu. Ceny są różne i zależą od trasy, jaką musisz pokonać. Niezależnie od tego zaznaczyć należy fakt, że student ma aż 50% zniżki na przejazdy, co znacznie ułatwia życie. To podstawy podstaw utrzymania studenta. Do tego dochodzą ubrania, ale to już zależy indywidualnie od osoby.
Czy ukończenie studiów gwarantuje pracę?
Student ograniczać się nie lubi
Prawdą jest jednak to, że studenci nie należą do grona oszczędnisiów, którzy chcą i lubią się ograniczać. Wręcz przeciwnie. Telefon? Tylko z najwyższej półki. Rano? Kawa na pobudzenie szarych komórek. W południe obiad w uniwersyteckim barze, wieczorem fit kolacja, a w piątki...? Tak – piątek to weekendu początek! To też początek niczym nieograniczonej melanżowej wolności, trwonienia pieniędzy i ukochanego stylu YOLO. A to wszystko kosztuje. Klub - od 10 do 20 zł, alkohol – od 5 do ... wszystko zależy od upodobań i stanu portfela. Niektórzy studenci chwalą się, że podczas jednego weekendu są w stanie przechulać nawet 500 zł. Można? Można! Student potrafi.
Co ze stypendium?
Czasy, gdy studenci dostali wielkie stypendia, za które mogli opłacić podstawowe wydatki i jeszcze im coś zostało, minęły bez powrotu. Dzisiejsze stypendia socjalne z reguły zbliżone są do kosztów wynajmu lokalu. Dla nieco bardziej zdolnych i ambitnych uczelnie przygotowują stypendium rektora, z którego może skorzystać jedynie 10% najlepszych uczniów danego kierunku. Pod uwagę brane są średnia z ocen oraz dodatkowe osiągnięcia naukowe. Słowem – nie jest łatwo, ale warto powalczyć, bo na wielu uczelniach takie świadczenie to dodatkowe pieniądze w wysokości od 500 do nawet 1000 zł.
Zobacz, czego boją się millenialsi
Jak biedny student mydli oczy rodzicom, czyli leń, obibok, opierdalacz
Niestety, są i tacy spryciarze, którzy na studiach ustawić się potrafią. Nie dość, że pobierają stypendium socjalne, to i biorą pieniądze od rodziców, oszukując ich, że żadnego wparcia z uczeni nie dostają. Przykre. Jeśli myślisz, że to miejskie opowiastki, to zapewniam cię, że nie! Znam takich przypadków sporo. Dodatkowo studentom do pracy się nie spieszy. Do żadnej pracy. Rodzicom, którzy mieszkają z dala i nie są w stanie kontrolować poczynań swojego dziecka, opowiadają o swoje niedoli. Od rana do wieczora uczelnia, w nocy nauka i tak w kółko. Czasu na dorywczą pracę nie mają, bo ich cały świat opiera się na ciężkiej edukacji. Co robią rodzice? Litują się nad ambitną sierotką, sami zaciskają pasa, a dziecku wysyłają, ile tylko zechce. W konsekwencji nasz student na uczelni bywa 3-4 razy w tygodniu i to nie cały dzień, a zaledwie na kilka godzin. Wieczory spędza z przyjaciółmi, a weekendy poświęca nie na ciężką naukę, ale ostre melanże, które rujnują portfel nieświadomym rodzicom. Ale co to obchodzi studenta? W końcu liczy się tu i teraz!
Ja sama studia skończyłam niedawno, a że nadal jestem członkiem uniwersyteckiej społeczności, ale w innej roli, to nie dam się zrobić w butelkę. Tu należy się sprostowanie dla rodziców oraz mocne wstrząśniecie studentem-łajdakiem. Zajęć na uczelni jest niewiele. Zwykle około 10 przedmiotów w tygodniu. Wykładowcy to nie idioci. Tak zaplanują siatkę zajęć, aby żak miał czas na zdobycie wiedzy praktycznej, a więc aby poszukał stażu, czy po prostu dorywczej pracy. Nikt mi więc nie wmówi, że na studiach dziennych nie można dorobić. Wystarczą dobre chęci i odrobina umiejętności organizacyjnych.
Są też wyjątkowe wyjątki
Takich jest mniej. Od rana na uczelni, wieczorem w pracy. I nie zawsze jest to praca marzeń. Często ciężka, do późna, nie raz fizyczna. Wśród studentów znajdziesz mnóstwo hostess, pracowników call center, basistów, kelnerów, sprzątaczek, sprzedawców. Nie pracują dla przyjemności, czy dla zdobycia doświadczenia. Pracują, bo muszą z czegoś się utrzymać, a nie chcą lub nie mogą prosić o wsparcie rodziców. Takich szanuję i cenię najbardziej. Zaradnych, niebojących się żadnej pracy, nienarzekających na brak czasu dla siebie i zmęczenie, które przecież dopada każdego. Pracę ze studiami da się połączyć. Należy tylko znaleźć złoty środek i chociaż trochę dobrej woli, której w pokoleniu Y jest coraz mniej.