Mój kolega wspina się nałogowo. Z jego polecenia w pewną słoneczną sobotę jadę na najwyższą ścianę w Warszawie. W arenie wspinaczkowej Makak czeka mnie dużo zaskoczeń... pozytywnych!
Trampolina kontra tłuszcz i kalorie - 1. odcinek cyklu w poszukiwaniu treningu idealnego
Dużo pozytywnych zaskoczeń
Pierwsze zdziwienie jest takie, że to wcale nie jest drogie. Spodziewałam się, że ta sobota solidnie uderzy mnie po kieszeni, a tymczasem za wypożyczenie butów, uprzęży i wejście bez limitu czasowego (czyli można spędzić tu cały dzień) zapłaciłam łącznie 29 zł. Nie jest źle!
Drugie zaskoczenie to przyjazna atmosfera. Trochę się obawiałam lekceważących spojrzeń starych wyjadaczy w stylu "co ty tu robisz, marna istoto, to nie miejsce dla amatorów!". Nic z tych rzeczy. Co prawda to nie jest moja pierwsza wizyta na ściance, ale za nic nie nazwałabym się osobą dobrze zorientowaną w temacie. Z poprzednich 2 czy 3 razów (lata świetlne temu) nie pamiętam prawie nic i z ulgą przyjmuję wskazówki przystojnego instruktora, który cierpliwie pomaga mi zapiąć uprząż. Doradza, które buty będą najlepsze, a potem pokazuje, jak korzystać z automatycznej asekuracji. Wchodzę do środka.
Niedocenione ćwiczenie, które pomoże wzmocnić mięśnie brzucha
Teraz wyjaśnia się tajemnica, kto chodzi na ściankę. Na sali spotykam zarówno umięśnionych wspinaczy, którzy zgrabnie wchodzą na szczyt i podwieszają się pod sufitem, jak i rodziny z dziećmi. Jest też sporo kobiet, powiedziałabym, że to dość wyrównana proporcja. Wśród nich widzę pasjonatki gór (bardzo szczupłe, bardzo umięśnione) i modne warszawianki, które w płaszczach oversize robią zakupy w sklepiku za recepcją.
Trzecie zaskoczenie? W weekend jest tu stosunkowo luźno. Kolega tłumaczy mi później, że najzagorzalsi wspinacze porzucają wtedy biurka i jadą się wspinać... w góry. Na ściankę wrócą w poniedziałek po południu.
Jestem już nieźle spocona, kiedy orientuję się, że wlazłam dopiero na 1/3 wysokości ściany (wysoko!), podczas gdy mój 7-letni syn śmieje się ze mnie z samego szczytu. Ale obciach!
Uwaga! Wspinam się!
Nie mogę dłużej odwlekać tego, co najważniejsze. Włożyłam już ciasne buty (takie mają być), przypięłam się do liny i w gotowości stoję pod ścianą. Jak zacząć? Łapię za pierwszy hak i tak, jak tłumaczył mi instruktor, staram się odpychać nogami. Wieszanie się na rękach nie ma tu długiej przyszłości. Dumam nad każdym ruchem i z trudem pnę się pod górę. Ciężko mi idzie. Jestem już nieźle spocona, kiedy orientuję się, że wlazłam dopiero na 1/3 wysokości ściany (wysoko!), podczas gdy mój 7-letni syn śmieje się ze mnie z samego szczytu. Ale obciach!
Czego nie wolno jeść przed treningiem?
Boję się iść dalej i boję się odpaść. Czy lina na pewno mnie utrzyma? Puszczam ścianę, modląc się o przeżycie. Okazuje się, że takie odpadanie to całkiem przyjemne doświadczenie, o ile nie spada się z wysokości metra czy dwóch. Wtedy można się potłuc, ale im wyżej, tym lot jest łagodniejszy.
Już po tej pierwszej próbie bolą mnie dłonie, a w mięśniach czuję rodzące się zakwasy. A przecież nie doszłam nawet do połowy ściany (mój syn właśnie po raz drugi macha mi z samej góry). Chwila odpoczynku na wygodnej kanapie i próbuję znowu. Wspinam się z mozołem, staram się mniej myśleć głową, a bardziej zaufać ciału. Jest trochę lepiej, ale nie zaszłam dużo wyżej niż poprzednio. Ręce bolą i ślizgają się od potu, w głowie rodzą się czarne scenariusze (wysoko!!!). Przydałoby się trochę więcej siły woli, a mniej obaw, np. takich, czy ten lekki lęk wysokości, który właśnie zauważyłam, minie, kiedy znów stanę na chodniku?
W czwartej godzinie naszego wspinania się coś we mnie pęka. Boli mnie wszystko, koszulkę mam całą mokrą. Mniej się boję i to pomaga mi pokonywać kolejne metry. W górę, w górę, w końcu jestem na szczycie! Taka dumna z siebie nie byłam od matury. Chwila triumfu na szczycie i spokojnie odpadam od ściany.
Rozpoczynam trzecie podejście. Jestem obolała, ale zawzięta. Mój smarkacz zdążył się jeszcze raz wspiąć na samą górę i właśnie próbuje swoich sił na boulderze (niska ścianka, pod nią gruby materac; można się wspinać bez asekuracji). Teraz mu pokażę! Idzie mi dobrze, mniej się boję, ale daje o sobie znać zmęczenie. Ręce są mocno napięte, nieprzyzwyczajone do takiego wysiłku, ale nie przejmuję się tym i twardo ruszam po swoje. To chyba właściwa strategia, bo zaszłam najwyżej jak dotąd. Wciąż jednak nie jest to szczyt.
Postanawiam, że nie wyjdę z Makaka, dopóki nie złapię za ostatni hak, ten na wysokości 19 metrów. Robię kolejne podejścia - powiedzmy, że jest ich tyle, ile razy mój syn wszedł na samą górę - a między nimi coraz dłuższe przerwy. W czwartej godzinie naszego wspinania się coś we mnie pęka. Boli mnie wszystko, koszulkę mam całą mokrą, ale nie obchodzi mnie już nic poza tym ostatnim hakiem. Idę po niego! Wspinam się ani lepiej, ani gorzej niż poprzednio. Mniej się boję i to pomaga mi pokonywać kolejne metry. W górę, w górę, w końcu jestem na szczycie! Taka dumna z siebie nie byłam od matury. Chwila triumfu na szczycie i spokojnie odpadam od ściany.
Weszłam, pokochałam. Ścianka to rewelacja, chociaż zakwasy w rękach czuję przez kolejny tydzień. Na pewno tu wrócę, jak tylko trochę odpocznę. W międzyczasie zaserwuję sobie coś na rozruszanie bioder - czytajcie za tydzień!
To ćwiczenie w błyskawicznym tempie wymodeluje uda i pośladki