„Naraziłem swoje małżeństwo dla zabawy w sanatorium. Gdy tylko wróciłem, żona odebrała telefon od jednej z moich panienek”

Moja synowa wydała syna policji fot. Adobe Stock, motortion
„Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że wylatujemy z turnusu. Nie mogłem wrócić do domu, bo co powiem żonie? Wynająłem pokój w pensjonacie, kilka kilometrów za uzdrowiskiem, jakoś przebiedowałem do końca turnusu. Trzy dni po moim powrocie w domowe pielesze zadzwoniła Hanna. Na telefon stacjonarny. Odebrała Krysia i moje życie się zmieniło”.
/ 06.09.2022 06:30
Moja synowa wydała syna policji fot. Adobe Stock, motortion

– Zawieziesz mnie do Kubusia, zbieraj się – Krysia dorzuciła do przepastnej torby słoiczki z obiadkami dla małych dzieci.

– Nie poganiaj mnie, zdążymy – mruknąłem, bo nie lubię, jak żona mówi do mnie tym tonem.

– Zobacz, która godzina. Julka powinna zdążyć do pracy, a ja muszę zająć się Kubusiem. Ruszaj się, strasznie gnuśny się ostatnio zrobiłeś – wytknęła mi Krysia.

– Jestem po operacji przecież – powiedziałem z wyrzutem.

– Wiem, pamiętam o tym, kiedy codziennie sama znoszę Kubusia i jego wózek ze schodów – westchnęła.

Ostatnio ciągle była ze mnie niezadowolona

Tak to jest, jak mężczyzna traci pozycję lidera we własnym domu. Żona przestawia go wtedy z kąta w kąt jak stary zakurzony mebel. Długotrwały pobyt na zwolnieniu lekarskim ciągnął się jak niedogotowany makaron. Powoli dochodziłem do siebie po operacji kręgosłupa, rehabilitacja dawała efekty, ale wciąż nie czułem się jak dawniej. Plecy już nie bolały, za to męska duma uwierała jak diabli. Stałem się dzieckiem swojej żony, dobrze zaopiekowanym lecz wciąż wychowywanym.

„Ćwiczyłeś dziś?”, „wziąłeś tabletki?”, „co ja z tobą mam, o wszystkim zapominasz”. Chorowałem na kręgosłup, nie na starcze zdziecinnienie, a ona traktowała mnie jak małego Kubusia, tylko że do mnie nie miała tyle cierpliwości. Zacząłem się buntować, byłem mężczyzną, nie dzieckiem, mężem Krysi, nie jej wnukiem, co takiego się stało, że o tym zapomniała? Zawiozłem ją do Julki, pobawiłem się trochę z wnukiem, ale na tym polu też nie odniosłem sukcesu, moje starania uwieńczył roszczeniowy płacz, kiedy odmówiłem wzięcia ciężkiego klopsa na ręce.

Nawet dziecka nie potrafisz przez chwilę zająć – Krysia wpadła jak burza do pokoju i nie zważając na moje tłumaczenia, porwała Kubusia w objęcia. – Lepiej idź na spacer i tak się na nic nie przydasz.

Odesłała mnie, jakbym był leniwym nastolatkiem, poczułem się bardzo dotknięty.

„Dobrze, że niedługo wyjeżdżam, zejdę jej z oczu i nareszcie będzie szczęśliwa” – pomyślałem.

Nie miałem chęci na pobyt w sanatorium

Dopiero połączone siły córki i żony postawiły mnie w obliczu nieuniknionego. Miałem spędzić trzy tygodnie sam, zdany na towarzystwo starszych, schorowanych kuracjuszy, z którymi, tego byłem pewny, nie znajdę wspólnego języka. Niełatwo zdobywam nowych znajomych, w takich sprawach zawsze zdawałem się na Krysię, mistrzynię niezobowiązującej rozmowy. Ona nawiązywała kontakty, ja się uśmiechałem i oboje byliśmy postrzegani jako przemiłe, atrakcyjne towarzysko małżeństwo. Rzadko wyjeżdżałem bez żony, jeśli, to tylko na ryby z dwoma starymi przyjaciółmi. Teraz miałem spędzić sam długie trzy tygodnie w sanatorium o prawie szpitalnym rygorze.

– Powrót do budynku przed 22? Żadnego alkoholu? To już nawet piwa nie będę mógł się napić? Co to w ogóle ma być, kolonia dla dzieci? – ciskałem się, czytając regulamin obowiązujący kuracjusza.

Julka zaśmiewała się, ale Krysia wyglądała na usatysfakcjonowaną.

– Przypilnują cię, przynajmniej będę miała pewność, że nie zajmiesz się głupotami – mruknęła.

– Jakimi mianowicie?

– Podobno w sanatoriach rozkwitają romanse, ludzie przeżywają drugą młodość – uświadomiła mnie córka.

– Żonaci też? – zerknąłem prowokacyjnie na Krysię.

– Przede wszystkim oni – zachichotała moja jedynaczka.

Nie nakręcaj go, jeszcze coś wymyśli. Zrobił się niemożliwy – Krysia znowu potraktowała mnie jak małego chłopca.

Żona wróciła z dyżuru przy wnuku zmęczona, ale pełna dziwnej werwy.

– Ściągnij walizkę z pawlacza, albo nie, czekaj, sama to zrobię. Jeszcze noga ci się omsknie na drabince.

Sprawnie wspięła się po szczeblach i szarpnęła za rączkę. W ostatniej chwili złapałem lecącą z góry walizkę. Plecy natychmiast przypomniały o swoim istnieniu, pochyliłem się, żeby im ulżyć.

Boli? Zaraz przejdzie – żona wyminęła mnie, ledwie zaszczycając spojrzeniem, i zniknęła z walizką w pokoju.

Poszedłem za nią.

– Co robisz?

– Jak to co, pakuję cię – zajrzała do szafy i wyciągnęła moją bieliznę.

Odebrałem jej naręcze gatek i posadziłem na krześle.

Sam to zrobię, nie jestem dzieckiem.

– Nie zabierzesz najpotrzebniejszych rzeczy – podniosła się z krzesła.

– Akurat ty najlepiej wiesz, co będzie mi niezbędne – mruknąłem buntowniczo. – Siedź i nie wtrącaj się.

Krysia się obraziła

Że nie doceniam jej starań i morza dobroci, w którym od niedawna próbowała mnie utopić. Co racja, to racja, nie doceniałem i nie zamierzałem tego zrobić. Do pociągu wsiadłem zły na siebie i na nią. Przez całą drogę myślałem, co się z nami stało, nawet zacząłem trochę się nad sobą użalać. Wysiadłem pełen niechęci do świata, a do sanatorium w szczególności.

Do budynku, w którym miałem być zakwaterowany, trafiłem bez przeszkód, wielka betonowa bryła z lat 70. na przekór wyglądowi nosiła wdzięczną nazwę „Magnolia”. Oddałem skierowanie, zameldowałem się na pobyt i odebrałem klucze do pokoju.

Pana współlokatorzy już są, mam nadzieję, że się dogadacie. Prośby o przeniesienie rozpatrujemy niechętnie, z powodu braku wolnych łóżek.

Współlokatorzy? Ilu ich jest? – spytałem przestraszony wizją obcych facetów, z których na bank przynajmniej jeden mocno chrapie.

– Dwóch – powiedziała rejestratorka i przestała się mną interesować.

Powlokłem się korytarzem i nie bez trudu odnalazłem właściwy pokój. Moi współlokatorzy już w nim byli, siedzieli każdy na swoim łóżku.

Trzeci do kompletu, witamy. Staszek jestem – korpulentny facecik wyciągnął do mnie rękę.

– Andrzej – przedstawiłem się, ścisnąwszy mocno podaną prawicę.

– Ryszard – zaanonsował się drugi współlokator i dziarsko poderwał z łóżka. – To co? Po jednym na powitanie turnusu.

Pogrzebał w walizce, wyciągnął manierkę i metalowe kieliszki. Sprawnie rozlał bezbarwny płyn.

– Nalewka własnej roboty, nie ma nic lepszego na świecie – mrugnął i wręczył mi poczęstunek.

Musiałem mieć dziwny wyraz twarzy, bo obaj wybuchnęli śmiechem.

Kolega pierwszy raz w sanatorium? – spytał Staszek.

Przytaknąłem.

– O, to dobrze trafiłeś, wszystko ci pokażemy. My dwaj to starzy wyjadacze, co roku tu przyjeżdżamy, wiemy, co i jak. Dziś się napijemy, bo nie ma zabiegów, nikt nie zauważy, ale później też sobie poradzimy, co nie, Rysiu?

– Nasze zdrowie – wywołany sprawnie opróżnił kieliszek, więc poszedłem w jego ślady.

Nalewka rozeszła się po ciele przyjemnym ciepłem, wlewając we mnie nieco optymizmu.

Może nie będzie tak źle, jak myślałem?

– Regulamin jest po to, by go omijać – wyjaśnił Ryszard, nalewając drugą kolejkę. – Ale trzeba to robić z głową, nie przesadzić, bo oni z karami nie żartują. Mogą wywalić, dać wilczy bilet i co wtedy?

– Właśnie, co? – spytałem rozweselony. – Nigdy się tego nie dowiemy, bo jesteśmy mądrzy. Patrz, Andrzejku, pijemy, nieprawdaż?

– Prawdaż – kiwnąłem głową.

– Ale z umiarem, tylko na dobry humor – Rysio podniósł palec w górę.

– Nie przeginamy, bo po pierwsze, jesteśmy facetami z klasą, a po drugie, musimy się stawić na kolacji.

– Posiłki rzecz święta – wtrącił zażywny Staszek. – Opłacone, to muszą być skonsumowane.

– A potem pójdziemy w kurs po kawiarniach, zrobić przegląd towarzystwa – podsumował Ryszard.

Wypiliśmy za dobry początek. Kolacja była bardziej niż dietetyczna, wymietliśmy z talerzy wszystko do czysta. Przyzwyczajony do dań Krysi byłem trochę głodny, nie miałem jednak czasu użalać się nad sobą, bo koledzy zagnali mnie do pokoju.

– Nie przywiozłeś marynarki? W czym pójdziesz na dansing? – elegancko odstawiony Staszek mierzył mnie spojrzeniem.

Wziąłem tylko wygodne ciuchy i była to wyłącznie moja decyzja, ale wygodnie zwaliłem winę na Krysię.

Żona patrzyła, co pakuję do walizki – powiedziałem znacząco.

– I wszystko jasne – strzelił palcami Ryszard. – Mówi się trudno, kupisz coś na miejscu, nie możesz prezentować się, jakbyś wybierał się na ryby.

Okazało się, że przesadził. W trzech odwiedzonych kawiarniach wypatrzyłem kilku kuracjuszy bez marynarek, a jednego w swetrze.

Ci się nie liczą – pozbawił mnie złudzeń Staszek i pożeglował przez salę w kierunku wybranego stolika; poszedłem za nim. – Panie pozwolą, że się przedstawimy?

Wyskoczył z tym tanim tekstem, prawie zapadłem się pod ziemię ze wstydu. Panie siedzące nad eklerkami zareagowały jednak inaczej.

Obejrzały nas i kiwnęły przyzwalająco głowami

Poszedłem za przykładem kolegów, całując rączki dam, i dostawiłem trzy krzesła do stolika. Wszyscy, oprócz mnie, wydawali się dokładnie wiedzieć, w jak ważnym ceremoniale uczestniczą. Panie nie chichotały, panowie traktowali je z uprzedzającą grzecznością. Wymieniano dane osobowe mające w przyszłości ułatwić identyfikację, badano teren, nie posuwając się zbyt daleko. Kuracjuszki też właśnie rozpoczynały turnus i zapewniły nas, że chętnie pozwolą się oprowadzić po uzdrowisku.

Poszliśmy na wieczorny spacer. Rysiek i Staszek sprawnie się przegrupowali, pozostawiając mi towarzyszenie pani o imieniu Hanna. Z początku byłem lekko zażenowany, ale prędko znaleźliśmy wspólny język. Hania była nauczycielką, wielbicielką klasycznej prozy, a ja kiedyś czytałem trylogię i co nieco jeszcze pamiętałem. Było o czym rozmawiać.

– Spotkajmy się jutro, po kolacji – zaproponował Staszek, gdy odprowadziliśmy panie tuż przed godziną policyjną.

Nasze towarzyszki zgodziły się i weszły do budynku, a nas czekał dwukilometrowy szybki spacer do „Magnolii”. Dotarłem mocno zasapany, koledzy byli w wyraźnie lepszej formie.

Następnego dnia wpadłem w sanatoryjną rutynę. Pobudka, śniadanie, zabiegi, obiad, przerwa, zabiegi, czas wolny, i tak przez wiele dni. Zanudziłbym się na śmierć, gdyby nie Staszek i Ryszard. Codziennie z niegasnącą werwą organizowali rozrywki, prowadzili mnie na kawiarniane fajfy, poznawali z coraz nowymi kuracjuszkami. W końcu zaliczyłem także pierwszy sanatoryjny dancing.

– O rany, ile kobiet – jęknąłem, wchodząc na salę.

Staszek uśmiechnął się szeroko.

– Zawsze jest ich więcej niż mężczyzn, dlatego lubię przyjeżdżać do uzdrowiska. Rozejrzyj się, kolego, praktycznie nie mamy konkurencji. Małgosiu! – pomachał ręką i odszedł, zostawiając mnie na środku sali.

– Nie znam tu nikogo oprócz pana, jeśli pan pozwoli, panie Andrzeju… – Hanna pojawiła się znienacka u mego boku.

Orkiestra właśnie zaczęła grać, więc zaprosiłem ją do tańca. Zachodziłem w głowę, co dalej, nie mogłem przecież spędzić wieczoru na parkiecie. Wszystkie stoliki były zajęte, nigdzie nie widziałem Staszka i Ryszarda.

– Zapraszamy! – usłyszałem, Hanna obejrzała się i zdecydowanie zaczęła mną sterować przez tańczący tłumek.

Przy stoliku siedziały jej koleżanki i Ryszard, który zręcznie manewrował szklankami z sokiem.

– Proszę, to dla pań…

– Nie za mocny aby? – wyraziła wątpliwość jedna z kuracjuszek.

Najwidoczniej wiedziała więcej niż ja.

– Te są damskie, w sam raz – uspokoił ją Rysio, chowając znaną mi manierkę do papierowej torby i wręczając mi drinka.

Był męski, bez dwóch zdań

Wieczór się rozkręcał, konferansjer raz po raz zapowiadał białe tango, dając szansę paniom bez partnerów, byłem wprost rozrywany. Tańczyłem, sączyłem drinki i czułem, jak z każdym kolejnym spada mi z karku kilka lat. Zaczynałem rozumieć, dlaczego Staszek i Ryszard przyjeżdżali do uzdrowiska co roku. Dancing zakończył się tuż przed feralną 22, jak na nasz gust zbyt wcześnie. Postanowiliśmy przedłużyć miły wieczór, Staszek zniknął na chwilę i wrócił, ukrywając pod marynarką dwie butelki.

– Jedna na teraz, jedna na później.

– Gdzie kupiłeś o tej porze? – zainteresowałem się.

Spoko, ma się te chody – uśmiechnął się skromnie.

– A jak wrócimy do „Magnolii”?

– Zobaczysz. Patrz i ucz się od mistrzów.

Panie wyraziły zgodę, więc wyszliśmy na nocny spacer po parku zdrojowym. Nie mam pojęcia, która była godzina, kiedy mistrzowie poprowadzili mnie na tyły sanatoryjnego budynku.

– Ciicho – syknął Rysiek, kiedy wpadłem na rynnę. – Właź.

Okienko było wąskie, piwniczne, ale mnie było wszystko jedno. Bez przeszkód dotarliśmy do głównych schodów i tam spotkało nas przeznaczenie w osobie nocnej recepcjonistki.

– Panowie z którego pokoju? – spytała, a ponieważ nie uzyskała odpowiedzi, zażądała nazwisk.

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że wylatujemy z turnusu. Nie mogłem wrócić do domu, bo co powiem żonie? Wynająłem pokój w pensjonacie, kilka kilometrów za uzdrowiskiem, jakoś przebiedowałem do końca turnusu.

Trzy dni po moim powrocie w domowe pielesze zadzwoniła Hanna. Na telefon stacjonarny. Za diabła nie pamiętałem, kiedy dałem jej numer. Odebrała Krysia. I od tej chwili zmieniło się moje życie. Moja mądra żona nie robiła mi wyrzutów, za to najwyraźniej przypomniała sobie, dlaczego wyszła za mnie za mąż. Znów traktuje mnie jak mężczyznę swojego życia – jestem chyba jedynym kuracjuszem „Magnolii”, który przeżywa drugą młodość w domu, a nie w uzdrowisku. A wszystko to zawdzięczam pobytowi w sanatorium! I pomyśleć, że nie miałem ochoty tam jechać. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA