Wiara... Tak, jestem wierzący, to mi odpowiada. Daje w życiu siłę i spokój. Do wielu rzeczy podchodzę naturalnie, choćby do śmierci. Bo nic się nie kończy, idziemy dalej. Obydwoje dziadkowie zmarli przy mnie. Nie w szpitalu, tylko w tym domu, w którym żyli. Dziadek nagle, miał zawał. Babcia chorowała na nowotwór, cierpiała. Dużo z nią rozmawiałem. O czasach wojny, naszych koligacjach rodzinnych. To mnie pasjonowało. Gdy odeszła, tęskniłem. Pamiętam ten dzień bardzo mocno. Przybiegł wujek – brat mamy, babcia leżała w łóżku, wszyscy staliśmy nad nią, paliła się gromnica i ona przy nas zmarła.
Marzyłem o... rodzinie, więc ją sobie wymyśliłem. Sam jestem, mam tylko przyrodnie rodzeństwo. Starszych brata i dwie siostry. Że mieszkam bez ojca, przed dziećmi się nie przyznawałem. W podstawówce opowiadałem różne historie, o tym, jaki mój ojciec jest wspaniały. Jaki ma piękny samochód. Zmyślałem, żeby nie być inny. I gdzieś tam mieć choć namiastkę spełnionych marzeń. Nigdy nie widziałem, jak powinny wyglądać relacje między kobietą i mężczyzną w związku. Jak sobie radzę? Sam do wszystkiego dochodzę.
Kiedy mi źle... płaczę. Mama mnie życia uczyła. Nigdy nie powiedziała: „Musisz być twardy, chłopaki nie płaczą”, więc się nie wstydzę łez. To ludzkie. Każdy ma do nich prawo. To oczyszcza.
Mama... to wrażliwa, delikatna osoba. Taka nawet za bardzo, martwi się wszystkim. Przez nią i ja taki jestem. Nie umiem do pewnych spraw podejść z dystansem. Kiedyś potrafiłem przejmować się każdym słowem moich kolegów. To było idiotyczne. Nikt mnie nie chciał zranić ani skrzywdzić. A ja w swojej głowie budowałem taką historię, że żaden horror by się jej nie powstydził. Walczę z tym. Każdy problem chcę szybko przegadać. Załatwić, zapomnieć. Nie dusić. Nie zamęczam się, nie zadręczam. Tak łatwiej żyć. Popatrz, mój tata. No, mogę całe życie użalać się nad sobą i mieć do niego pretensję. Ale mogę swoje życie poukładać tak, żeby nie powielić jego błędów. Co lepsze?
Miałem siedem lat... gdy po raz pierwszy wziąłem skrzypce do rąk. Mama zaprowadziła mnie do sąsiada. Roman Gąsienica-Sieczka wychował wielu skrzypków na Podhalu. Jak mi coś pokazał, piłowałem to godzinami. Nie czułem, że palce bolały. Do szkoły muzycznej nie poszedłem. I dobrze. Tam jest rygor. A ja byłem wolny. Grałem w domu, na hali, w knajpie. Może dlatego tak muzykę kocham. Bo mogłem to robić, a nie musiałem. Ale na punkcie grania byłem zawsze zakręcony totalnie.
Skrzypce... wymagają poświęceń. Trzeba ćwiczyć. Nie pograsz chwilę i już palce nie biegają po strunach jak powinny. Chciałem kiedyś wyrobić kartę taternicką. Trzeba było przejść ileś dróg w Tatrach. Zrezygnowałem po trzech. Człowiek wisi cały dzień na palcach. Tak puchły mi ręce, że nie mogłem grać. A grać chciałem.
Przeżywałem okresy buntu... przeciwko muzyce. Rzucałem to, wykrzykując, że już mnie nie interesuje i nie będę grał. Zbierałem wtedy kasety z muzyką pop. Czego słuchałem? Strach mówić. Modern Talking, Bed Boys Blue. Skrzypce czasem leżały na szafie, ale jednak zawsze gdzieś w głębi duszy wiedziałem, że do nich wrócę. Miałem szesnaście lat, gdy zacząłem na poważnie muzykować. Zostałem prymistą, pierwszym skrzypkiem w kapeli. Co wieczór koncert. Od knajpy do knajpy. Na lekcje nie trafiałem albo spałem w klasie. Za to zarabiałem dzięki muzyce. A kiedy przeciągnąłem już wszystkie struny i wylali mnie z technikum, pomyślałem: „O nie, wracam do szkoły”. Źle bym się czuł, jakbym nic nie umiał w życiu prócz grania.
Maturę... zdawałem w wieczorówce. Potem bez przygotowania próbowałem zdać na architekturę w Krakowie, oblałem. Wyjechałem do Ameryki.
Ameryka... to było dla mnie oczekiwanie na wielkie rodzinne spotkania. Pół mojej rodziny tam wyjechało, chrzestna matka, brat mamy. Jego już nie poznałem, zmarł miesiąc przed moim przyjazdem. No i był jeszcze mit Ameryki, ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej. Znałem to tylko z pocztówek. Przychodziły do domu. Na każdej wieżowce.
Nowy Jork... zachwycił mnie. Ale reszta kraju wcale nie wyglądała tak pięknie jak na tamtych zdjęciach. Chicago. Same kurne chatki z tektury, bez gustu. Polacy mieszkają głównie w takich miejscach. W zamkniętych enklawach. Jeden góral drugiemu daje pracę. Na nic im nauka angielskiego. W polskim sklepie sobie kupią polskie ogórki i kiełbasę. Nawet „Tygodnik Podhalański”. W Ameryce grałem koncerty, przejechałem całe Wschodnie Wybrzeże. Trafiłem na Florydę. Poznałem tam emigrację z lat 70., 80., która już się czegoś dorobiła. Miałem taki przebłysk: „A może zostać? Tam zdawać na studia?”. Przeważyła miłość do Podhala. Ale podróżować lubię. To zmienia spojrzenie na świat. W zeszłym roku byłem w Maroku, Dubaju, Indiach, na Fogo, jednej z Wysp Zielonego Przylądka. Ale tylko w Polsce czuję się u siebie. W Ameryce mieszka teraz moja mama. Czasem ona dzwoni, czasem ja. Nie pytam, kiedy wróci.
Architektura... zaparłem się na te studia. Zapisałem na rysunek na politechnice. I cały kolejny rok tam chodziłem. Za drugim razem się dostałem. Nie mam z tamtych czasów przyjaźni. Byłem trochę „odklejony” od reszty. Życie rozrywkowe, balangowe miałem już za sobą. Bo wyszalałem się, grając. Nie byłem dla ludzi z roku partnerem. Wiadomo, jak ktoś idzie na studia, urywa się z rodzicielskiego łańcucha, otwiera się przed nim świat. Kumple szli pić, a dla mnie to były dziecinne igraszki. Siedziałem sam w mieszkaniu. Przychodził piątek, wsiadałem w autobus z tabliczką „Zakopane”. Czasem w weekendy grałem z kolegami.
W akademiku... spędziłem tylko chwilę. Nie chcę go pamiętać. Szary blok, pusta przestrzeń wokół, na drzewach wrony. Na szczęście poznałem kolegę, też z Podhala. Wynajmowaliśmy małe mieszkanie. Wspieraliśmy się, razem rysowaliśmy. Ależ tam był bałagan. Na podłodze leżała gruba warstwa rysunków, kalk. Kiedy zbliżała się sesja, nawet tego nie sprzątaliśmy. A po zaliczeniu pakowaliśmy wszystko do plastikowych worków i zaczynaliśmy od początku. Utrzymywałem się z muzyki. Bo nikt mi grosza nie dał. Kupiłem sobie komputer. Dzięki muzyce byłem niezależny.
Mam lat... trzydzieści trzy. Cały czas rozliczam się z tego, w jakim jestem miejscu. Co już zrobiłem? Co się udało, co nie? Czego chcę? Często zdaję się na los. I chyba mam dużo szczęścia. Bo widzę, że sama ciężka praca nie zawsze wystarczy.
Spotkałem na swojej drodze... ludzi, którzy mi bardzo pomogli. Najpierw Mateusza Pospieszalskiego. Miałem osiemnaście lat, kiedy zagraliśmy razem koncert w radiowej Trójce. To spotkanie przerodziło się w przyjaźń. Nadajemy na podobnych częstotliwościach, podobnie patrzymy na świat. Cztery lata temu powstało Zakopower. W domu u Pospieszalskich całymi tygodniami mieszkaliśmy z chłopakami z zespołu, przygotowując pierwszą i drugą płytę. Żona Mateusza gotowała obiady. Za nami przegadane, przepracowane noce. Dużo pięknych wspomnień. I chyba wspólny sukces.
Porażek... nie pamiętam. Na razie udało mi się przejść to życie bez upadków. Jak nawalałem, udawało mi się to naprostować. Na razie swoje błędy naprawiałem. W przyszłym roku, mam nadzieję, nagramy kolejną płytę. Teraz wychodzi nasze koncertowe DVD, ciekawy projekt, na którym poza Zakopower pojawiają się goście związani ze sceną jazzową, goście z zagranicy: z Kuby, z Konga. Czuję, że idę do przodu. Choć mojej muzyki nie puszczają w radiu. Czego bym chciał? Więcej rysować, rozwijać się architektonicznie. Nawet teraz w studiu nagraniowym mam otwartego laptopa i coś sobie projektuję.
To jest czas na... rodzinę. Tak sobie myślałem. Ale teraz pochłonęła mnie muzyka. Zostawiam to losowi. Będzie, jak Pan Bóg zechce. Mama chciałaby, żebym poukładał sobie życie. Czeka na wnuki. Ostatnie słowo należy do mnie. Pogodziła się z tym.
Dzieci... uwielbiam, kocham, mam z nimi totalny przelot. To działa w obie strony. Może sam jestem jeszcze trochę dzieckiem. A przez to szczęśliwym człowiekiem. Nie wolno zatracić w sobie dziecka, bo wtedy życie przestaje mieć sens. I robi się źle.
Pamiętam... takie momenty, kiedy nie chciało mi się podnieść z łóżka. To się, z tego, co wiem, nazywa depresja. Gdy nic się nie chce. Bywało tak. Na szczęście długo mnie nigdy nie trzymało. Nikt mnie nie musiał z takiego dołu wyciągać. Sam przerywałem tę beznadzieję. Szedłem poćwiczyć na siłownię, na basen. Skąd to się we mnie bierze? Z nadwrażliwości. Pora roku tu nie ma znaczenia. Bywa piękna zima albo piękne lato i też mnie złapie. Wiem, że nie dzieje się w moim życiu nic, żeby aż tak reagować. A jednak. Wszystkim się strasznie przejmuję, denerwuję. Czasem występ nie jest tak dobry, jak mógłby, przez moje nerwy. Brak mi luzu.
Ludzie myślą, że jestem... odważny, otwarty. Takie sprawiam wrażenie. Nikt nie wie, co dzieje się we mnie w środku. Kiedy jedziemy w trasę i gramy siedem, osiem koncertów w miesiącu, chudnę trzy, cztery kilo. Bo każdy występ na scenie jest totalnym wysiłkiem. I zanim wyjdę, staczam wewnętrzną walkę. Jestem wstydliwy. Bywają takie dni, kiedy śpiewając, zamykam oczy. Nie dlatego że wczuwam się w muzykę, tylko spojrzeń się tak krępuję. Zawstydzają mnie. Zawsze się przed koncertem napiję. Nie daję jak kiedyś „bani”, ale się napiję. To jest mi potrzebne. Pomaga śpiewać. Łyk czegoś mocnego rozgrzewa struny głosowe.
Zakochałem się... w Beacie. W podstawówce. Nosiłem za nią teczkę. Teraz o uczuciach wolę milczeć. Mogę o nich śpiewać, łatwiej. Jestem nieśmiały. U kobiety szukam urody, mądrości, polotu, wszystkiego po trochu. Nie lubię przeciętności. Kobieta musi mieć osobowość. Wtedy jest wyzwaniem. Wtedy czasem iskrzy.
Bez miłości... życie nie ma sensu. W każdym aspekcie. Jeśli robisz coś, ale tego nie kochasz, nie robisz tego dobrze. Jeśli grasz, ale nie wkładasz w to serca, to granie jest jałowe. Niczego nie ma bez miłości.
Śniło mi się, że... spacerowałem z Bobem Dylanem i rozmawialiśmy o muzyce. Bardzo miły sen. Skończyłem właśnie czytać jego biografię.
W Warszawie... dwa lata temu kupiłem mieszkanie. Tu pracuję. Przywiozłem tylko kołdrę i poduszkę. Reszta już była. Jak tylko wszedłem tam, zobaczyłem ciemną egzotyczną podłogę, duże okna, dużo światła. Ściany nie były wymalowane na różowo (śmiech). Powiedziałem: niech będzie. Nie zwracałem uwagi na widok z okna. Jaki on może być w Warszawie? Oczywiście są i ładne miejsca – Łazienki, no i na Pradze jest taka plaża, a z niej piękny widok na Stare Miasto.
Gdy mam wolne... staram się jechać w góry. Wsiadam w samochód, po drodze słucham jazzu, czasem klasyki, jak złapię coś w radiu. Pójdę w Dolinę Strążyską, pod sam Giewont. Tam jest taka mała herbaciarnia, gdzie można naprawdę odpocząć. Podhale jest bardzo gościnne. Pójdziesz do kogoś, to on wyciągnie na stół wszystko, co ma najlepszego. „Gość w dom, Bóg w dom”, tak byłem nauczony. W Warszawie nikt do mnie nie wpada. Każdy jest tu zajęty. Dom moich marzeń jest w górach. Kończę projekt. Najpierw chcę wybudować nieduży, nawet stu metrów nie będzie, dla ciotki i mojej mamy, jak kiedyś wróci ze Stanów. A obok stanie drugi. Dla mnie.
Woda sodowa... nie uderza mi do głowy. Najpiękniejszy? Staję przed lustrem i hm, czasem jak noc zarwę, to widzę Nosferatu – wampira (śmiech). Czy dbam o siebie? Dyskusyjne. Kremu do twarzy używam, jak mam, nigdy sam nie kupiłem, ale czasem dostaję w prezencie. Perfumy lubię, fajnie jest dobrze pachnieć. Nie tylko koniem i siodłem.
Popularność... Raczej twardo chodzę po ziemi. Trzeba mieć świadomość, jak wszystko jest ulotne. Dziś jesteś, jutro cię nie ma. To się w tej branży często zdarza. Kariera, która polega na robieniu skandali, nie dla mnie. Ale nie będę za to przepraszał.
Rozmawiała Monika Kotowska
Już 3 kwietnia ukaże się najnowsza płyta Sebastiana Karpiela-Bułecki „Zakopower koncertowo”.