Osiem miesięcy w maratonie organizacji ślubu to i dużo, i mało. Mnie, jako przyszłej świadkowej, na szczęście nie dotyczył wybór sali weselnej, kościoła i pierwsze przepychanki słowne z księdzem-tradycjonalistą. To przyszli małżonkowie załatwiali sami lub w asyście rodziców. Za to poproszono mnie o pomoc w jednym z (pozornie!) najprzyjemniejszych etapów w tym wyjątkowym przedsięwzięciu – wyborze sukni ślubnej!
Czytaj pierwszą część Pamiętnika świadkowej
Osiem miesięcy to absolutne minimum, jeśli chodzi o wybór i zamówienie ślubnej kreacji dla Panny Młodej. Po pierwsze sam maraton po salonach ślubnych zajmuje trochę czasu. No chyba, że przyszła żona jest wyjątkowo konkretna i wizję swojej sukni ślubnej ciułała w wyobraźni od najmłodszych lat. Tu falbanka, tam tiul, welon taki a taki, a buty to koniecznie z kryształkami. W naszym przypadku było inaczej. Olka na początku sama nie wiedziała, czego chce. Jedno było pewne – przesadnie strojne, błyszczące, suknie, w których postać kobiety ginie w kaskadzie falbanek, kokardek, drapowań, sztucznych kwiatów, haftów, wyszywanych cekinami, niekończących się warstw tiulu, umocnionych sztywnymi drutami gorsetów, w których nie można oddychać, o tanecznych piruetach w ramionach nieco już podchmielonych wujków nawet nie wspominając... Ma być w miarę naturalnie (o ile w tego typu kreacji to w ogóle możliwe!), swobodnie, z niewymuszonym wdziękiem, ale i elegancko, szykownie i z klasą. Tylko jak te wszystkie sprzeczności połączyć w jednym kawałku materiału?! Przed nami nie lada wyzwanie. A że Olka nie lubi byle jakości i spontanu, umówiłyśmy się na spotkanie na szczycie, by tę niecierpiącą zwłoki sprawę, należycie obgadać.
Debata rozpoczęła się w pewien piątkowy wieczór, w mieszkaniu Olki i jej narzeczonego, który specjalnie w tym celu opuścił lokal, by udostępnić nam przestrzeń do babskiej narady. Przygotowałyśmy niezbędne akcesoria w postaci dwóch kieliszków, trzech butelek wina, przekąsek oraz laptopa z dostępem do internetu.
- Myślałam o sukni w stylu retro – zaczęła Olka. Wesele będzie w pałacu w pięknej, bajkowej scenerii, więc może postawmy kropkę nad i moją suknią. Co o tym myślisz? - zapytała mnie, chyba sama nie do końca pewna swojej koncepcji.
- Retro to szeroki temat. Sprecyzuj, czy widzisz to jako lata 50-te, 20-te czy jeszcze dalej? Ja myślałam o koronkach, wyglądają zjawiskowo i idealnie będą pasować do miejsca! - powiedziałam z nieudawanym entuzjazmem.
Tu nastąpiła długa, przerywana wystukiwaniem wybranych haseł w wyszukiwarkę internetową. Oczywiście panie, które prezentowały suknie na fotografiach promocyjnych wyglądały oszałamiająco! Na tyle oszałamiająco, że nawet ja, zacietrzewiona singielka, nagle zapragnęłam w takiej sukni wystąpić. Na szczęście ten zapał mi minął, jak tylko wirtualne poszukiwania postanowiłyśmy zamienić na maraton po salonach sukien ślubnych...
Czytaj też: Perfekcyjna suknia ślubna - dekalog kupowania
- Te suknie są używane? - zapytała mnie zniesmaczona Olka, nerwowym ruchem przerzucając kolejne suknie ślubne, smutno wiszące na wieszaku pierwszego salonu, do którego weszłyśmy.
- Nie wiem, może po prostu trafiłyśmy do działu dla panien młodych, które o krystalicznej beli muszą zapomnieć, ze względu na brak pewnego wianka w posagu... Zaraz, zaraz dobrze trafiłyśmy! To coś dla ciebie – próbowałam ratować sytuację kiepskim żartem o Olce, która dziewicą nie była już od... hm... sama nie pamiętam kiedy. Fakt był jednak taki, że suknie rzeczywiście nie prezentowały się zbyt dobrze. Poszarzałe, miejscami wyświechtane i z pewnością nie tak zjawiskowe jak na fotografiach, którymi nabiłyśmy sobie głowy wieczór wcześniej. Pech chciał, że najgorzej wyglądały koronki, na których stanęła wczorajsza gorąca debata.
- Wyglądają jak stare firanki w oknach mojej babci... - z gorzkim uśmiechem powiedziała Olka, jakby czytając w moich myślach. A jaka cena?! Chyba ich po... rąbało – dokończyła. Choć wiem, że w myślach użyła innego słowa...
Elegancka ekspedientka natychmiast uniosła brwi, by wyrazić swoje zdziwienie postawą mojej przyjaciółki. Szturchnęłam Olkę w bok i za pomocą porozumiewawczego spojrzenia, wydałam jej niemy rozkaz milczenia i opuszczenia tego cholernie drogiego przybytku brzydkich sukien ślubnych.
Zobacz też: Mierzenie sukni ślubnej: kilka praktycznych wskazówek
Ceny tego próżnego kobiecego szczęścia w postaci sukni ślubnej wahają się od skromnego tysiąca aż w nieskończoność. My celowałyśmy w rozsądny złoty środek. Miało być elegancko, lecz tak, by Państwo Młodzi po wystawnym ślubie nie musieli później spędzać podróży poślubnej pod namiotem na Mazurach, racząc się konserwami i tanim winem... W poszukiwaniu ideału odwiedziłyśmy jeszcze kilka mniej lub bardziej sensownych salonów sukien ślubnych. W jednych napotkałyśmy miłe i pomocne panie, które (pewnie wyklinając w myślach jak moja przyjaciółka) na wyszukane prośby Olki, z pokorą przynosiły kolejne modele, w nadziei, że może ten siedemnasty poceluje w gust tej wybrednej Panny Młodej i jej krytycznej Świadkowej. W końcu stanęło na dwóch sukniach. Dałyśmy sobie kilka dni na decyzję. Wahałyśmy się między stylową, dwuwarstwową suknią w stylu lat 20-tych, z delikatnymi koronkami tu i ówdzie oraz klasyczną wersją księżniczki z tiulowym dołem i delikatnym, haftowanym gorsetem w kształcie serca. Po długiej i męczącej debacie, w którą zaangażowana była mama mojej przyjaciółki, nasza wspólna koleżanka, nieco wkurzona już asystentka i – telefoniczne – ciotka Olki. Stanęło na księżniczce! Hurrraa! Mamy suknię ślubną! Wybór, muszę przyznać bez udawanej skromności, od początku lobbowany przeze mnie i jak najbardziej trafiony! Olka wyglądała zjawiskowo, świeżo, zwiewnie, elegancko i swobodnie jednocześnie, czyli dokładnie tak, jak chciała! Okres oczekiwania - plus/minus osiem miesięcy. Uff, suknia odhaczona, pora na...
c.d.n.