Najgorzej jest w sobotę i w poniedziałek.
Najgorzej jest w pierwszy dzień urlopu i tuż po.
Jednym słowem, najgorzej jest wtedy, gdy przeskakuje rytm
Narodziny Franka okazały się rewolucją. Może nie tak wielką jak narodziny Tosi, bo jednak doświadczenie robi swoje, ale – podobnie jak wtedy – całą masę rzeczy trzeba było od nowa ustalać i negocjować. O której wstajemy? O której idziemy spać? W jakiej kolejności się kąpiemy? Jak wygląda usypianie? Kto gdzie śpi? Jak wyglądają spacery? Co z nianią? Co z pracą? Kiedy mamy czas dla siebie? Czy go mamy? Jak go wykorzystujemy?
Zobacz też : Jak być mądrym rodzicem?
A wszystko to w stresie, bo nikt nie lubi rezygnować z tego, co już wypracował, co wywalczył, do czego się przyzwyczaił.
I w zmęczeniu, bo Franek, bo Tosia, bo pieluchy, bo płacz, bo zazdrość, niepewność i niewyspanie.
Jak się urodziła Tosia, miałem sześć tygodni urlopu. Sześć tygodni, by na nowo ułożyć sobie życie.
Gdy urodził się Franek, miałem trzy tygodnie urlopu. Trzy tygodnie, by na nowo ułożyć sobie życie. Z jedną zmienną więcej.
Zresztą co ja tu będę gadał! Kiedy żyłem sam dla siebie, miałem trudności w odpowiadaniu na pytania typu: co, jak i gdzie. A potem pojawiła się Agnieszka, Tosia, Franek i sprawa skomplikowała się czterokrotnie. Choć, z drugiej strony – bardzo się uprościła. Bo kto w takim rozgardiaszu, w takim zamieszaniu, ma czas na kaprysy?
No kto? Może Tosia? Może ja? Może Aga? Bo na pewno nie Franek. Na razie, rzecz jasna.
Tak czy siak, ledwo się ogarnęliśmy po jego narodzinach, ledwo to jakoś zaczęło się układać – te pobudki, śniadania, spacery, obiady, drzemki, kolacje, kąpiele, usypianie – a już musiałem iść do pracy. I wszystko rozsypało się na nowo.
Zobacz też : Czy mama to też kobieta?
W poniedziałek tęskniłem za tym życiem, które zostało w domu.
We wtorek czułem, że jestem beznadziejnym ojcem, bo tak mało czasu spędzam z dziećmi. I beznadziejnym pracownikiem, bo zamiast się wziąć do roboty, hamletyzuję.
W środę wreszcie wziąłem się do pracy, ale już nie tak bardzo cieszyłem się z tego, że wracam do dzieciaków.
W czwartek pracowałem już, że hej, i jak wróciłem do domu, praktycznie nie miałem siły, żeby się zająć dziećmi.
W piątek wreszcie wszystko zaczęło się trzymać kupy…
I wtedy nadeszła sobota. A wraz z nią zupełnie nowy rytm.
W sobotę przyzwyczajałem się do tego, że cały dzień jestem w domu. Czyli, że nie mam chwili wytchnienia, że jestem non stop do dyspozycji dzieci, że zajmuję się ich jedzeniem, fochami, kupami, sikami, misiami…
W niedzielę już zaczynałem lubić to rodzinne życie. Ba, nawet czerpałem z niego satysfakcję i przyjemność, gdy raptem nadchodzi wieczór. A wraz z nim ta straszna myśl, że jutro poniedziałek. I przez plecy przebiega dreszcz.
Nie, nie chodzi o to, że system jest zbyt napięty.
Bo gdy Agnieszka zdecydowała, że będzie trzy razy w tygodniu chodzić na basen, to system co prawda jęknął, co prawda stęknął, ale ten basen wchłonął. Tak samo było, gdy postanowiłem, że raz w tygodniu będę grał w piłkę nożną.
W życiu nie robiłem dla siebie tyle, ile robię teraz!
Czyli o co chodzi?
Dumałem, dumałem i doszedłem do wniosku, że problem w tym, że chcę być jednocześnie doskonałym mężem, ojcem i świetnym pracownikiem, a tego się zrobić nie da. Przynajmniej ja nie potrafię. Bo nie umiem w sekundę lub dwie przedzierzgnąć się z ojca w stachanowca i odwrotnie. Nie jestem supermanem: pstryk i uniform, pstryk i garnitur. A tak się zachowuję, niestety! Wsiadam w samochód, pstryk i jestem w pracy. Pstryk i jestem w domu.
W rezultacie w domu czuję się jak w pracy, a w pracy jak w domu. Przynajmniej przez jakiś czas.
Dość już mam tego ciągłego nadrabiania, nieustannego dopasowywania się, niezadowolenia z siebie i poczucia winy. Dlatego przyznaję się otwarcie: nie potrafię być doskonałym ojcem i świetnym pracownikiem.
I wiecie co?
Mam to w dupie!
PS To działa!
Artykuł pochodzi z książki "Dziennik Taty" wydawnictwa W.A.B.