„Żyliśmy z sąsiadem jak pies z kotem. On dokuczał mnie i moim ulubieńcom, ja odpłacałam się mu tym samym. Aż w końcu przesadził”

kłótnia sąsiadów fot. iStock by Getty Images, RapidEye
„Kotka uciekła na drzewo, a pies znudził się ujadaniem i wrócił do właściciela. Podniesionym głosem przypomniałam sąsiadowi, że psy należy wyprowadzać w kagańcu i na smyczy, a on mi na to, że koty roznoszą zarazki i śmierdzą. Czyli odbyliśmy standardową wymianę zdań, po czym rozstaliśmy się w gniewie”.
/ 03.04.2023 18:30
kłótnia sąsiadów fot. iStock by Getty Images, RapidEye

Przybiegły do mnie, ledwie przekroczyłam próg piwnicy. Ich ciepłe boki ocierały się o moje łydki, niektóre mruczały głośno, inne pomiaukiwały. Tylko kilka, tych najbardziej dzikich, siedziało na rurach pod niskim sufitem i obserwowało mnie czujnym wzrokiem. Część z nich wołałam po imieniu: Kuna, Karotka, Wafelek, Irysek, Krówka… i Bezio, mój ulubieniec, oryginalny, bo cały biały, co u dziko żyjących kotów jest praktycznie niespotykane.

– Krówka, nie pchaj się tak – łagodnie odsunęłam dużą kotkę w czarno-białe łaty. – Zabierz pyszczek, bo wezmę miseczkę! No już! O, panna Kunegunda, proszę, jaka grzeczna! Widzisz, Krówka? Ucz się manier od starszej koleżanki. Bezio, skarbie, będziesz się musiał porządnie umyć, masz brudny cały pyszczek…

Pewnie ktoś mógłby powiedzieć o mnie: „stara wariatka, co z kotami rozmawia”, ale ja naprawdę lubiłam się nimi zajmować. To nie były moje koty, no, nie w tym sensie, że je posiadałam. To raczej one miały mnie. Żyły dziko na naszym osiedlu, a ja je dokarmiałam, w upalne dni przynosiłam im wodę, a w zimne zostawiałam otwarte okienko piwniczne, by mogły się ogrzać na rurach.

Przyjaźnię się z panią weterynarz

To mit, że ludzie tacy jak ja nie sprawdzają się w kontaktach międzyludzkich. Mam sporo znajomych i, co ciekawe, część z tych znajomości zawdzięczałam właśnie kotom.

– Dzień dobry, pani doktor! – zawołałam do kobiety, która kilka metrów przede mną wybierała jabłka na straganie. – Co to? Dzisiaj nie w lecznicy?

Młoda weterynarz z burzą rudych włosów odwróciła się i rozpoznawszy mnie, uśmiechnęła się szeroko.

– Zaczynam dyżur dopiero za pół godziny, więc przyszłam po owoce. Jak tam? Ma pani jakieś nowe koty? Możemy podejść z kontenerem.

Miała na myśli kontener, do którego wkłada się koty odłowione w celu zabrania ich na sterylizację. Lecznica doktor Justynki brała udział w programie ograniczania nadmiernego rozmnażania się kotów wolno żyjących i często miałam kontakt z nią i jej współpracownikami.

– Nie, ostatnio stado mi się nie powiększyło – poinformowałam ją.

– Ale przyszłabym do pani po tabletki na odrobaczanie. Może w środę rano, jeśli miałaby pani chwilę czasu?

Pogawędziłyśmy jeszcze trochę i wróciłam do domu. Szłam, wciąż uśmiechając się po rozmowie z tą sympatyczną kobietą, która miała tyle serca dla zwierząt. Nie zdołałam jednak dojść do klatki, bo coś śmignęło mi koło nóg. Zarejestrowałam rudy kształt i domyśliłam się, że to Karotka. Kilka metrów za nią pędził spasiony amstaff mojego sąsiada.

– Niech pan weźmie tego psa na smycz! – krzyknęłam przerażona, że to czarne bydlę zaraz dopadnie biedną kocicę i rozszarpie ją na kawałki. – Nie widzi pan, co on robi? Zaraz ją zje!

– A co ma robić? Szkodnika goni! – zarechotał pan Waldek, właściciel amstaffa.

No tak! Ten jak zwykle swoje. Miałam ochotę walnąć go w szczękę z całej siły, tak mnie rozzłościł.

– To kot! Szkodniki to on tępi! – aż się trzęsłam ze zdenerwowania. – Gdyby nie koty, miałby pan tu plagę szczurów i myszy! Do śmietnika by pan nawet wejść nie mógł!

Znowu wyprowadził mnie z równowagi!

Ale do sąsiada nic nie trafiało. Był w moim wieku, ale zachowywał się jak rozpuszczony nastolatek. Wiele razy dogadywał mi na temat tego, że dzieci w Afryce umierają, a ja na koty wydaję tyle pieniędzy. Aż go w końcu zapytałam, jak się nazywa ta jego fundacja, co ją założył, żeby ratować dzieci w Afryce, bo chętnie wpłacę na nią trochę grosza. Stracił rezon, zawołał swojego Pakera i odszedł, mamrocząc coś pod nosem. Myślałam, że to koniec naszych scysji, ale się myliłam. Nie umiał mi się odciąć, więc szczuł koty swoim psem!

Na szczęście Karotka była szybka i zwinna, a Paker otyły i powolny, zupełnie zresztą jak jego pan. Kotka uciekła więc na drzewo, a pies znudził się ujadaniem i wrócił do właściciela. Podniesionym głosem przypomniałam sąsiadowi, że psy należy wyprowadzać w kagańcu i na smyczy, a on mi na to, że koty roznoszą zarazki i śmierdzą. Czyli odbyliśmy standardową wymianę zdań, po czym rozstaliśmy się w gniewie.

Parker zjadł połowę tego paskudztwa

Byłam zdenerwowana przez resztę wieczoru. Nie mogłam zrozumieć, czego tacy jak on chcą od kotów. Polskie prawo wyraźnie mówi, że „zwierzęta wolno żyjące stanowią dobro ogólnonarodowe i powinny mieć zapewnione warunki rozwoju i swobodnego bytu”. Koty, gołębie i inne ptaki chroni Ustawa o ochronie zwierząt, zobowiązująca każdego obywatela naszego kraju do zapewnienia im warunków do życia w wybranym przez nie otoczeniu.

Większość ludzi albo zna prawo, albo po prostu szanuje wszystkie istoty żywe. Często znajduję na przykład puszki z karmą pod drzwiami do piwnicy. To świadczy o tym, że innym też nie jest obojętny los tych zwierzaków. Niestety, mój sąsiad nienawidził zwierząt. Zwalałam to na karb paskudnego charakteru. Z tego, co wiedziałam, nie miał nikogo bliskiego, tylko tego swojego psa. „Pewnie nikt inny by z nim nie wytrzymał” – myślałam nie bez złośliwości.

Przez kilka kolejnych dni było spokojnie, głównie dlatego, że nie spotykałam pana Waldemara. Kiedy widziałam go z daleka, zmieniałam trasę, byle tylko na niego nie wpaść. Zerkałam z ukosa, jak mówi coś do tego swojego spasionego psa. Nawet o zwierzaka nie umiał zadbać, pies musiał pochłaniać tony żarcia! Do tego ciągle chodził bez smyczy i buszował po śmietnikach.

– Karotka, Krówka, Kundzia, no proszę, same dziewczyny… – przemawiałam do kotek jakiś czas później. – A chłopaki gdzie? Polują pewnie, co? No, macie tu trochę suchego, jedzcie. Zaraz, a to co?

Kucnęłam przy dużej metalowej misce wypełnionej jakimś nieświeżym już mięsem. Ktoś zostawił je pod okienkiem piwnicznym, najwyraźniej dla kotów, ale one go nie tknęły. Nic  dziwnego, śmierdziało na kilometr!  Skrzywiłam się, ale chwyciłam miskę i wyniosłam ją do śmietnika. Coś takiego nie może przecież tutaj stać.

– Paker! Paker, tam nie idź! Nie wolno! – usłyszałam znajomy głos i po chwili pod wiatę wpadł amstaff.

Nie bałam się go, ale drgnęłam, kiedy uderzył mnie bokiem w udo i upuściłam miskę. Nim ją podniosłam, Paker pożarł jednym kłapnięciem połowę cuchnącego mięsa.

Niech pan zapnie psa na smycz! – krzyknęłam rozzłoszczona. – Co to ma być, żeby on tak biegał?!

– A pani co? Szuka jedzenia dla swoich podopiecznych? – zakpił sąsiad, widząc mnie wychodzącą z wiaty śmietnikowej. – Może i mój kosz na śmieci chce pani przejrzeć?

– Pana kosz na śmieci to chyba pana pies regularnie przegląda, sądząc po jego tuszy – odparowałam i zostawiłam go gorączkowo zastanawiającego się nad adekwatną ripostą.

Na szczęście nie musiałam się długo złościć, bo w tym samym momencie zobaczyłam doktor Justynkę idącą do kliniki, która mieściła się dwa bloki dalej. Dogoniłam ją, żeby pogadać o oczach Wafelka, bo ostatnio jedno miał zaropiałe.

Odchodząc, czułam na sobie wzrok sąsiada. „Pewnie dalej myślał, jak mi się odciąć. Tylko patrzeć, jak za trzy, cztery dni strzeli jakąś inteligentną ripostą” – pomyślałam uszczypliwie. Pan Waldek jednak odezwał się do mnie dużo wcześniej, bo jeszcze tego samego wieczoru. Koło dwudziestej pierwszej zadzwonił do moich drzwi. Wyglądał strasznie. Był blady i przestraszony. Tym razem nie przyszedł chyba po to, żeby dręczyć nielubianą sąsiadkę.

Co on tam wsadził do tego mięsa?!

– O co chodzi? – zmarszczyłam brwi, patrząc na niego niechętnie.

Zaczął błagać, żebym mu pomogła.

– Mój pies… – wyjąkał. – Ma drgawki, łapy całe sztywne… ledwie oddycha… A klinika już zamknięta! Żadnej całodobowej nie ma w pobliżu! Pani Antonino, pani na pewno ma telefon do tej doktor, musi pani do niej zadzwonić! Musimy uratować Pakera! Coś mu się stało. On… umiera!

Nie lubiłam sąsiada, i prawdę mówiąc, uważałam go za idiotę, ale co tu winien pies? Pobiegłam po komórkę. No tak, wiedziałam, że to jego sprawka

Pani Justyna mieszkała niedaleko, a na wieść o objawach Pakera natychmiast przyjechała do lecznicy. Zaparkowała przed budynkiem akurat, gdy my wspólnymi siłami donieśliśmy ciężkiego amstaffa na miejsce.

– To wygląda na zatrucie – powiedziała, układając psa na metalowym stole. – Zaraz, on od początku tak reaguje na jasne światło? Pręży się tak?

Pan Waldek pokiwał głową, przytrzymując łeb psa, który nagle uniósł się i w nienaturalny sposób wygiął do tyłu. Pani Justyna zapytała, co pies jadł przez cały dzień i jednocześnie szykowała jakiś lek w strzykawce. Sąsiad zaczął wyliczać, co dawał psu, ale nic z tych rzeczy nie wydawało się groźne. Nagle coś mi się przypomniało. Powiedziałam o tym, że Parker pożarł zawartość tajemniczej miseczki pozostawionej dla kotów.

W tym momencie pan Waldemar zrobił się trupio blady.

On zjadł to mięso?! Nie, tylko nie to!

– A co tam było? – spytałam, tknięta nagłym, złym przeczuciem. – To pan zostawił koło piwnicy to świństwo, prawda? Co było w mięsie?! Mów pan!

– Strychnina… – wymamrotał. – Trutka na szczury. Matko jedyna, jeśli on to zjadł…

– To ma małe szanse na przeżycie – oznajmiła lekarka tonem zimnym jak metalowy stół, na którym wił się w męczarniach Paker. – Ale zrobię, co będę mogła. Nie wina psa, że ma takiego pana. A teraz proszę wyjść, muszę zająć się Pakerem sama.

Zdecydowałam, że zostanę w poczekalni, aż pani doktor powie, czy Paker przeżyje. Żal mi było psa, który, tak po prawdzie, bardziej z pyska przypominał miśka niż groźnego brytana, ale też z każdą chwilą było mi bardziej żal jego durnego właściciela, który właśnie przeżywał katusze z powodu poczucia winy.

W końcu pani Justynka oznajmiła, że pies się z tego wyliże. Dała mu zastrzyk rozluźniający mięśnie oddechowe i zrobiła płukanie żołądka. Pies leżał teraz pod kroplówką. Kazała po niego przyjść następnego dnia.

To ciekawe, jak ludzie się zmieniają

Pan Waldek powlókł się w stronę domu. Poszłam z nim, bo co miałam robić? Przez całą drogę milczał, a i ja nie miałam nic do powiedzenia.

– Dziękuję pani – odezwał się dopiero przed klatką. – Gdyby pani nie zadzwoniła… to Paker by nie przeżył. Dobry z pani człowiek. W przeciwieństwie do mnie… – westchnął.

– To się akurat zgadza – potwierdziłam, bo nie zamierzałam się z nim cackać. – Chciał pan wymordować moje koty! Podłożył im pan truciznę! Nie rozumiem tego! Jak pan mógł zrobić coś tak obrzydliwego?!

Widziałam, że moje słowa go zabolały, ale nie odciął mi się złośliwie, jak to zazwyczaj czynił. Popatrzył tylko na mnie z rezygnacją.

– Pewnie i tak mi pani nie uwierzy, ale… żałuję – westchnął. – I chciałbym spróbować coś naprawić. Może zechciałaby pani przyjąć trochę karmy dla tych kotów. Obiecuję, że już nigdy nie pozwolę Pakerowi ich gonić. Zresztą on raczej więcej bez smyczy nie pospaceruje…

Zgodziłam się, bardziej ze współczucia dla sąsiada niż z jakiegokolwiek innego powodu. Zdziwiłam się jednak, kiedy zobaczyłam to jego „trochę karmy”. To były dwa wielkie kartony puszek i kilka kilogramów suchego jedzenia! Koty miały dzięki temu podarunkowi zapewnione pożywienie na kilka tygodni…

Odbierając karmę, zaproponowałam, żeby pan Waldek pomógł mi karmić koty. Trochę się spłoszył, ale poszedł ze mną. Przedstawiłam mu swoich podopiecznych i widziałam, że rozbawiły go niektóre imiona.

– Krówka, dobre! – pogłaskał zwierzaka. – Rzeczywiście, tylko jej rogów brakuje. A ten jaki ładny, cały biały!

Kiedy wiosna rozkwitła w pełni, pan Waldemar wyrobił już w sobie nawyk odwiedzania ze mną kotów. Oczywiście bez psa. Z Pakerem chodzi na spacery daleko, żeby móc go spuścić ze smyczy. Na terenie osiedla amstaff zawsze idzie przy nodze pana. Na mój widok pan Waldek wita się z galanterią, a Paker tańczy dookoła moich nóg. To ciekawe, jak czasem zaprzysięgły wróg może stać się całkiem sympatycznym znajomym. I okazuje się, że wcale nie trzeba żyć ze sobą jak pies z kotem!

Czytaj także:
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”
„Nowy sąsiad palił w piecu plastikiem i ani myślał przestać. Wiedziałem, że jeśli czegoś nie zrobię, wytruje pół wsi”
„Nasza sąsiadka to wredna małpa. Nie umie zająć się psem, a potem oczekuje, że weterynarz przyjmie ją poza kolejką”

Redakcja poleca

REKLAMA