Przez wiele lat po rozwodzie nie utrzymywaliśmy kontaktów i wydawało mi się to naturalne – nie mieliśmy dzieci ani też żadnych wspólnych spraw. Ot, było, ale się skończyło. Wzięliśmy ślub jako para niedojrzałych małolatów, kiedy się rozstawaliśmy, nie było nawet czego dzielić.
Poza drobnymi urazami psychicznymi, które mnie akurat nie przeszkodziły w ułożeniu sobie życia na nowo. A jej? Nie miałem pojęcia, nigdy nie zastanawiałem się nad tym.
Mówiłem na nią Kostka, bo miała na imię Konstancja, a przy tym chudziutka była, skóra i kości. Wyglądała i zachowywała się tak, jakby chciała zajmować w świecie możliwie najmniej miejsca.
Nie tego oczekiwałem po wspólnym życiu
Nie tyle chodziła, co przemykała, niepozornie, byle jak ubrana, bez makijażu, z szaroblond włosami w kitkę. Zawsze lekko przygarbiona, zamknięta w sobie i swoich myślach. Była co najwyżej królową własnego, wewnętrznego świata. Ale nawet tego nie jestem pewien.
Nie nadawała się na żonę, którą jako dwudziestodwulatek wyobrażałem sobie na obraz i podobieństwo mojej mamy. Zanim przysiągłem jej miłość i wierność, a potem jeszcze chwilę później, mieszkaliśmy w akademiku, było wesoło i beztrosko, po studencku.
Zepsuło się, gdy zaczęliśmy tak zwane dorosłe życie i wylądowaliśmy w wynajętej kawalerce. Kostce brakowało podstawowej wiedzy na temat prowadzenia domu, o czym, biorąc ślub, wiedziałem, ale nie myślałem.
Została na uczelni jako pracownik naukowy, poza wydziałem czas spędzała w bibliotekach, wracała do domu przekonana, że dzień dobiegł końca, możemy jeszcze poczytać albo pooglądać telewizję, może nawet coś w pralce przeprać, ale przecież nic więcej.
Jadała w stołówkach i tanich barach, tego samego spodziewała się po mnie. Gdy wyrażałem ochotę na ciepłą kolację, pytała zdumiona, dlaczego sam jej nie przygotowałem, też by chętnie zjadła. Nie tego oczekiwałem po wspólnym życiu. Awanturowałem się, bywałem złośliwy, wzywałem na pomoc matkę, która głaskała mnie po głowie jak małego chłopca i wbijała w pewność, że moje roszczenia są absolutnie uzasadnione.
Do końca ją zahukaliśmy, małą, nieśmiałą Kostkę, która nie potrafiła postawić się, obronić, stanąć do walki z matczyno-synowskim przymierzem. Po cichu przyjmowała ciosy, po cichu przyjęła decyzję o rozstaniu, którą samodzielnie podjąłem.
Nie protestowała, zachowała się tak, jakby zdawała sobie sprawę, że to nieuchronne. Było mi jej strasznie żal, ale jednocześnie miałem poczucie, że czynię właściwie i oboje o tym wiemy: nie pasujemy do siebie, nie stworzymy nigdy rodziny, która w moich marzeniach wyłaniała się coraz konkretniej i wyraźniej jako rodzina z tradycyjnym podziałem ról.
Rodzina dla kobiety ma być najważniejsza
Dobrze, niech by sobie Kostka pracowała na tej swojej uczelni, to nawet wygodne, gdy ma się dzieci. Elastyczny czas pracy, wakacje i tak dalej. Ale aż takie zaangażowanie w naukę? O, co to, to nie. Rodzina dla kobiety powinna zawsze być na pierwszym miejscu.
Obserwując działania Kostki, liczyłem na to coraz mniej. Aż wreszcie powiedziałem: dość. Wyprowadziłem się, pochłonęły mnie poszukiwania partnerki, aż wreszcie znalazłem taką, która w pełni zasługiwała, by z nią założyć rodzinę.
Moja wizja się spełniła, Halinka należy do miłych, ładnych i starannie poukładanych kobiet, dla których macierzyństwo znaczy najwięcej w życiu, a domowe ciepło jest naturalnym i niezbędnym środowiskiem. Jesteśmy udanym małżeństwem, kochamy się, szanujemy, wspieramy. Tamto pierwsze traktowałem zawsze jako potknięcie, młodzieńczą pomyłkę, beztroski wybryk, w porę ucięty i zapomniany.
I nie interesowało mnie ani trochę, co się dalej działo z Kostką przez ponad trzydzieści lat, aż do czasu, gdy usłyszałem o jej chorobie. Dowiedziałem się o tym przez przypadek, była żona nie szukała mojej pomocy, choć przecież wiedziała, gdzie dzwonić, gdzie o mnie pytać, oboje mieszkamy w Warszawie, świat mały. Tymczasem powiedziała mi o tym nasza dawna wspólna znajoma, Mirka.
– Chyba powinieneś wiedzieć, że Konstancja choruje. Źle z nią. Rak. To pewnie przez długotrwały stres. Najpierw nie szło jej z doktoratem, potem miała jakieś kłopoty z habilitacją. O mało nie wyleciała z uczelni, już jej nie chcieli. A przecież ona taka ambitna.
Nie wyglądała jak moja Kostka
Ta robota była całym jej światem. I w końcu, jak dopięła swego, przyplątało się choróbsko. Trochę mnie zabolało, mogliśmy się do siebie latami nie odzywać, ale w takiej sytuacji? W końcu byłem kiedyś jej mężem, poza mną nikogo nie miała, jak zapewniła mnie Mirka.
Naprawdę nikogo, poza matką mieszkającą w odległym miasteczku, starszą panią niezupełnie sprawną ruchowo. Natychmiast zadzwoniłem do Kostki i wymusiłem na niej spotkanie, nie wydawała się zachwycona tą perspektywą, ale uległa, jak zawsze niezdolna do sprzeciwu.
Zdumiał mnie jej widok – mimo choroby znacznie utyła, nie była już moją Kostką. Pewnie rozrosła się tak wcześniej, a teraz doszły jeszcze różne opuchlizny związane z terapią. Było mi głupio i wstyd, ale patrząc na nią, natychmiast stawiałem sobie przed oczami widok prześlicznej Halinki, tak doskonale, harmonijnie zbudowanej, utrzymującej świetną figurę mimo urodzenia trojga dzieci.
– Czego chcesz? – zmęczony głos Kostki brzmiał słabo.
– Ja? Czego ja chcę? Konstancjo, jestem tu, żeby ci pomóc. Opracujmy jakiś plan, kiedy i co mogę dla ciebie zrobić.
– Nic już dla mnie nie można zrobić.
– Mylisz się, na pewno tak nie jest! Trzeba wozić cię na chemię, powiedziała mi Mirka. Chyba nie stać cię na taksówki?
– Nie stać. Ale mam przyjaciół, nawet w tym samym domu. Nie potrzebuję ciebie.
– Na pewno potrzebujesz. Nawet jeśli pomagają ci sąsiedzi, czasem trzeba ich zastąpić. Chętnie to zrobię.
– Okej. W razie czego dam znać.
– Tylko wiesz, z wyprzedzeniem, bo…
– Oczywiście, z wyprzedzeniem.
– Kostka, zawsze możesz na mnie liczyć.
– Jasne. Dzięki.
Była zmęczona, patrzyła na mnie jak na intruza
Nie przejawiała najmniejszego entuzjazmu, ale machnąłem ręką. Przekona się, jak już wkroczę do akcji. Nie wkroczyłem. Kilka dni później znalazła się w szpitalu. Atak choroby był tak silny, że po prostu ją zmiótł, rak hulał w mózgu, płucach, wątrobie. Zawezwany do szpitala, przyjechałem zbyt późno, by spotkać jeszcze Kostkę przytomną. Zmarła kilka godzin później.
Po pogrzebie była teściowa, której prawie nie znałem, poprosiła, bym zajął się rzeczami jej córki. Wynajmowane mieszkanie trzeba było opróżnić jak najszybciej, ona sama nie miała na to sił. I w ten sposób znalazłem się w prywatnym, intymnym świecie kobiety, której właściwie nigdy na dobre nie poznałem, choć przez trzy lata była moją żoną.
Całkiem wytrąciło mnie to z codziennej rutyny. Po pracy, zamiast do domu na obiad, jechałem do naszej starej kawalerki w innej, dalekiej dzielnicy miasta. Robotnicza Wola, to tu, w przedwojennym „szklanym” domu zahaczyliśmy się lata temu, bo było tanio i rosły drzewa, stare, o rozłożystych koronach, ich gałęzie latem wchodziły w okna, a świergot ptaków służył za budzik.
Teraz drzewa wycięto, ulicę poszerzono i puszczono nią ruch w stronę wielkiej sypialni Warszawy, Bemowa. Zrobiło się głośno i nieprzyjemnie, dla mnie, przyzwyczajonego do zacisza willowej uliczki na starym Mokotowie – nieznośnie. A jednak spędzałem w tym lokum długie popołudnia i wieczory, wcale nie śpiesząc się do domu.
Cóż to były za listy!
Zapłaciłem za kolejny miesiąc wynajmu, i jeszcze za jeden, i za następny. Rzecz jasna mogłem poradzić sobie z zadaniem w jeden weekend, może dwa, ale nie chciałem. Zamiast od razu je wywalić, przeglądałem pozostałe po Kostce papiery, dokładnie, nie przepuszczając żadnej kartce.
Z iloma bzdurnymi sprawami zmagała się przez lata, będąc nieuleczalną bałaganiarą, nie umiejąc ogarnąć rzeczywistości, w porę zadziałać. W mrocznych czeluściach szuflad znajdowałem niepopłacone przez lata rachunki, ponaglenia, pogróżki firm windykacyjnych, wezwania do sądu.
Były to drobne sprawy, które ktoś bardziej energiczny załatwiłby jednym ruchem. Ale nie Kostka, zagubiona czy nawet w jakimś sensie nieobecna w realnym świecie.
Pewnego dnia znalazłem teczkę z listami, które pisaliśmy do siebie podczas naszych pierwszych wakacji, częściowo spędzonych oddzielnie. Kostka pojechała wtedy do domu aż na kilka tygodni, jej mama chorowała.
Czytając je, uświadomiłem sobie, jak ja wówczas tę dziewczynę kochałem. Gówniarstwo, ale jaka siła uczuć! Ile poezji. Ile czułości, wrażliwości. Co się potem ze mną porobiło? Jak to się stało, że zapomniałem – o listach, o uczuciach, o wszystkim?
Coś się ode mnie Kostce należy
Trzymałem w rękach stare pomięte kartki i płakałem, ja, facet, który nie pamięta, kiedy ostatni raz czuł łzy w oczach. Nie jestem typem sentymentalnym, a jednak przeszłość rozłożyła mnie na łopatki.
Kostka prawie niczego w wynajmowanym mieszkaniu nie zmieniła. Czasami kładę się na kanapie, tej samej, na której zwykliśmy razem spać, przymykam oczy i przenoszę się w czasie. Trzydzieści lat to niemało, ale potrafię wziąć je całe w nawias. Jakby ich nie było, zniknęły. Jesteśmy tylko ja i Kostka, ja i ona, jak niegdyś. Dokąd zaprowadziłoby nas wspólne życie? W jakim miejscu byśmy się teraz znajdowali?
Halinka zaczęła się buntować.
– Zostaw już to, naprawdę. Po prostu wyrzuć wszystko i oddaj klucze właścicielom mieszkania. To niezdrowe, co robisz. To nie ma sensu.
Nie jestem pewien. Czasem wydaje mi się, że ma rację, że poczucie winy zabije mnie i moje obecne życie związane z innymi ludźmi, jakże bliskimi. Czasem jednak czuję, że ta żałoba jest niezbędna. Coś się ode mnie Kostce należy. Nawet jeśli dla niej jest już na to za późno.
Czytaj także:
„Tego kwiatu jest pół światu, ale córka musiała wybrać Anglika. Jak na miłość boską ja, prosta babka, mam się z nim dogadać?”
„Mąż zdradził mnie z młodą siksą i złamał mi serce. Po latach dałam mu kolejną szansę, a on znów zrobił ze mnie idiotkę”
„Mój chłopak, gdy widzi swoich kumpli, zmienia się w aroganckiego drania. Traktuje mnie, jak nic niewarty stary rupieć”