Pamiętam, jak dawno temu siedziałam przed telewizorem i patrzyłam, jak przy ołtarzu następca tronu Wielkiej Brytanii składa małżeńską przysięgę swojej wybrance. Ależ to było emocjonujące! Mąż oczywiście się ze mnie podśmiewał, że taka jestem romantyczna, ale miałam to w głębokim poważaniu. A potem patrzyłam, jak wychodzą z kościoła, wsiadają do karety, jadą ulicami tego pięknego miasta. Ach!
Zawsze miałam sentyment do Anglii
Uwielbiałam oglądać programy, gdzie prezentowano ulice, skwerki, te niesamowite budynki, a dźwięk Big Bena rozlegał się w mojej głowie przez długie godziny. Właściwie nie wiem, skąd to się wzięło. Może dlatego, że mój dziadek kiedyś tam mieszkał, a potem opowiadał mi o tym kraju i jego mieszkańcach?
A może dlatego, że do Londynu przed laty przeprowadziła się moja szkolna przyjaciółka i też często – przez telefon oczywiście – opowiadała mi, jak się tam żyje?
Przez telefon – no właśnie. Bo przecież nigdy tam nie byłam, choć marzyłam o tym, żeby po prostu obejrzeć ogrody, które widziałam tylko w filmach, zjeść tę słynną rybę z frytkami i w dodatku poprawić ją doskonałym angielskim piwem. W angielskim pubie rzecz jasna! Tak, pomarzyć dobra rzecz. Ale któregoś dnia coś się zdarzyło.
– Mamuś, pamiętasz, jak mówiłam, że kogoś poznałam? – zaszczebiotała córka, kiedy odebrałam połączenie.
– Pamiętam, skarbie, tego Szymona, prawda?
– Szymon był, ale się zmył i dobrze – zaśmiała się. – Teraz jest Robert. Spotykamy się już parę miesięcy, nie mówiłam, żeby nie zapeszyć. Ale wiesz, to chyba poważna sprawa. I chciałabym, żebyście go poznali.
– Serio? To świetnie – naprawdę się ucieszyłam, bo Marta miała, delikatnie rzecz ujmując, marne szczęście do chłopaków. – Obiad w niedzielę?
– Genialnie! Tylko uprzedzam, że on jest Brytyjczykiem!
– Jak to? – zastygłam ze słuchawką przy uchu. – A skąd go wzięłaś i jak my… Mówi po polsku?
– Parę słów zna, ale spokojnie, ja będę tłumaczyć, nic się nie martw. Jego firma go tu przysłała, ja miałam go oprowadzić i tak od słowa do słowa, bla bla bla… No, co ci będę mówić, zaiskrzyło!
– Dobrze, a co on je? Bo przecież ja się nie znam na tych ich potrawach i…
– Mamuś, naprawdę! – teraz już się śmiała w głos. – Wszystko je, a polską kuchnię uwielbia, odkąd ją poznał, więc nie ma stresu. Zrób, co uważasz. Najważniejsze, żebyście się poznali i polubili. Bo to naprawdę jest ktoś dla mnie ważny. To do niedzieli! Pa!
Jak my się z nim dogadamy?
Fajnie – pomyślałam. Z jednej strony bardzo się cieszyłam, że moja córka może w końcu znalazła kogoś, kogo naprawdę pokocha, ale z drugiej… Jak my się z nim dogadamy? A jeśli będą chcieli zamieszkać w Wielkiej Brytanii? I co, do jasnej ciasnej, mam przygotować na ten niedzielny obiad?!
– Hania, błagam cię, oszaleję – powiedział do mnie mój szanowny małżonek po dwóch dniach. – Miotasz się w tej kuchni jak dzika, kombinujesz jakieś ryby i inne cuda na kiju, przecież widzę. A to nie jest pokaz kulinarny. Zrób to, co zawsze. Rosół, schabowe, buraczki, ziemniaczki. Finito.
– Ale jak mu nie będzie smakować? – klapnęłam zmęczona na krzesło.
– To nie zje i będzie głodny. Ja za to zjem wszystko! – ucałował mnie w czoło i tyle go widziałam.
W niedzielę już koło południa miotałam się po domu niczym tygrys w klatce. W piekarniku grzały się gołąbki, na kuchence czekał wielki gar obranych ziemniaków. Kończyłam właśnie przygotowywać surówkę, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Zrzuciłam fartuch i pobiegłam otworzyć.
Na progu oczywiście moja kochana córeczka i jej wybranek. Marta rzuciła mi się na szyję, a Robert wręczył bukiet pięknych kwiatów.
– Dla pani – powiedział ze śpiewnym akcentem. – Dla pana – i dał mojemu mężowi butelkę wina.
– Wchodźcie, wchodźcie i się rozgośćcie. Obiad za jakąś godzinkę, ale może teraz kawka i coś do przegryzania?
Marta lekko popchnęła Roberta w stronę dużego pokoju, a potem ze mną weszła do kuchni.
– Kotek, ale przecież oni się tam nie dogadają – szepnęłam nerwowo, patrząc, jak Henryk usadza gościa.
– Mamuś naprawdę się nie musisz stresować. Robert już coraz lepiej rozumie polski, a przecież ojciec mu nie będzie opowiadał historii życia. A swoją drogą, fajny jest, co? – puściła do mnie oko.
Wbrew moim obawom ich wizyta była naprawdę przyjemna. Po obowiązkowym rosole i drugim daniu – które podobno niezmiernie Robertowi smakowało – siedzieliśmy jeszcze razem ze dwie godziny. Fakt, trochę trudno było się dogadać, ale Marta doskonale wcieliła się w rolę tłumaczki.
Ja się rozluźniłam, a nawet śmiałam, kiedy Robert uczył się nowych polskich wyrazów i tak zabawnie wypowiadał słowo „gołąbki”.
– No i niepotrzebnie się bałaś – Henryk pogładził mnie po włosach, kiedy już zostaliśmy sami.
– Racja – przyznałam. – Ale coś z tym trzeba zrobić – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego.
Sama zamówiłam jedzenie. Super!
Następnego dnia Henio poszedł do ogrodu, a ja na strych. Przypomniało mi się, że w jednym z pudeł jest coś, co może mi pomóc. Co takiego? Tak, można się śmiać, ale postanowiłam, że skoro moja córka ma poważne zamiary wobec tego Brytyjczyka, dobrze by było zamienić parę słów w jego języku.
I tak oto wytaszczyłam wielkie pudło z książkami i płytami CD do nauki angielskiego, z których dawno temu korzystała Marta. Co mi szkodzi spróbować? – pomyślałam i wybrałam takie dla początkujących. Ukryłam je w szafce z mocnym postanowieniem, że zajrzę do nich tak szybko, jak to będzie możliwe, na razie w tajemnicy przed Henrykiem.
Tak też zrobiłam. Wieczorem, kiedy mój mąż już chrapał, w dużym pokoju naszykowałam odtwarzacz i zaczęłam przeglądać podręczniki. Rany boskie – pomyślałam – nigdy się tego nie nauczę, nie ma opcji. Tyle czasów, czasowników, słów?!
Zerknęłam na zegarek, jeszcze nie było tak późno, więc wybrałam numer.
– Helenka, mam sprawę, chcę się nauczyć mówić po angielsku – powiedziałam bez zbędnych wstępów.
– Wreszcie! – usłyszałam tylko serdeczny śmiech przyjaciółki.
I tak od słowa do słowa, dowiedziałam się, jak zacząć, na co zwracać uwagę, co można zignorować. Powiem szczerze, że mocno mnie podbudowała. Ona też na początku miała obawy, ale z czasem poszło z górki i po latach pobytu w Londynie, trajkotała już jak prawdziwa Angielka.
– Dawaj, dziewczyno! – powiedziała na koniec rozmowy. – A potem pakuj się do samolotu i w końcu mnie odwiedź. Ryba z frytkami czeka, a w dodatku to ty sama ją zamówisz!
No cóż, mocno wątpiłam w to, że kiedykolwiek pojadę do Anglii, mimo to uznałam, że chociaż dla siebie, dla córki i jej chłopaka warto spróbować. Tym sposobem każdy wieczór spędzałam nad podręcznikami. Powtarzałam słówka za lektorem, robiłam ćwiczenia, czasem przełączałam telewizję na brytyjski kanał, żeby posłuchać żywego języka.
Minęły chyba dwa miesiące, kiedy córka znów zapowiedziała wizytę, oczywiście z Robertem. Tyle tylko że tym razem było troszkę inaczej. Bo kiedy pojawili się w progu…
– Dzień dobry, jak miło was widzieć! Jak się miewacie? – powiedziałam, ale tym razem po angielsku.
Reakcja moich bliskich? Bezcenna
Córka zaniemówiła, mąż osłupiał, a Robert uściskał mnie, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Mamo, czy… – wykrztusiła Marta.
– Ale jak to… – wtórował jej Henryk.
– Normalnie, uczę się! – roześmiałam się. – Czas w końcu rozruszać szare komórki, prawda? Jeszcze trochę i pojedziemy do Londynu!
Ten wieczór był niezwykły. Już nie byłam spięta. Sączyliśmy koniaczek i gadaliśmy w dwóch językach naraz. Robert uczył mnie nowych słów, ja jego. Śmialiśmy się, jedliśmy, było bardzo miło. W dodatku córka oznajmiła, że zamierzają się pobrać. Czego chcieć więcej?
To jednak nie koniec. Bo kolejnego dnia, kiedy w środku nocy poszłam napić się wody, zobaczyłam, jak mój mąż siedzi przy stole w salonie i wertuje… Tak! Te same podręczniki! Oczywiście udałam, że nie widzę, ale serce mi się rozpuściło na milion kawałków. A pół roku później…
Staliśmy z Henrykiem na lotnisku w Londynie, czekając, aż zjawi się Helenka, żeby nas odebrać. Po gorącym powitaniu pojechaliśmy do jej mieszkania, a wieczorem do pubu. Cóż… Czy trzeba dodać, że czekała na nas uczta, o której marzyłam? I tak, owszem, rybę z frytkami, zamówiłam sama, a barman nie miał żadnych problemów z tym, żeby mnie zrozumieć.
Przyjaciółka śmiała się jak szalona, a ja byłam dumna z siebie jak paw. Dobra, żeby nie było – Henryk też się odważył i zamówił nam lokalne piwo. A szczęśliwy był, jakby wygrał miliony! Następne dni spędziliśmy na zwiedzaniu i było idealnie. A w samolocie powrotnym postanowiłam namówić Henia na profesjonalny kurs. Chcę na luzie rozmawiać z zięciem!
Czytaj także:
„Rodzina łożyła na mszę, żebym znalazła męża. Gdy trafił się kandydat, zabronili mi z nim mieszkać, bo to >>nie po bożemu<<”
„Starszy pan dał nam lekcję człowieczeństwa. Stanął w obronie chłopaka, podczas gdy każdy chował nos w telefonie”
„Sąsiadka uratowała mi życie. Teraz mi wstyd, że wytykałam ją palcami. To dobra dziewczyna, a ja ją tak skrzywdziłam”