Urządzania mieszkania, szczególnie przy dość ograniczonym budżecie, na pewno nie nazwałabym swoim hobby, ale wiem, że pewne rzeczy po prostu musimy kupić. Zresztą – nie zamierzam się denerwować, choćby w sklepie był tłum, ekspedientki były niegrzeczne i inne czynniki sprzysięgłyby się przeciwko nam. Naprawdę bywają gorsze rzeczy! Sama się o tym niedawno przekonałam. I wciąż dziękuję Bogu, że tamto piekło mam za sobą.
Odkąd skończyłam studium szukałam pomysłu na życie. Propozycja Kaśki, przyjaciółki, spadła mi jak z nieba:
– Dostałam od babci mały lokalik. Weźmy nisko oprocentowany kredyt z Urzędu Pracy i otwórzmy niewielką cukiernię. Tego tu brakuje: miejsca przyjaznego dzieciom, wolnego od dymu papierosowego, gdzie można byłoby zjeść domowe ciastko bez chemii i wypić kawę.
Pomysł, choć nieco szalony, od początku mi się spodobał. Właśnie czegoś takiego potrzebowałam. Czegoś, co da mi napęd do dalszego życia, czegoś, co zajmie mi myśli w długie zimowe wieczory. Bowiem akurat kończyłam trudny, za długo trwający związek.
Byłam zdruzgotana i pozbawiona nadziei. Mój ówczesny chłopak był patologicznym kłamcą, który zadłużył mój samochód po to, żeby kupować sobie coraz to nowe gadżety. Ciągle się kłóciliśmy, wiedziałam, że spotyka się z innymi kobietami. I tak za długo zwlekałam z powiedzeniem „koniec”.
Bałam się samotności
Że nie poradzę sobie w sytuacji, gdy nie będę miała do kogo się przytulić wieczorem, tego jak zachowa się moje otoczenie – więc wciąż się wahałam. Waldek nie ułatwiał mi podjęcia decyzji. Jego chwiejne nastroje powodowały, że jednego dnia robił mi karczemną awanturę i popychał mnie na ścianę, a drugiego – przynosił bukiet kwiatów i na kolanach prosił o rękę.
Byłam zmęczona i bezwolna. Dlatego nie zastanawiałam się nad słowami przyjaciółki. Potraktowałam je jako szansę na to, by w końcu stanąć na własne nogi.
W sobotę powiedziałam Kasi „tak”, a w niedzielę oznajmiłam Waldkowi, że między nami koniec. O ile przyjaciółka nie posiadała się z radości, że będziemy wspólnie pracowały, o tyle Waldek źle przyjął moje słowa.
Zaczęły się wyzwiska, groźby, ba – mój niedawny ukochany posunął się nawet do tego, że szantażował mnie, że jeśli go zostawię, to on się zabije! Ja jednak pozostałam nieugięta. Wiedziałam, że to ten związek jest chory i że jeśli chcę zrobić w swoim życiu krok naprzód, muszę zerwać z Waldkiem.
Razem z Kasią samodzielnie pomalowałyśmy ściany, zawiesiłyśmy zdjęcia kojarzące się ze słodkim dzieciństwem, uszyłyśmy miękkie pufy i naturalne pluszaki, którymi mogły się bawić przychodzące do nas dzieci. Dużo uwagi poświęciłyśmy układaniu menu, testowałyśmy wyroby na znajomych. Po kilku miesiącach nasze „słodkie dziecko” było gotowe, by podbić świat.
Muszę przyznać, że to był strzał w dziesiątkę! Od początku nasza cukierenka była tłumnie odwiedzana przez mieszkańców miasteczka, a po kilku kolejnych tygodniach zaczęłyśmy zdobywać pierwsze większe zamówienia na torty i ciasta na uroczystości rodzinne. Mogłyśmy powoli odtrąbić sukces.
I właśnie wtedy pojawił się pierwszy wpis. Nigdy nie byłam fanką portali społecznościowych. Nie mam konta na żadnym z nich, dlatego nie od razu zorientowałam się, że mimo swojej woli staję się prawdziwą anty-bohaterką Sieci.
Ten wpis krążył po necie już od kilku dni, kiedy Kasia przybiegła do cukierni z tym feralnym wydrukiem:
– Zobacz, co o nas piszą! Jest nawet specjalna strona! Kto śmiał coś takiego… Jak można być tak podłym… – moja wspólniczka machała jakąś kartką, a ze zdenerwowania łamał jej się głos.
– Ale o co ci chodzi? – odstawiłam filiżankę. – Jaka strona? Mamy reklamę? Ale my nie zamawiałyśmy żadnej…
– Raczej antyreklamę! – mruknęła Kaśka, podsuwając mi wydruk. – Po czymś takim nikt do nas nie przyjdzie.
Niechętnie zaczęłam czytać to, co tak zbulwersowało moją przyjaciółkę. Zaczęłam i… od pierwszych słów poczułam, jak włosy jeżą mi się na głowie ze zgrozy..
Jeśli macie zamiar odwiedzić cukiernię X w centrum naszego uroczego miasteczka, lepiej od razu kupcie sobie porządny zapas środków na przeczyszczenie” – pisał niejaki „Lesiu”. – Miałem pecha jeść tam dwa razy i każdorazowo przypłaciłem to kilkudniowym rozstrojem. Nigdy więcej! Nic dziwnego, skoro każdy, kto zna właścicieli lokalu, wie, że te panie są na bakier z higieną w życiu prywatnym, co więc się musi dziać na zapleczu ich, pożal się Boże, lokaliku – strach zgadywać… Ja dziecku bym tam jeść nie pozwolił i sam też truć się nie zamierzam.
– Wiesz, jak ludzie wierzą teraz we wszystko, co napisane w Internecie – rozpaczała Kasia. – A przecież to są wszystko bzdury z palca wyssane, pewnie jakaś konkurencja zwęszyła dobry interes.
– Ludzie nie są tacy głupi – usiłowałam pocieszyć przyjaciółkę, choć samej było mi nie do śmiechu. – To tylko jeden głupi wpis, klientów nam nie odstraszy.
Niestety – nie do końca miałam rację. Ludzie wprawdzie dalej przychodzili, ale trudno było mi nie zauważyć, że jest ich mniej niż na początku. Do tego ci, którzy już wchodzili, zdawali się podejrzliwie zaglądać na zaplecze, patrzyli nam na ręce – jednym słowem, nie wydawali się do końca przekonani, że w naszym lokalu wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Co gorsza, po pierwszym wpisie wkrótce pojawiły się kolejne. Oczywiście ani ja, ani Kaśka nie miałyśmy wątpliwości, że wyszły spod tego samego pióra, ale nasi klienci tej pewności nie mieli. W kolejnych postach pojawiły się doniesienia o zatruciach, autor nawet był na tyle bezczelny, że napisał o pobycie w szpitalu po zatruciu „jakąś chemią, którą sypiemy na babeczki”!
Nie mogłyśmy dłużej udawać, że problem nie istnieje, tym bardziej, że afera zaczęła realnie odbijać się na dochodach cukierni. Ludzie, z którymi rozmawiałyśmy przysięgali, że nie wierzą w ani jedno słowo, ale sprzedaż zmalała o tyle, że po raz pierwszy przychody nie wystarczały nawet na zapłacenie podstawowych rachunków. Zrozumiałyśmy, że ta sytuacja nie może dłużej trwać, że nie możemy pozwolić, by jakiś anonimowy oszczerca dłużej nas niszczył/
Nie miałyśmy jednak pomysłu, jak walczyć z tymi atakami
– Po prostu idźmy na policję – zaproponowała pewnego dnia Kaśka. – Przecież to jest nieuczciwe działanie, pisanie nieprawdy, oni muszą coś z tym zrobić.
Pomysł nie wydawał się zły, ale na komendzie sprowadzono nas na ziemię.
– Gdybyśmy chcieli sprawdzać każdy taki wpis, nie mielibyśmy kiedy łapać złodziei – poinformował nas miły skądinąd policjant. – Ja bym paniom radził prywatnie dojść do tego, z jakiego IP te oszczerstwa są wysyłane i porozmawiać z konkurencją. Wyjdzie i taniej, i szybciej.
– Ja nawet nie wiem, co to jest to IP – martwiła się Kaśka, gdy już wyszłyśmy z komendy. – Ale wiesz, ja mam takiego przyszywanego kuzyna, który zna się na komputerach. Zaraz do niego zadzwonię, może on będzie mógł nam pomóc.
Pomysł wydawał się niezły. Nie miałyśmy nic do stracenia, a kuzyn o imieniu Maciek na szczęście dysponował większą ilością wolnego czasu i mógł nam pomóc.
Okazało się, że ustalenie tak zwanego IP nadawcy rujnujących dla nas wiadomości nie było takie proste. Maciek zastrzegł, że zajmie mu to co najmniej kilka dni. Nie miałyśmy nic przeciwko temu, żeby gościć go przez ten czas. Chociaż Maciek spokrewniony był z Kasią ustaliłyśmy, że zamieszka u mnie, bo mam większe mieszkanie, w którym przez większość dnia i tak nie przebywam – prowadzenie cukierni zajmowało nam większość wolnego czasu.
Początkowo czułam się w towarzystwie nieznanego mi młodego człowieka nieco nieswojo. Z czasem jednak okazało się, że mamy wiele wspólnego. Oglądaliśmy te same filmy, słuchaliśmy podobnej muzyki, oboje lubiliśmy długie spacery i włoską kuchnię.
Po dwóch dniach miałam wrażenie, że znam Maćka od wielu lat. I chyba dlatego nie miałam oporów przed tym, by zwierzyć mu się pewnego wieczora z tego, co przeżywałam w swoim poprzednim związku. Nigdy wcześniej nikomu tak otwarcie nie mówiłam o życiu, jakie zgotował mi Waldek, o ciągłej inwigilacji, o groźbach, o szantażach, o tym, że przez Waldka musiałam praktycznie zerwać kontakty ze wszystkimi przyjaciółmi.
Maciek słuchał cierpliwie, a kiedy skończyłam nie powiedział nawet jednego słowa, tylko mocno mnie przytulił. Jego reakcja mnie zaskoczyła. Byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie, zwykle nieproszeni, zasypywali mnie dobrymi radami w rodzaju: „Pogoń tego drania”, Maciek tymczasem po prostu dał mi to, czego najbardziej potrzebowałam – wsparcie. Wtedy jednak jeszcze nie myślałam o tym, że możemy być razem. Tym bardziej że wkrótce moja sytuacja jeszcze bardziej się skomplikowała.
Ktoś zadał sobie trud założenia profilu na jednym z portali społecznościowych… w całości poświęconego szkalowaniu mnie! I znaleźli się naśladowcy, którzy na mnie wylewali swoje frustracje do świata.
Tym razem autor nie ograniczył się do komentowania (oczywiście negatywnie) moich umiejętności pieczenia ciast. Na tym profilu znalazły się moje zdjęcia. Co gorsza – po kilku dniach ktoś zmienił je komputerowo i na większości fotek… byłam do połowy rozebrana!
Co pewien czas ktoś dopisywał fakty z mojego życia – fikcyjne wymieszane z prawdziwymi. Dowiadywałam się więc, że wynajmuję mieszkanie obcym facetom, że jestem kobietą lekkich obyczajów, co lubię robić w sypialni.
Byłam bliska załamania nerwowego
W każdym kliencie wchodzącym do cukierni widziałam prześladowcę. Praca przestała mnie cieszyć, zaczęłam bać się wychodzić, żeby nie narazić się na szydercze spojrzenia i ironiczne uwagi. I w takim stanie zastał mnie Maciek. Po jego minie widziałam, że chce mi przekazać jakąś ważną informację.
– Namierzyłem IP człowieka, który niszczy twoje dobre imię – powiedział z jakimś szczególnym namysłem. – Możesz z tym iść na policję. Tylko nie wiem, czy chcesz.
– Jak to: czy chcę? – wydawało mi się, że się przesłyszałam. – Przecież on niszczy moje życie prywatne… Co to za potwór?!
– To twój były. Waldek – powiedział Maciek, nie patrząc na mnie.
Wiedziałam, że mój eks jest zdolny do wielu podłości – ale do czegoś takiego?! Przecież ja nawet zwierzałam się mu któregoś dnia, ile mnie te posty na portalach kosztują! A on nawet okiem nie mrugnął!
Nie wahałam się ani chwili. Tego samego dnia poszłam na policję. A Maciek poszedł ze mną. Wiedział, że w tej sytuacji będę potrzebować wsparcia.
Bo Waldek nie odpuszczał. Dopóki nie dostał sądowego zakazu zbliżania się i wypowiadania na mój temat, prześladował mnie nadal – wystawał pod oknami, straszył klientów przed cukiernią…
Ja już jednak wiedząc, że to tylko on, a nie jakiś obcy furiat, byłam silniejsza. Zainstalowałyśmy z Kasią monitoring, wystąpiłyśmy też w lokalnym radiu. Nasza historia była na tyle interesująca dla dziennikarzy, że zaprosili nas do rozmowy na temat ingerencji mediów elektronicznych w życie zwykłych ludzi. Ta rozmowa była wspaniałą reklamą naszej cukierni. Dzięki audycji dowiedziało się o nas więcej ludzi i obroty przekroczyły nawet te z początku działalności.
Oczywiście, obie świetnie wiedziałyśmy, komu to zawdzięczamy. Szczególnie ja miałam poczucie, że zaciągnęłam dług wobec Maćka, który po prostu zniknął z mojego życia po wyjaśnieniu całej afery. Długo myślałam, jak mu się odwdzięczyć. I w końcu wymyśliłam.
Zrobiłam wielkie ciasto w kształcie klawiatury komputera i pisakiem do tortów napisałam na górze: Dziękuję! Nie tylko za IP! Potem dorysowałam śmieszną buźkę. Swoje dzieło postanowiłam wręczyć Maćkowi osobiście.
Mieszkał zaledwie dwadzieścia kilometrów dalej. W drodze naszły mnie wątpliwości: co będzie, jeśli on nie mieszka sam, i otworzy na przykład jego dziewczyna? Albo żona? A co, jeśli nie lubi słodyczy? Uznałam jednak, że kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje, i postanowiłam doprowadzić swój plan do końca. Trudno, najwyżej sama zjem ciasto.
Maciek otworzył mi po pierwszym dzwonku. Wyglądał zwyczajnie, a w rękach trzymał szmatę do kurzu!
– Ja… jednak przyjechałaś – powiedział. – Tylko że ja właśnie wycieram kurze…
– Ale ja ci naprawdę nie będę przeszkadzać – zapewniłam. – Zostawię tylko ciasto i znikam. Chciałam ci po prostu w jakiś sposób podziękować.
– Ty to zrobiłaś? Sama? – Maciek gapił się na ciasto. – To znaczy, wiem, że pracujesz w cukierni, ale jakoś nie myślałem…
– Że umiem piec? – zaśmiałam się. – No, nie, w naszym sklepie pieką krasnoludki – zażartowałam. – To wpuścisz mnie, żebym pomogła w tych porządkach, czy będziemy stali na progu?
Potem on poczęstował mnie ciastem, które przyniosłam, i pyszną kawą, którą sam zrobił. A przy tym rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Po trzech godzinach już wiedziałam, że nie chcę nigdy się rozstawać z tym człowiekiem. On chyba czuł to samo, bo nie musiał specjalnie nic mówić.
Wystarczyło, że mnie pocałował…
I tak Maciek został Moim Kochaniem. Nasz ślub będzie za dwa miesiące. Ale nie ogłaszamy tego na żadnym portalu. Ci, którzy są nam bliscy, i tak wiedzą. I już „odgrażają się”, że zamówią dla nas w prezencie w naszej cukierni największy tort, jaki widział świat!
Mam nadzieję, że cukiernia wyrobi się z zamówieniem – bo od tej afery z Internetem pracy mamy co niemiara! I niech tak zostanie. We trójkę, z Kasią i Moim Kochaniem, na pewno sobie z tym poradzimy!
Czytaj także:
„Jako sołtyska próbuję coś robić dla wsi, ale mam dość. Nikt nie pomaga. Ostatnio wszyscy gadali, że ukradłam 200 zł”
„18 lat ukrywałam przed córką, że jest adoptowana. Gdy Ania odkryła prawdę, wpadła w szał. Teraz nie chce mnie znać"
„Mąż latami bił mnie i poniżał. Gdy złożyłam pozew o rozwód, dostał udaru. Teraz muszę się nim opiekować”