Co roku ten sam kłopot – robić wieniec czy nie? Bo tak naprawdę to mam wrażenie, że tylko mnie z całej wsi na tym zależy… Kiedy puściłam po wsi kulę, znaczy kartkę z informacją, że zwołuję zebranie w sprawie dożynek, mój mąż popatrzył na mnie z politowaniem.
– Znowu chcesz się w to pakować? – zapytał. – Mało ci było w zeszłym roku? Zobaczysz, znowu z tym wszystkim zostaniesz sama.
– No wiem, ale jak tak, bez wieńca? – martwiłam się. – Każda wieś wystawi, a my nie?
– A to twój problem? – wzruszył ramionami.
– Mój. Sołtyską jestem.
Machnął tylko ręką i nic więcej nie powiedział. Ale miał rację i dobrze o tym wiedziałam
Kiedyś nasza wieś, mało zorganizowana i jakaś taka leniwa, nie wystawiała wieńca. Ale kiedy to ja zostałam sołtysem, ambitnie postanowiłam, że Zalesie też zacznie się w gminie liczyć. Siedziałam nocami i rozpisywałam projekty, co możemy wyszarpać z urzędu, co sami zrobić, jakie imprezy zorganizować. No i jak zaistnieć. Od razu pomyślałam, że wieniec musimy mieć obowiązkowo. Bo jak to? Wszystkie wsie wokół wystawiają, a nasze Zalesie, gdzie rolników chyba się jeszcze najwięcej ostało, nie?
Kiedy ogłosiłam swoje propozycje na pierwszym zebraniu, wszyscy kiwali głowami z aprobatą, przyklasnęli. Starsi zaczęli wspominać, jak to kiedyś było, zaraz po wojnie; ile nagród za najpiękniejsze dożynkowe wieńce zgarnęliśmy. Ucieszyłam się. Naiwna! Bo już w tym pierwszym roku się okazało, że do gadania i doradzania to wielu jest chętnych. Ale jak przyszło co do czego, to się razem ze mną raptem trzy baby zebrały. A od innych nie szło się doprosić żadnej pomocy! Nawet chleba dożynkowego nie miał kto upiec! A że my trzy, dość młode, doświadczenia nie miałyśmy, więc ten pierwszy wieniec furory nie zrobił. Za to stałyśmy z rozdziawionymi gębami, podziwiając dzieła innych wsi.
Postanowiłam, że za rok to my będziemy wieść prym. Przekopałam się wtedy przez internet, przejrzałam tysiące zdjęć wieńców. Z dzieciakami zrobiliśmy projekt. Znajomy wydrukował mi najpiękniejszy, pokazałam na zebraniu.
– Piękny – orzekli wszyscy.
– To rozumiem, teraz na pewno wygramy!
No, tyle że znowu prawie sama z całą robotą zostałam
Co prawda, ludzie chociaż się na tyle zmobilizowali, że jeden przyniósł małe kukurydze, któraś zadeklarowała, że zrobi chleb, prawdziwy, dożynkowy. Ale pleść warkocze, upinać kwiaty i przyczepiać warzywa to już sama z mężem musiałam. Zajęliśmy wtedy, w tym drugim roku mojej kadencji, trzecie miejsce. No, to już było coś, bo dziesięć wsi brało udział w konkursie! Dostaliśmy 200 złotych nagrody.
– I co ja z tym zrobię? – zastanawiałam się. – Na inwestycję za mało, co najwyżej kiełbasę na wiejską zabawę przy ognisku mogę kupić.
– Zwariowałaś? – skrzywił się Bartek. – To twoje przecież. Ktoś ci pomagał przy tym wieńcu czy jak? Tylko ja!
– Ale to wieś dostała, nie my – broniłam się przed taką „malwersacją”. – Wszystko jedno, kto pracował, to nie nagroda dla wykonawcy.
– A właśnie, że tak – upierał się mój mąż. – Daj spokój, Iwona, zresztą, sama powiedziałaś, że i tak na nic nie starczy.
– To wiesz co? – wpadłam na pomysł. – Ja puszczę kulę po wsi z oficjalną informacją, że zdobyliśmy trzecie miejsce, a nagrodę przeznaczam na przyszłoroczny wieniec. Będzie za co kupić materiały.
– Jak uważasz – powiedział zniechęcony. – Ja bym na twoim miejscu sobie darował. Poza tobą nikt nie jest zainteresowany ani robotą, ani nawet pomocą w wiezieniu wieńca. A do udziału w splendorze to każdy się pcha.
– Zobaczą, że ja jestem w porządku i praca przynosi efekty, to też się wkręcą – przekonywałam chyba bardziej siebie niż jego.
Ale, oczywiście, rok temu po raz kolejny się przekonałam, że za dobre chęci i ciężką pracę co najwyżej można po głowie dostać. Ludzie nie dość, że znowu do pomocy nie byli skorzy, to jeszcze zaczęli marudzić, że pieniądze sobie przywłaszczyłam. Pewnie nawet bym się o tym nie dowiedziała, gdyby nie moja przyjaciółka – jedna z tych dwóch kobiet, co przy robieniu wieńca mi pomagała. To ona opowiedziała mi, co we wsi gadają.
– Mówią, że nikt nagrody nie widział, rachunków nie sprawdzał – wyznała. – I że wszystkie sukcesy sobie przypisałaś.
– A czyje te sukcesy były?! – zdenerwowałam się. – No, ty i Miśka mi jeszcze pomagałyście. A reszta co? A pieniądze to proszę bardzo – na dyplomie jest napisane, ile i za co dostaliśmy, każdy może sprawdzić. A pieniądze też poszły na zakup. O – zerwałam się i wyjęłam rachunki z szuflady. – Tu za kwiaty, za gwoździe, za wstęgi. Na wszystko mam papierek.
– Ale uspokój się, Iwonka, przecież mi się nie musisz tłumaczyć – Hanka odepchnęła moją rękę z rachunkami. – Ja cię tylko uprzedzam, że ludzie szumią. A że nie ma o co i racji nie mają, to już inna sprawa.
– Cholera – zmartwiłam się. – I co ja mam zrobić? Przestać pleść te wieńce? Szkoda mi.
– Ty rób swoje i się nie przejmuj – poradziła. – Pogadają i przestaną, zaraz jakiś nowy temat się narodzi. A poza tym, mimo wszystko są dumni, że wieś się wreszcie w gminie liczy!
Ty chamie! Zarzucasz mi, że pieniądze ukradłam?!
No i zrobiłyśmy w zeszłym roku ten wieniec. Oczywiście, znowu tylko we trzy, ale tym razem przynajmniej nie musiałyśmy same inwestować czy prosić się o materiały, bo kasa była. I, prawdę mówiąc, sama byłam dumna i zaskoczona efektem. Zeszłoroczny wieniec, a tak naprawdę wiatrak ze zbóż i kwiatów, okazała się najpiękniejszy ze wszystkich, jakie do tej pory robiliśmy! Zdobyliśmy pierwszą nagrodę.
– No, sołtyska, gratulujemy – na dożynkowym festynie zaczęłam zbierać komplementy. Ale nie obyło się bez złośliwości.
– To ile wieś dostała pieniędzy? – zapytał mnie następnego dnia sąsiad, gdy spotkał mnie w sklepie.
– Gdybyś był na festynie, tobyś nie musiał pytać – odcięłam się. – A swoją drogą, zdobylibyśmy jeszcze więcej, gdybyśmy wzięli udział w zawodach sportowych. Wystarczyłoby jedenaście osób – do drużyny piłkarskiej, do przeciągania liny, do skoków w workach. Ale wam się oczywiście nie chce.
– A bo to mało mamy roboty? – wzruszył ramionami Stasiek. – Poza tym ja się na innych nie będę pocił.
– Na jakich innych?! – nie wytrzymałam. – Na wszystkich, na całą wieś!
– Czasy kolektywu minęły – odburknął. – A zresztą, jak tak, to co z pieniędzmi za pierwsze miejsce? Też dla wszystkich powinny iść.
– To idą! – zaperzyłam się. – Na materiały na kolejny wieniec, na poczęstunek podczas zebrania. Na wszystko mam rachunki.
– A kto je widział? – zapytał drwiąco.
– No, wiesz co?! – wkurzyłam się. – Oskarżasz mnie o oszustwo?! To proszę bardzo, idziemy do mnie, pokażę ci papiery.
– Już dobrze – wycofał się. – Ja tylko uważam, nie tylko ja, że są pilniejsze potrzeby we wsi, i można by było tam kasę wyłożyć.
– Na inne rzeczy to ja w gminie się staram – oznajmiłam z godnością. – A to, to nasze własne, wypracowane. Chcesz, przyjdź na zebranie, ustalimy, na co ta kasa ma pójść.
Jednak jak zwykle na zebraniu może było z pięć osób
I wszyscy się zgodzili, że prestiż wsi ważny, więc niech pieniądze idą na wieniec. Ale ja sobie wtedy obiecałam, że to koniec. Mam dość – sama wszystko robię, po nocach haruję, wozimy z mężem te wieńce do kościoła i na festyny, a w zamian zbieram tylko podejrzenia i zarzuty. W nosie mam! Jednak, oczywiście, w tym roku znowu się złamałam. To dlatego mój mąż uważa, że nie mam silnej woli, i że sama się wsi podkładam.
– Słuchaj, zobaczymy, ile osób na zebranie przyjdzie – zadecydowałam. – Jak znowu będziemy we trzy, tylko ja, Hanka i Miśka, to sobie daruję – obiecałam. – Ale może się jednak wszyscy przekonają, może przyjdą?
Bartek nic nie powiedział, tylko się w czoło popukał. I jak zwykle miał rację. Na zebraniu oprócz naszej „świętej trójcy” była jeszcze tylko sąsiadka i pan Mietek, staruszek z końca wsi. Oni chcieli wieniec.
– Zrobimy, Iwonka, naprawdę warto – przekonywały mnie dziewczyny.
– Ja dam kłosy, małe dynie i gałązki borówek – obiecywał pan Mietek.
No tak. Tylko że teraz to już nie o robotę chodzi ani nawet o to, żeby wieś była za to wdzięczna. Tylko, żeby mi nie zarzucali, że pieniądze dla siebie zabieram. No i dylemat pozostał. Siedzę i patrzę na te wszystkie materiały, na kłosy, na warzywa do dożynkowego kosza – i sama już nie wiem. Bo z jednej strony, podkładać się nie chcę, ale z drugiej… jak tak bez wieńca?
Czytaj także:
Mój były mąż okazał się mordercą, ale to na mnie wszyscy wydali wyrok
Jestem samotną matką i mam raka. Jeśli umrę, syn trafi do domu dziecka
Iwona prawie rozwiodła się z mężem, ale zrezygnowała. Nie chciała wstydu