Moje życie z tym człowiekiem było jednym pasmem upokorzeń. Wyszłam za niego, gdy miałam 31 lat, on miał 43 i był po rozwodzie. Od znajomych słyszałam, że mój wybranek nie ma łatwego charakteru, że potrafi uderzyć. I dlatego odeszła od niego pierwsza żona. Jednak ja ich nie słuchałam. Naiwnie wierzyłam, że skoro mnie kocha – a powtarzał to na każdym spotkaniu – to na pewno nie zrobi mi krzywdy. A nawet jeśli jest trochę porywczy, to moja miłość go zmieni… Ja go zmienię. Oczywiście się pomyliłam.
Dość szybko przekonałam się, że nie można zmienić wilka w baranka
Czarek po raz pierwszy uderzył mnie w naszą pierwszą rocznicę ślubu. Za to, że zbiłam talerz z kompletu, który dostaliśmy w prezencie od jego matki. Nie obchodziło go, że jestem w ciąży, że specjalnie z tej okazji przygotowałam uroczystą kolację… Liczył się tylko ten cholerny talerz! Potem było już tylko gorzej. Mąż bił mnie, wyzywał, poniżał prawie codziennie.
– Do niczego się nie nadajesz, nic porządnie nie potrafisz zrobić! – wrzeszczał, okładając mnie, czym popadło. – Jesteś durną babą!
Już wtedy chciałam od niego odejść, ale zaraz po urodzeniu synka właściwie mnie zgwałcił i znowu zaszłam w ciążę… Na świat przyszła córeczka i wiedziałam, że sama z dwojgiem dzieci sobie nie poradzę. Z czego niby miałam je utrzymać? Nie pracowałam, a na pomoc rodziców nie mogłam liczyć. Ojciec tyran nawet by nie zrozumiał moich żalów. A matka? Twierdziła, że taki już nasz kobiecy los, że skoro ona wytrzymała tyle lat zniewagi i poniżenia, to i ja wytrzymam. Bo dzieci potrzebują ojca, bo przysięgałam przed ołtarzem, bo on utrzymuje rodzinę.
Więc zostałam. Nadskakiwałam mężowi, schodziłam mu z drogi, starałam się zgadywać jego zachcianki
Byle tylko nie wpadał we wściekłość, nie wrzeszczał, nie bił… Czasem skutkowało. Zdarzały się spokojniejsze okresy. Wtedy odżywała we mnie nadzieja, że możemy być jeszcze normalną rodziną. Ale wystarczył jeden mój błąd, krzywa mina, źle uprasowana koszula, przypalony kotlet, żeby koszmar powrócił. Minęło kilka lat, dzieci podrosły, poszły do przedszkola, potem do szkoły. Przestałam już wierzyć w rodzinne szczęście.
Teraz myślałam tylko o jednym – żeby się uniezależnić od męża, wynająć jakieś małe mieszkanko. Po prostu uciec. Postanowiłam wrócić do pracy. Miałam nadzieję, że dzięki temu uda mi się osiągnąć swój cel. Szybko przekonałam się, że nic z tego nie będzie. Pensja ekspedientki w markecie nie wystarczyłaby nawet na wynajęcie kawalerki. A gdzie reszta: jedzenie, ubrania, książki? Z alimentów albo z zasiłków od państwa miałam je kupić? Te drugie są śmiechu warte i trzeba je prawie wydzierać pazurami! A alimenty? Już by mąż się postarał, żeby sąd przyznał mi nędzne grosze… A potem i tak by nie płacił.
Nie chciałam skazywać Karola i Julki na biedę i tułaczkę po jakichś schroniskach dla samotnych matek. Zresztą, muszę przyznać, Czarek nie był złym ojcem. Może nie okazywał dzieciom czułości, ale przynajmniej się nad nimi nie znęcał. I dbał o ich potrzeby materialne. Cieszyłam się i z tego. Dla ich dobra pogodziłam się więc ze swoim losem. Choć nienawidziłam męża, obiecałam sobie, że dopóki dzieci się nie usamodzielnią, nie odejdą z domu, będę przy nim trwać. No, chyba że zdarzyłby się jakiś cud, który pozwoliłby mi zmienić nasze życie.
I taki cud się wydarzył. Pół roku temu. Zmarła ciocia Ada, starsza siostra mojej mamy
Lubiłyśmy się, czasem ją odwiedzałam, pomagałam, gdy była chora, bo nie miała dzieci, ale nie byłyśmy bardzo blisko. Nie spodziewałam się, że coś zostawi mi w spadku. Tymczasem po pogrzebie wyszło na jaw, że ciotka, ku zaskoczeniu rodziny, zapisała mi cały swój majątek! Dwupokojowe, pięknie urządzone mieszkanie i sporą sumę pieniędzy w banku. Gdy się o tym dowiedziałam, aż podskoczyłam z radości. Nagle uświadomiłam sobie, że moje największe marzenie ma szansę się spełnić. Że mogę wreszcie zacząć z dziećmi żyć normalnie. Z dala od męża. Bez strachu…
Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają. Może i tak, ale na pewno bardzo pomagają w życiu. Mnie pozwoliły odbudować to, co przez te lata wspólnego życia zabił we mnie mój mąż: poczucie własnej wartości, optymizm, nadzieję na lepsze jutro. Poczułam się tak, jakbym nagle skrzydeł dostała. Zabrałam się do działania. Najpierw opowiedziałam o spadku i swoich planach córce i synowi. Należało im się wyjaśnienie. Karol miał 13 lat, Julia 12. Nie byli już maluszkami, za które ma prawo decydować mama. To nie była łatwa rozmowa. I niejedna.
Kilka razy wracaliśmy do tematu. Musiałam odpowiedzieć na dziesiątki pytań, rozwiać wiele wątpliwości. Nie byli zachwyceni wizją przeprowadzki, przyznali, że trudno im będzie rozstać się z ojcem, ale w końcu się zgodzili. Widzieli i dobrze już rozumieli, co się w domu dzieje, jak cierpię. Myślę, że w podjęciu decyzji pomogło im też to, że nie przeprowadzaliśmy się na drugi koniec świata, tylko do sąsiedniej dzielnicy. Nawet szkoły nie planowałam im zmieniać. No i obiecałam, że będą mogli odwiedzać tatę, gdy tylko zechcą. Nie zamierzałam z zemsty ograniczać Czarkowi kontaktów z dziećmi.
Chciałam się tylko wreszcie od niego uwolnić! Zareagował tak, jak się spodziewałam
Po rozmowie z dziećmi zabrałam się do załatwiania formalności. W jednym sądzie założyłam sprawę spadkową, w drugim rozwodową. Nie przyznałam się mężowi do niczego i poprosiłam dzieci, żeby one też dochowały tajemnicy. Bałam się reakcji Czarka. Myślałam, że wpadnie we wściekłość, pobije mnie. Chciałam mu powiedzieć o wszystkim w ostatniej chwili, gdy już formalnie przejmę mieszkanie po cioci i będę mogła się wyprowadzić. Nawet zaplanowałam sobie, jak to się odbędzie: spakuję rzeczy dzieci i moje, a gdy Czarek wróci z pracy, po prostu weźmiemy walizki i wyjdziemy, trzaskając drzwiami…
Niestety, plan się nie powiódł. Karol się wygadał. Mąż na wieść o tym, co zamierzam, zareagował tak, jak przypuszczałam. Dostał szału. Wrzeszczał, że nigdy nie da mi rozwodu, że nie pozwoli zabrać dzieci, że mnie zniszczy. Nawet z łapami do mnie wyskoczył. Jednak w ostatniej chwili się zatrzymał… I zrobił coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała: zaczął mnie… przepraszać. I prosić, żebym została. Przysięgał, że się zmieni, mówił, że mnie kocha.
Ostatni raz słyszałam to prawie 15 lat temu, jeszcze przed ślubem. Potem już nigdy. Wreszcie ja byłam górą. Doczekałam się swojej chwili triumfu. W sumie to powinnam być dumna z Julki i Karola… Wiem, czego się teraz spodziewacie. Że napiszę, iż wspaniałomyślnie wybaczyłam mężowi i postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę. Otóż wcale nie. Nie dałam się przekonać. Ani tamtego dnia, ani następnego i jeszcze następnego. Choć błagał i przynosił kwiaty.
Nie wierzyłam w ani jedno słowo mojego męża. Przez te wszystkie lata zmądrzałam
Już wiedziałam, że mężczyźni się nie zmieniają, i że kat zawsze pozostanie katem. Puszczałam więc jego obietnice mimo uszu, wyrzucałam kwiaty do kosza na śmieci. I zaglądałam do skrzynki pocztowej, czekając na zawiadomienie z sądu. Odliczałam dni do przeprowadzki. Do głowy mi nie przyszło, że coś może stanąć mi na przeszkodzie… To było na początku wakacji. Właśnie wróciłam z pracy z pierwszej zmiany i zabrałam się do szykowania obiadu dla dzieci, gdy odezwał się telefon. Dzwonił Zenek, kolega męża z pracy.
– Czarek dostał udaru! Siedzieliśmy w jego pokoju, normalnie rozmawialiśmy, i nagle zaczął bełkotać. Po chwili osunął się z krzesła na podłogę… Karetka zabrała go do szpitala. Powinnaś tam natychmiast pojechać, bo mówili, że stan jest bardzo ciężki – powiedział.
Pojechałam. Choć nie miałam na to najmniejszej ochoty, przełamałam się. Przecież ciągle byłam jeszcze żoną Czarka. Sąd nie wyznaczył nawet terminu rozprawy rozwodowej. No i dzieci bardzo się przeraziły chorobą ojca. Nie mogłam ich zostawić samych z tym problemem. Kiedy jechaliśmy w trójkę do szpitala, zastanawiałam się, czy jeszcze zastaniemy go przy życiu… Miałam nadzieję, że tak. Bardzo chciałam rozstać się z mężem, ale nie w ten sposób.
Nie życzyłam mu śmierci. Czarek przeżył. Miał sparaliżowaną lewą część ciała, wykrzywioną twarz, niewyraźnie mówił, ale żył. Przeleżał na neurologii dwa tygodnie. Julka i Karol prawie codziennie go odwiedzali. Opowiadali, jaki tata jest biedny i nieszczęśliwy… Przez skórę czułam, że szykują mi jakąś niespodziankę. I rzeczywiście. Dwa dni przed powrotem męża ze szpitala przyszli do mnie z poważnymi minami.
– Mamo, nie zgadzamy się na przeprowadzkę – oświadczyła Julka. – Przynajmniej do czasu, aż tata zupełnie nie wyzdrowieje. Jak chcesz, to możesz odejść.
– My zostajemy – dodał syn. – Ktoś musi się nim opiekować. On ma tylko nas.
Poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami. Ze smutkiem pomyślałam, że byłam już tak blisko szczęścia i wolności. Zabrakło jednego kroku. Ale teraz będę musiała cofnąć stopę… Przecież wiadomo było, że nie zostawię dzieci samych z chorym ojcem. Że też zostanę.
Od tamtej pory minęły prawie dwa miesiące. Czarek wraca do zdrowia, ale bardzo powoli. Tak naprawdę to tylko mowę odzyskał. Lekarze powiedzieli, że może z czasem, dzięki rehabilitacji i ćwiczeniom w domu, będzie mógł się samodzielnie poruszać, ale na razie nie jest w stanie sam pójść do łazienki. I tak naprawdę nikt nie wie, kiedy będzie mógł. Może za kilka tygodni, za rok, a może nigdy?
Czy mi go żal? Nie! Uważam, że za to, co mi zrobił, słusznie został ukarany przez los. Ale zastanawiam się, dlaczego ten los ukarał przy okazji także mnie. Przecież to ja muszę się opiekować mężem, wyręczać w najprostszych czynnościach. Owszem, dzieci trochę mi pomagają, lecz to ja go ubieram, karmię, myję, podstawiam kaczkę… Mimo że już go nie kocham, nie chcę z nim żyć pod jednym dachem, że wolałabym zacząć wszystko od nowa… Jest mi coraz trudniej to wszystko wytrzymać… Żeby Czarek przynajmniej okazał jakąś wdzięczność, docenił to, co dla niego robię! Ale nie.
Nawet chory i niedołężny mnie poniża
Gdera, że nie dostał śniadania na czas, że pilot do telewizora nie leży na łóżku, że piżamy nowej nie kupiłam, że kotlet niesmaczny. Nawet o swoją chorobę mnie obwinia.
– Gdybyś nie narażała mnie na stres, nie gadała o wyprowadzce, rozwodzie, nigdy by się to nie stało! – wykrzyczał mi ostatnio.
Zachowuje się jak dawniej. Z małym wyjątkiem: nie bije mnie. Ale chyba tylko dlatego, że nie bardzo może się poruszać.
Nie wiem już, co robić… Kilka dni temu znalazłam w skrzynce zawiadomienie z sądu. Na początku września odbędzie się sprawa spadkowa. Po niej mogłabym spakować rzeczy i się wyprowadzić. Koleżanka namawia mnie, żebym to zrobiła.
– Kasiu, dziewczyno, ty nic nie jesteś winna temu sk*****i! Już dość się przez niego nacierpiałaś! Pomyśl wreszcie o sobie! – przekonywała mnie.
Wiem, że ma rację, ale coś czuję, że tego nie zrobię. Ze względu na dzieci. Dla ich dobra. Wiem, że nigdy by mi nie wybaczyły, gdybym zostawiła ich ojca w potrzebie. Więc będę przy nim trwać, pomagać mu. Do czasu, aż wyzdrowieje. Tylko czy dam radę? Jak długo jeszcze?
Czytaj także:
Mój były mąż okazał się mordercą, ale to na mnie wszyscy wydali wyrok
Jestem samotną matką i mam raka. Jeśli umrę, syn trafi do domu dziecka
Iwona prawie rozwiodła się z mężem, ale zrezygnowała. Nie chciała wstydu