„Żyłam ponad stan, żeby zrekompensować sobie biedne dzieciństwo. Zadłużałam się by mieć na spa, kosmetyczki i markowe ciuchy”

Zadłużałam się, żeby żyć bogato fot. Adobe Stock, Anna
„W pewnym momencie nie byłam w stanie poradzić sobie ze spłatą choćby minimalnych, wymaganych sum na kartach kredytowych. Brałam więc kolejne pożyczki na coraz większy procent, wyciągałam pieniądze od znajomych, zadłużałam się na jednej karcie, żeby spłacić drugą… Dzień po przyjściu wypłaty nie miałam już za co żyć, bo wszystko szło na długi”.
/ 23.09.2022 16:30
Zadłużałam się, żeby żyć bogato fot. Adobe Stock, Anna

Drogie ciuchy, piękna biżuteria, najlepsze restauracje w mieście, wizyty w spa. Cudowne uczucie. Nie przejmowałam się pieniędzmi, przecież mnie było na to wszystko stać. Los jednak potrafi spłatać figla. Mnie to właśnie spotkało. I teraz, zamiast szaleć, uczę się żyć z ołówkiem w ręku.

Wychowałam się w biednej, wielodzietnej rodzinie

Gdy byłam dzieckiem, wszystkiego mi odmawiano.

– Nie stać nas na to. Są ważniejsze wydatki – słyszałam od rodziców, gdy prosiłam o nową bluzkę czy buty, bo te po starszej siostrze wyglądały jak psu z gardła wyjęte.

Bolało mnie to, ale też mobilizowało do działania. Za każdym razem, gdy słyszałam „nie”, obiecywałam sobie z coraz większą stanowczością, że zrobię wszystko, by wyrwać się z tej beznadziei i biedy. I osiągnęłam swój cel, mimo że wymagało to ode mnie olbrzymiego wysiłku i wielu poświęceń. Zdałam maturę, skończyłam studia, znalazłam świetną pracę w koncernie. Byłam ambitna i zahartowana w potyczkach z losem, bo nic w życiu nie przychodziło mi łatwo, więc szybko wysunęłam się na czoło w wyścigu szczurów. Awansowałam i coraz więcej zarabiałam. I dzięki temu mogłam wreszcie wystawnie żyć. Markowe ciuchy i kosmetyki, wypady do restauracji, wizyty w spa, wakacje w znanych kurortach…

Kiedyś mogłam sobie tylko pomarzyć o takich luksusach. Teraz z nich korzystałam. I chętnie o tym opowiadałam, gdy przyjeżdżałam w odwiedziny do domu. Za każdym razem rodzice cieszyli się z moich sukcesów, ściskali mnie, gratulowali serdecznie, ale zaraz potem studzili mój entuzjazm.

– To wspaniale, Justynko, że ci się tak świetnie powodzi. Ale nie szalej tak! Odłóż coś na czarną godzinę – mówiła mama.

– Tak, tak… W życiu różnie bywa. Nie wolno wydawać wszystkiego na przyjemności i rozrywki. Trzeba być rozsądnym i przewidującym. Dlatego my z mamą zawsze odkładamy kilka groszy na czarną godzinę – wtórował jej ojciec.

Doprowadzało mnie to do białej gorączki

Nie rozumiałam, dlaczego udzielają mi takich rad, gadają o czarnej godzinie. Przecież w pracy świetnie mi szło, nie miałam dzieci na utrzymaniu, kredyt za mieszkanie spłacałam na czas, z rachunkami też nie zalegałam. Dlaczego więc miałam sobie czegokolwiek odmawiać? Oszczędzać? Dość już się naklepałam biedy w przeszłości, dość napatrzyłam na ciastka przez szybę. Kiedy więc zaczynali mnie pouczać, wznosiłam oczy do góry i spokojnym, ale stanowczym tonem prosiłam, żeby nie psuli mi nastroju takimi głodnymi tekstami. Bo mam swój rozum, bo doskonale wiem, co robię, bo życie jest tylko jedno i trzeba z niego czerpać garściami, bo do grobu pieniędzy nie zamierzam zabierać…

Naprawdę tak myślałam. Święcie wierzyłam, że los, który w dzieciństwie nie był dla mnie łaskawy, teraz się odwrócił i będzie mi się powodziło coraz lepiej. Rok temu spotkała mnie przykra niespodzianka. Firma, w której tak świetnie mi szło, postanowiła wprowadzić oszczędności i pozbyć się części pracowników. Na pierwszy ogień poszła kadra kierownicza średniego szczebla, czyli grupa, do której zaliczałam się i ja. Byłam przekonana, że moje zaangażowanie w pracy i świetne wyniki uchronią mnie przed zwolnieniem. Nic z tego. Wylądowałam na zielonej trawce. Byłam w szoku, ale się nie załamałam.

Natychmiast zabrałam się za poszukiwanie nowej pracy. Dzwoniłam, wysyłałam CV, umawiałam się na rozmowy kwalifikacyjne. I szybciutko przekonałam się, że na takie zarobki jak w starej firmie nie mam co liczyć. Najlepsza oferta opiewała na połowę tego, co dostawałam wcześniej. Bardzo mi się to nie podobało, ale cóż było robić. Na moje konto wpłynęła ostatnia pensja, oszczędności żadnych nie miałam, więc nie mogłam sobie pozwolić na kręcenie nosem i negocjowanie warunków.

Musiałam brać, co dawali

I choć w środku się wszystko we mnie gotowało, wzięłam. Ale nie zrezygnowałam z dotychczasowego stylu życia. Rozsądek podpowiadał mi, że powinnam ograniczyć wydatki, ale nie potrafiłam tego zrobić. Przyzwyczaiłam się do luksusu. Nadal buszowałam po markowych butikach, umawiałam się ze znajomymi w dobrych restauracjach, relaksowałam się w spa… A gdy odzywał się głos rozsądku, natychmiast go zagłuszałam. Tłumaczyłam sobie, że to tylko chwilowy kryzys, że za chwilę znajdę świetnie płatne zajęcie, więc nie muszę niczego zmieniać, z niczego rezygnować. Tak w to wierzyłam, że głos rozsądku odzywał się coraz rzadziej, a w końcu zamilkł.

Pierwsze kłopoty pojawiły się bardzo szybko. Któregoś dnia zorientowałam się, że choć minęło zaledwie kilka dni od wypłaty, na koncie nie mam już żadnych własnych pieniędzy. Czy się tym przejęłam? Nie! Jak już wspomniałam wcześniej, skutecznie udało mi się zagłuszyć głos rozsądku. Zamiast więc usiąść i od nowa zaplanować budżet, sięgnęłam po pieniądze banków. Miałam przecież potężny debet do dyspozycji, karty kredytowe i pięć propozycji pożyczek dziennie.

Nie musiałam nawet iść do oddziału. Wystarczyła rozmowa z doradcą, kilka kliknięć w komputerze i na rachunku pojawiały się dodatkowe tysiące. To było takie proste… Nadal więc żyłam jak księżniczka, a w międzyczasie szukałam tej swojej wymarzonej, lepiej płatnej pracy. Ale szefowie firm jakby się zmówili. Owszem zapraszali mnie na rozmowy, ale zamiast więcej chcieli zapłacić najwyżej tyle samo co zarabiałam teraz.

Doprowadzało mnie to do szału

A gdzie spłata kredytów, kart? Gdzie rachunki? Jedzenie? Ale od tych moich nerwów i krzyków pieniędzy nie przybywało. Długów natomiast tak. Choć nie chodziłam już do spa, tak często jak kiedyś, i omijałam drogie butiki szerokim łukiem, rosły w zastraszającym tempie. W pewnym momencie nie byłam w stanie poradzić sobie ze spłatą choćby minimalnych, wymaganych sum na kartach kredytowych.

Brałam więc kolejne pożyczki na coraz większy procent, wyciągałam pieniądze od znajomych, zadłużałam się na jednej karcie, żeby spłacić drugą… I ciągle oszukiwałam się, że to tylko chwilowe trudności, że zaraz stanę na nogi i wszystko szybciutko oddam i pospłacam. Kiedy wreszcie się obudziłam? Zrozumiałam, że to droga na dno?

Jakiś miesiąc temu. Dostałam wypłatę i już następnego dnia nie miałam na koncie grosza. Wszystko poszło na rachunki, a i tak nie spłaciłam nawet połowy tego, co powinnam. Zadzwoniłam na infolinię do swojego banku, by wziąć kolejną pożyczkę.

– Nie ma pani zdolności kredytowej – usłyszałam.

W innych bankach też nie chciano ze mną rozmawiać. Przerażona pojechałam do przyjaciółki i poprosiłam o kilkaset złotych. Odmówiła. Pozostali znajomi też.

Jeszcze nie oddałaś tego, co pożyczałaś – wypominali mi jeden po drugim.

Błagałam, obiecywałam, że przyniosę pieniądze w zębach, ale byli nieugięci. Z bezsilności i złości chciało mi się wyć.

W desperacji pojechałam do rodziców

Nie chciałam prosić ich o pomoc, bo żyli ze skromnych emerytur, ale tylko oni mi zostali. No i mieli oszczędności. Tata sam mówił, że odkładają co miesiąc trochę pieniędzy. Spodziewałam się, że gdy opowiem im o swoich kłopotach, to dadzą mi popalić. Usłyszę, że jestem nieodpowiedzialna, głupia i sama zasłużyłam sobie na to, co mnie spotkało. Tymczasem oni milczeli i przyglądali mi się ze smutkiem. W końcu tata wstał i wyciągnął z zakamarków szafy zwitek banknotów.

– Tu jest 6270 złotych. Wszystko, co udało nam się z mamą uskładać. Są twoje – położył pieniądze na stole.

– Dziękuję! Oddam wszystko, co do grosza! – uderzyłam się w pierś.

Nie obiecuj, bo nie oddasz – przerwał mi. – Bo niby z czego?

– Gdy zmienię pracę, stanę na nogi!

– A może więc przestań się oszukiwać i spójrz prawdzie w oczy? – znowu wpadł mi w słowo. – Jesteś w kłopotach i wpędzisz się w jeszcze większe. Chyba że zmierzysz się z rzeczywistością i zrozumiesz, że tłuste lata minęły. I trzeba mądrze gospodarować tym, co się ma, a nie będzie, być może, miało w przyszłości. Oczywiście zrobisz, jak zechcesz, ale w następnym miesiącu już ci nie pomożemy. Nie będziemy mieli z czego – rozłożył ręce.

Słowa taty porządnie mną wstrząsnęły. Może dlatego, że na mnie nie krzyczał, tylko spokojnie powiedział, co myśli o sytuacji, w której się znalazłam. Gdy wróciłam do domu, policzyłam wszystkie swoje długi. Jak dotarło do mnie, ile ich mam, to aż się za głowę złapałam. Teraz jestem na etapie opracowywania realnego planu ich spłacenia, negocjuję z bankami. Szczęśliwie chcą ze mną rozmawiać, bo nie uciekłam przed problemem, nie robiłam uników. Uczę się życia z ołówkiem w ręku. Nie jest łatwo, ale dam radę. Muszę. I chyba faktycznie czas wydorośleć i się ogarnąć.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA