„Żyję w luksusie, ale czuję się coraz bardziej samotna. W pogoni za karierą przegapiłam czas na założenie rodziny”

bogata kobieta fot. Adobe Stock, Mironifamily
„Zaczęłam przyglądać się koleżankom, które miały już dzieci. Też żyły na dobrym poziomie. Może niższym niż ja, ale ich życie wydało mi się nagle bardziej kompletne. Codziennie po pracy wracały do ludzi, którzy je kochali. Ja byłam sama jak palec. Na mnie czekały tylko moje kosztowne, eleganckie lampy i droga garderoba. Żadnej żywej duszy”.
/ 17.09.2023 19:45
bogata kobieta fot. Adobe Stock, Mironifamily

Byłam silną i niezależną dziewczyną, jeszcze zanim stało się to modne. Miałam jeden plan na życie. Chciałam wyrwać się ze wsi i osiągnąć wielki sukces. Nie myślałam o mężu czy rodzinie. Uważałam to za niepotrzebne przeszkody w karierze i osiąganiu prawdziwych celów, które sobie wyznaczyłam.

Miałam ambitne plany

Już od dziecka byłam bardzo skoncentrowana na tych celach. Postanowiłam sobie, że wyrwę się do dobrego liceum w Warszawie. Dostałam się do jednego z najlepszych. Rodziców, na szczęście, stać było, żeby opłacać mi bursę i przelewać drobne kwoty na życie. Tak, było to skromne życie, ale dzięki ich pomocy, miałam czas i przestrzeń na intensywną naukę. Wtedy wyznaczyłam sobie drugi cel – studia w Stanach Zjednoczonych. Mama pukała się w czoło.

– Dziecko, oszalałaś? Mało ci uczelni tu na miejscu?

– O rany, mamo, ale to co innego… Polskie uczelnie nie umywają się nawet do tych w Stanach. Tam są najlepsze na świecie – tłumaczyłam.

– Alina, równie dobrą pracę znajdziesz po Uniwersytecie Warszawskim czy innej Politechnice, gwarantuję ci – kiwała głową, ale ja jej nie wierzyłam.

Kochałam swoich rodziców, ale mieli dość ograniczone horyzonty. Moją chęć nauki traktowali jak fanaberię. Tak jakbym postanowiła, że od dziś jadam tylko marchewki i jajka i nic poza tym. Patrzyli na mnie z politowaniem i rozbawieniem, gdy w weekendy czy święta zjeżdżałam do domu ze stosami książek.

– Alina, na ciężką pracę jeszcze przyjdzie czas, baw się, męża sobie znajdź – radziła mi matka.

Potrzebowałam kasy na naukę

Wiedziałam, że moją jedyną przeszkodą w osiągnięciu celu mogą być finanse. Nie bałam się swoje wyniki w nauce, bo wkładałam całe serce w to, żeby były jak najlepsze. Miałam jednak świadomość, że rodziców na pewno nie będzie stać na tak drogie, w dodatku prywatne studia za granicą, koszty utrzymania, książki, akademik. Dwadzieścia lat temu było mniej możliwości niż teraz, ale to nie znaczy, że zupełnie ich nie było. Zgłosiłam się do swojej wychowawczyni w szkole, nakreśliłam sytuację i swoje ambicje. Już wtedy wiedziałam, że pójście do prestiżowego liceum w Warszawie było dobrym pomysłem. 

Wychowawczyni doskonale wiedziała, co robić i z jakimi ludźmi mnie skontaktować, żeby pomóc mi osiągnąć cele. Gdybym powiedziała nauczycielce w naszym wiejskim liceum, że chciałabym zdawać na studia za granicę, ale mnie nie stać, pewnie zareagowałaby podobnie jak moja matka. 

Wychowawczyni w mojej szkole od razu wskazała mi kilka fundacji edukacyjnych, w tym jedną, która aktywnie współpracowała z naszą szkołą. Co roku wybierali trzech maturzystów z całej Warszawy, którym oferowali stypendia na zagraniczne studia. Ponadto dowiedziałam się, że uczelnie takie jak Harvard oferują swoim uczniom różne metody dofinansowania lub kredytowania czesnego i kosztów utrzymania. Nie musiałam się szczególnie starać, żeby wykazać, że mojej rodziny naprawdę nie stać na taki wydatek. 

Wyjechałam na studia

Już na początku klasy maturalnej dowiedziałam się, że otrzymałam jedno finansowanie. Drugie zależało jedynie od mojej matury, więc byłam pewna swojego. W maju osiągnęłam dokładnie takie wyniki, jakie sobie zaplanowałam. Przygotowałam się na każdy możliwy scenariusz, na każde pytania, dlatego na egzaminach nic mnie nie zaskoczyło. 

Gdy dostałam list informujący o tym, że dostałam się na Uniwersytet Yale, byłam pijana ze szczęścia. Rodzice też byli dumni, choć chyba nie do końca wiedzieli, jak wielkie to jest tak naprawdę osiągnięcie. Z mojej szkoły jeszcze tylko jedna dziewczyna dostała się na prestiżowy uniwersytet: była to Asia z klasy B, która zamierzała rozpocząć naukę w Oksfordzie. Rodzice z dumy urządzili jej wielkie przyjęcie i podarowali komplet eleganckich walizek na podróż. Było mi nieco przykro, że moi tak nie zareagowali. Nie chodziło mi o prezenty, ale o samą świadomość: „nasze dziecko osiągnęło coś niezwykłego”. 

Gdy we wrześniu przenosiłam się do Stanów, mama powiedziała mi, tylko żebym na siebie uważała, ciepło się ubierała i nie zaszła w ciążę. Tak jakbym w ogóle chciała czymś takim ryzykować. Przecież miałam tyle do osiągnięcia. Nie będę tracić czasu na facetów i jakieś amory. 

Następne lata były bardzo intensywne

Od drugiego roku zaczęłam dorabiać po zajęciach, żeby móc zarobić na drobne przyjemności. Jednocześnie, nadal miałam doskonałe stopnie. Uczelnię ukończyłam z naprawdę porządnym dyplomem, który automatycznie zapewnił mi miejsce w prestiżowej kancelarii adwokackiej w New Jersey. Wydeptywanie sobie swojej ścieżki kariery zajęło mi jeszcze kilka kolejnych lat, ale, dzięki intensywnej pracy, tuż po 30-stce miałam szansę na bycie partnerem, ogromne zarobki, a nawet kupno własnego mieszkania w Stanach.

– Dziecko, wszystko pięknie, ale kiedy ty rodzinę założysz? - pytała mama, gdy wracałam do Polski na święta.

Wściekałam się wtedy.

– Mamo, osiągnęłam więcej niż ktokolwiek w tej wsi, a dla ciebie nadal jestem niewystarczająco dobra, bo nie wyszłam za pierwszego lepszego Mariana spod sklepu i nie urodziłam mu dziecka? – denerwowałam się.

– Nie, to nie o to chodzi… Ale kariera nie zastąpi ci jednak rodziny, Alinka – przekonywała mama.

– A co jeśli ja nie chcę mieć rodziny? Kocham swoje życie, mamo, zaakceptuj to – broniłam się.

Pięłam się po szczeblach kariery

37. urodziny świętowałam już we własnym apartamencie, do którego zaprosiłam nawet swoich rodziców. Opłaciłam im bilety i cały pobyt. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, że naprawdę są pod wrażeniem mojego życia.

– Alinka, jak tu jest pięknie, światowo. Cieszę się, że ci się tak powiodło, że nie musisz się martwić o pieniądze jak my z tatą przez całe życie – szeptała mama przez łzy. 

Doceniałam to, chociaż w głębi duszy nadal czułam, że mama byłaby jeszcze bardziej dumna, gdybym w końcu założyła rodzinę.

Kandydatów nie brakowało, nie powiem, ale w głowie miałam bardzo silnie zakodowane przekonania, których nabyłam jeszcze w liceum: „faceci rozpraszają, rodzina to przeszkoda w karierze”. Widziałam, jak kończyły zdolne dziewczyny, które zakochiwały się bez pamięci już za młodu. Całe ich życie zaczynało się kręcić wokół faceta, a potem dziecka. Nie po to tak ciężko pracowałam całe życie, żeby teraz to zmarnować.

Refleksja po 40-stce

Pierwszą zmianę w sobie odkryłam, gdy skończyłam 40 lat. Na swojej ścieżce zawodowej osiągnęłam już praktycznie wszystko, co sobie zaplanowałam. Zarabiałam naprawdę wielkie pieniądze, żyłam na luksusowym poziomie, byłam szanowana i poważana w swojej branży. Mogłam sobie pozwolić na wakacje na najbardziej odległym zakątku świata, na torebkę od kultowego paryskiego projektanta, na kolację w najlepszej restauracji w mieście.

Pewnego dnia z przerażeniem odkryłam, że to wszystko przestało mnie cieszyć. Tak jakby przez całe życie napędzała mnie jedynie potrzeba wspinania się wyżej i wyżej, a kiedy wyżej się skończyło — utraciłam życiowy cel.

Zaczęłam przyglądać się koleżankom, które miały już dzieci. Też żyły na dobrym poziomie. Może niższym niż ja, ale ich życie wydało mi się nagle znacznie bardziej kompletne. Codziennie po pracy wracały do ludzi, którzy je kochali. Ja byłam sama jak palec. Na mnie czekały tylko moje kosztowne, eleganckie lampy i droga garderoba. Żadnej żywej duszy.

Nie chciałam przyznać racji rodzicom

Długo broniłam się przed przyznaniem przed samą sobą, że matka mogła mieć trochę racji. Byłam tak skoncentrowana na karierze, że zupełnie nie dopuściłam do siebie świadomości, że czas na założenie rodziny nie będzie trwał wiecznie. Że mogę przegapić moment, w którym większość ludzi skupia się na budowaniu rodziny.

Byłam zbyt dumna, żeby kiedykolwiek powiedzieć mamie, że miała rację i że żałuję pewnych swoich decyzji. Ale w środku zaczęłam cierpieć. Miałam 41 lat, byłam samotna, nigdy nie stworzyłam stałego związku. Nie wiedziałam nawet, jak to jest mieć poważnego chłopaka, a co dopiero męża czy dziecko. Oczywiście, na miłość niby nigdy nie jest za późno, ale na dziecko.

Chyba po prostu muszę zaakceptować, że moje życie zawsze będzie wyglądało tak, jak teraz. Wygodnie i pięknie, ale nieco pusto.

Czytaj także: „Mąż przekonał się, że sukces osłabia czujność. Gdy klient go oszukał i wpadliśmy w długi, wymyśliłam plan ratunkowy”
 „Gdy zachorowałam, to była żona brata była dla mnie wsparciem. Nie miał prawa zabraniać mi tej przyjaźni”
„Po trzech latach małżeństwa zostałam wdową. Nie szukałam atrakcji, ale to koleżanki mi je zapewniły. Na całe życie”

Redakcja poleca

REKLAMA